Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-11-2010, 22:05   #11
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Kallid nie miał czasu, by napawać się swoim sukcesem. Uroczyste (i bardzo efektowne) rozpalenie ogniska zaowocowało efektami akustycznymi które sugerowały, że nie tylko Thyone jest niezbyt zadowolonym świadkiem sukcesu złodzieja. O ile jednak w głosie bardki brzmiało raczej niezadowolenie z przegranej, o tyle w dobiegających z paru miejsc syczących dźwiękach usłyszeć można było raczej wściekłość.
Warto było się przekonać, z kim lub z czym ma się do czynienia. Thyone, która nader szybko otrząsnęła się z szoku, szybkością myślenia nie ustępowała swemu towarzyszowi. Sprzed jej oczu jeszcze nie zniknęły kolorowe kręgi, gdy - idąc w ślady Kallida - podbiegła do ogniska i rzuciła w stronę jednego z głosów płonącą pochodnię.
- Na demony trzynastego kręgu! - wyrwało się Kallidowi.

Thyone niezbyt się zdziwiła. Niebieski, opancerzony, pełen zębów pysk, nie wyglądał zbyt sympatycznie, podobnie jak i łapy, zbrojne w długie pazury. Gdzieś głęboko, w podświadomości, kołatała się myśl, że gdzieś, kiedyś, w innym być może życiu, słyszała o takich stworach, ale w tej chwili miała do zrobienia coś innego. Najpierw ujść z życiem, potem się zastanawiać, przed czym się uciekało.
Kallid nie tracił zbyt wiele czasu na zastanawianie się nad tym, co dalej należy robić. Chociaż stworzenia sprawiały wrażenie, że lepiej się czują w wodnej toni, niż na lądzie, to jednak nie wyglądały na takie, które dadzą się wyprzedzić podczas uprawiania biegów terenowych. Ucieczka zatem nie wchodziła w grę.
- Zamknij oczy! - zabrzmiało jak powtórka z rozrywki.
Brzęk szkła i oślepiający błysk zlały się w jedno z przerażającym rykiem potwora trafionego szklaną fiolką. Płomieniom najwyraźniej było wszystko jedno, czy ich pożywką staje się drewno, czy też coś innego. Owo ‘coś innego’ uciekało z rykiem, na próżno usiłując pozbyć się płonącej na jego głowie ognistej korony.
Być może znaleźliby się tacy, którzy by stwierdzili, iż podpalanie zwierząt jest niesportowe czy nieetyczne, jednak Thyone do nich nie należała. Dlatego też z żalem (oraz niepokojem) przyjęła szeptem rzucone przez Kallida trzy słowa:
- To był ostatni.
Miał na myśli, co bardka zrozumiała od razu, nie potwora, któremu nawet szybki bieg nie gwarantował długiego życia, tylko fiolki z ogniem.
Bełt wystrzelony przez Thyone wbił się w pancerz, pokrywający łeb kolejnego potwora, ale pocisk zdolny z takiej odległości przebić zbroję płytową nie zrobił zbyt wielkiego wrażenia na celu.
- Mierz w oko - powiedział z pozornym spokojem Kallid, ładując do kuszy barwiony na żółto bełt.
Thyone najchętniej kopnęłaby go z całej siły, ale sytuacja - przynajmniej chwilowo - zniechęcała do takiej formy okazywania uczuć. Jeden z przypominających nieco smoka stworów zwrócił się w jej stronę, z widocznym na pierwszy rzut oka brakiem sympatii. Chociaż... zapewne pewien rodzaj pozytywnych uczuć żywił. Powinno się wszak lubić to, co się je, inaczej jedzenie nie sprawia przyjemności.
Nim bardka do końca zdołała przemyśleć tę kwestię Kallid uniósł broń. Kusza szczęknęła cicho. Bełt ze świstem przeciął powietrze, bezbłędnie trafiając w łeb.
Efekt był nieco bardziej widowiskowy, niż się tego spodziewał strzelec. Prawdę mówiąc przerósł największe oczekiwania Kallida, który miesiąc temu starannie ukrywał pewien brak wiary w słowa ofiarodawcy bełtu.

Thyone odruchowo zasłoniła twarz, gdy szczątki niebieskiego pancerza i fragmenty mózgu rozprysnęły się na wszystkie strony. Ta chwila nieuwagi mogłaby ją kosztować zdrowie a być może i życie, gdyby nie to, że trzeci stwór najwyraźniej nie odczuwał więzi rodzinnych czy gatunkowych. Z zapałem godnym kogoś, kto głodował przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy rzucił się na swego pobratymca, wyrywając z jego ciała potężny kawał mięsa. Przełknął, oblizał zakrwawiony pysk, a potem obrzucił bardkę spojrzeniem pełnym podejrzliwości - całkiem jakby upatrywał w niej konkurencję do smakowitej zdobyczy.
- Weź sobie, weź - zachęciła go Thyone.
Smokopodobne stworzenie najwyraźniej nie zrozumiało, bowiem uniosło w górę pysk i wydało z siebie przeszywający uszy syk... któremu odpowiedział drugi, dobiegający gdzieś zza pleców Thyone.
- Jeszcze jeden... - jęknęła bardka, której dotychczasowe sukcesy w walce z potworami raczej nie zawróciły w głowie.
- Więcej światła - Kallid zacytował światłego poetę, równocześnie przekuwając słowa w czyn i dorzucając do ognia większą część zgromadzonego przez Thyone zapasu.
Snop iskier wzniósł się wysoko pod niebo, na co oddający się konsumpcji stwór zareagował pełnym oburzenia sykiem. Bardka o mały włos nabawiłaby się zeza rozbieżnego, usiłując patrzeć równocześnie w dwie przeciwne strony, ale zanim zmarnowała sobie wzrok, posilający się stwór (widocznie zniechęcony niemiłym towarzystwem dwunożnych istot i gorącego ogniska) chwycił pozostałości swego posiłku i ciągnąc go z pewnym trudem zaczął się oddalać.

Ognisko nabrało sił, wzmocnione niespodziewanym dopływem paliwa. Krąg rzucanego przez nie światła rozszerzył się ponad dwukrotnie, zaś granica mroku, starannie skrywającego liczne tajemnice, oddaliła się jeszcze bardziej, odsłaniając przed zaskoczonymi oczami obserwatorów kolejną scenę, równie niepokojącą, co poprzedni widok.
Coś, co przypominało skrzyżowanie tygrysa z człowiekiem, z przewagą tego pierwszego czynnika, stało nad ciałem niebieskiego gada, identycznego jak te, z którymi przed chwilą się rozprawili. Bystre uszy Thyone wychwyciły słowa, które wyszły z paszczy kolejnej niespodzianki, przed jaką postawiły ich Pustkowia.
- Mutant - syknęła cicho bardka.
Stugębna plotka głosiła, że te tereny, przeklęte przez bogów, pełne są takich stworów. Co innego jednak słyszeć czy śpiewać, co innego ujrzeć takie coś na własne oczy.
- Wróg mego wroga... - powiedział cicho Kallid, naciągając kuszę i ładując kolejny bełt.
Powiedzenie często bywało słuszne, ale w tym momencie równie dobrze mogli być świadkami zwykłego sporu dwóch drapieżników o łup. To tygrysopodobne stworzenie nie wyglądało na roślinożercę. Nawet gdyby machało białą flagą z wypisanym wielkim napisem ‘ROZEJM’ to i tak wystające z paszczy kły nakazywałyby zdecydowaną ostrożność.
- Wygląda na bardzo pokojowo nastawioną istotę - powiedział z kpiącym uśmiechem Kallid, w dłoniach trzymając wycelowaną w tygryso-cośtam kuszę.
Mimo sytuacji niezbyt sprzyjającej dobremu humorowi Thyone parsknęła nieco nerwowym śmiechem. Zakrwawiony oręż w łapie tamtego czegoś dobitnie świadczył o jego miłości do całego świata.
- Lepiej zostań tam, gdzie stoisz - machnięciem własnej broni poparła prośbę.
Stwór prychnął i marszcząc nos zaprezentował pełny garnitur uzębienia. Nawet jeśli miał to być uśmiech, wypadł dość drapieżnie.
- Żabawne. Bardżo żabawne - wysyczał odwracając się powoli, tak, by mieć na oku i gada, i ludzi. - Mam tak tu szobie szterczecz, aż ta miła jaszczurka żechcze mnie żeżrecz dla weszej przyjemnoszczi?
Na dalszą wymianę uprzejmości czasu nie było. Niebieskoskóry, uzębiony potwór, ślepy lub głupi, zlekceważył ogromny kawał mięsa w postaci martwego przedstawiciela swego gatunku i rzucił się w stronę kotowatego.
Wystrzelony przez Thyone bełt o milimetry chybił oko smokopodobnego potwora, ale trafiony stwór zatrzymał się na ułamki sekundy.

To wystarczyło. Pręgowany rudzielec, nie zaszczyciwszy nawet ostatnim spojrzeniem swej rozmówczyni, ruszył naprzeciw atakującego gada, by tuż przed jego pyskiem wybić się potężnym skokiem w górę. Bezwarga paszcza w barwach indygo kłapnęła ze szczękiem, a szyja z łabędzim niemal wdziękiem wyciągnęła się i wygięła w górę w ślad za umykającym kąskiem. Tym razem to kotu zabrakło paru milimetrów, by skok uszedł za celowy i udany. Miast spaść smokowi z góry na kark, minimalnie zawadził tylnymi łapami o jego uniesiony łeb. Kilka następujących po sobie kłapnięć nie dało jednak efektu i poczwara ponownie złapała w zęby jedynie powietrze. Kotowaty tymczasem saltem wylądował u nasady łuskowatego wężowego ogona.

Kolejny bełt, tym razem wystrzelony przez Kallida, wbił się niemal cały w miękkie podgardle niebieskiej poczwary. Złodziej nie zawahał się nawet na chwilę, wykorzystując fakt, że stwór uniósł łeb usiłując pochwycić zębami tygrysowate, gadające stworzenie.
Z przebitej gardzieli dobył się wysoki wrzask szybko urwany bulgotem. Futrzasta ruda strzała skoczyła na opancerzony grzbiet, zapierając się piętami o szczątkowe skrzydła podrygujące po bokach gadziny, jak poszarpane chorągwie. Objęła szyję miotającego się smoka, próbującego dosięgnąć łapami to jej, to znów wbitego głęboko bełtu, Zwinny kotowaty uchylając się przed trzaskającą zębami i syczącą wściekle paszczą podciągnął się wyżej, docierając do łba bestii. Całym swoim ciężarem przygiął ją ku ziemi. Wspomagając się pazurami tylnej łapy rozwarł szeroko niebieskie, naszpikowane kłami szczęki wrażając w sam środek gardzieli gada ostrze swego jataganu.

Kolejna, tym razem mocniejsza, struga krwi trysnęła z ponownie przebitego gardła. Mimo tej rany, nad wyraz poważnej, stwór nie zachował się tak, jak należy - nie padł zimnym trupem. Wprost przeciwnie - wykrzesał z siebie kolejne zasoby sił i wyrwał się ze śmiertelnego uścisku. Kot nie spodziewał takiego manewru i wyleciał jak z procy wyrzucony w powietrze siłą odśrodkową. Wykonał piękne salto, zakończone w zasadzie udanym lądowaniem, czyli upadkiem na cztery łapy.
Niebieski potwór, nie zważając na tkwiące w gardle ostrze jataganu ruszył w stronę oszołomionego nieco, bezbronnego chwilowo Kota.
W tej samej chwili na zadzie o głębokim kobaltowym odcieniu wylądowała płonąca gałąź, do której niemal natychmiast dołączyła druga.

Operacja ‘płonąca gałąź’ była nieco ryzykowna. Stwór niekoniecznie musiał zareagować tak, jak się tego spodziewali rzucający. Na szczęście ta bestia nie ruszyła z rykiem przed siebie, tak jak inny potraktowany ogniem potwór. Na szczęście dla Kota, bowiem moment zwłoki poświęcony przez gada na strząśnięcie z ogona płonących, pocisków i zwrócenie się w kierunku zamachowców dawał tygrysowi nadzieję przeżycia o kilka chwil dłużej niż błękitny morderca, którego cała uwaga skoncentrowała sie teraz na nowych przeciwnikach. Z wzajemnością. Poturbowane odrobinę pręgowane stworzenie, skwapliwie skorzystało z danej mu przez los, kolejnej szansy. Poderwało się z ziemi i kilkoma susami dotarło do miejsca, gdzie pod rzędem głazów leżały zwłoki jednego ze smoków. Szarżująca na dwójkę ludzi bestia zawahała się na chwilę, gdy jej podwójny cel uskoczył w bok, oddzielając się od atakującego wysokim stosem płonącego drewna. Zaskoczony napastnik zawahał się na moment - wściekłość i żądza zabijania pchały go do przodu, ognisty stos stojący mu na drodze powstrzymywał go przed rzuceniem się na wroga. Ale nie mogło to trwać w nieskończoność...

Potwór zrobił nieco niepewny krok w stronę ludzi. Wydawało się, że namyśla się, na który cel ruszyć, a kiedy już miał rzucić się na bardkę zamarł nagle. Charcząc zwalił się na ziemię, niemrawymi ruchami pazurów starając się sięgnąć łba. Po chwili zrozumieli przyczynę. W oczodole bestii tkwiło drzewce krótkiej włóczni. Bestia poruszyła jeszcze raz czy dwa razy łapą, potem znieruchomiała.
Kallid nie zamierzał opuszczać kuszy skierowanej w otaczający niezbyt wielką strefę światła krąg ciemności, a właściwie w to, co nadchodziło stamtąd wolnym, nieco chwiejnym krokiem.
Wysoka, pokryta pręgowaną sierścią, częściowo zwierzęca, częściowo ludzka istota. Jak na oko Kallida - zbyt zwierzęca, by można było spróbować obdarzyć ją zaufaniem.
Tygrysoczłek dysząc ciężko i nie spuszczając oczu z jego twarzy pochylił się nad gadem. Wyrywał z martwego cielska dziryt i jatagan. Równie wolno wycofał się kilkoma krokami. Odwrócił się plecami do znieruchomiałych ludzi ruszając przed siebie. Nie zaszedł daleko. Zatoczywszy się raz i drugi upadł na kolana...
 
Kerm jest offline  
Stary 27-11-2010, 20:06   #12
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
* fragmenty "Rokoszu" Jacka Kaczmarskiego

Zaślepiona furią, która zasnuwała jej wzrok purpurową mgiełką, oprzytomniała dopiero, gdy wściekły llamhigryn rzucił nią o ziemię. Niewiele dała próba asekurowania się przed upadkiem. Nogi i ramiona ugięły się pod Lilith, gdy siła rozpędu w zmowie z grawitacją wgniotły ją w nieco rozmiękły grunt. Uderzenie pozbawiło ją na chwilę możliwości zaczerpnięcia oddechu. Gdyby nie zatkany błotem nos i paszcza, pewnie płuca i wnętrzności wyszłyby jej gardłem, oszczędzając skakunowi roboty z rozbebeszaniem zdobyczy. Przyjęła tę myśl z dziwną obojętnością. Świat, jak gdyby zwolnił wokół niej. Patrzyła na zbliżającą się paskudną, zębatą mordę zdumiona, że tak głupio dała się zabić. Llamhigryn “już był w ogródku, już witał się z gąską”. Tymczasem Kocica dopiero nawiązywała pierwszy świadomy kontakt z własnymi, zbuntowanymi kończynami. Siłą woli próbując oderwać od ziemi ołowiane łapy, gapiła się w górę na gada, czekając już w zasadzie tylko na ostatnie kłapnięcie. Ostatecznie, gdyby mogła wybierać - pomyślała w duchu - wolałaby, żeby zaczął od głowy. Skakuny na ogół nie zwracały specjalnej uwagi na to czy ich ofiara żyje, czy nie, kiedy przystępowały do jej rozczłonkowywania i pożerania. Kolejność tych dwóch czynności również była skakunom obojętna. Biedny, niemądry Gh’Aa, kto się nim teraz zaopiekuje?

“I skąd te ogniste smugi? Głupcy... zginą... po co?”
Myśli snuły się leniwie, jakby na skutek upadku również one zostały pozbawione sił.
Czyżby nie wiedzieli, że dopóki skakun będzie zajmować się konsumpcją, nie zwróci uwagi na nic, co nie będzie konkurencją do koryta? Gdyby pozwolili mu zająć się żarciem mogliby uciec. Zanim gadzina skończyłaby z nią, oni byli by już daleko. Chyba tacy ‘geniusze’ sami się sieją. Głupota nie mogła być dziedziczona, jako że mało który głupiec dożywał wieku odpowiedniego do rozmnażania się. Przynajmniej na Pustkowiach.
Kocica potrząsnęła głową, usiłując pozbyć się nie tyle resztek, co raczej większej części oszołomienia. I przy okazji niepotrzebnych myśli. Niemoc w łapach ustąpiła w sam czas.
Już i tak zbyt długo przedeptywała w miejscu jak idiotka, zamiast skorzystać z okazji. Llamhigryn przestał się nią interesować i mądrą rzeczą byłoby z tego skorzystać, póki skakun znów nie zmieni obiektu swoich zainteresowań. Stworzenia z gruntu rzeczy wodne, takie jak ten niebieskawy gad, głodnym i równocześnie wściekłym wzrokiem wpatrujący się w dwójkę ludzi, zdecydowanie nie kochały ognia. Być może buchające żarem ognisko nieco go zniechęci i mały rozumek przypomni sobie o innym jedzonku. Takim w paski...
Nie zamierzała czekać, aż to się stanie.

Pozwoliła działać instynktowi. Nie było czasu na myślenie. Życie z Bestią czasem miało swoje zalety. Ból poranionego ciała łatwiejszy był do zniesienia, a utrata krwi nie tak groźna, jak dla człowieka czystej rasy. Gdyby to właśnie ciemniejsza część jej natury nie panowała teraz nad jej ciałem, nigdy nie udałoby się jej dotrzeć tak szybko do tych pechowych skałek. Gdzieś tam strącona z głazu przez pierwszego z potworów, zgubiła swoją podróżną torbę i część moderunku. Nie mogła ruszyć dalej bez niego. Pozbierała w trymiga wszystko co wpadło w jej kocie oczy i już miała skoczyć za skały, kiedy dotarła do niej myśl o jeszcze jednym drobiazgu, który zdaje się przeoczyła. Jatagan! Ciągle przecież tkwił w gardle llamhigryna. Co robić? Poczekać?
Jatagany nie rosły sobie na drzewach i strata byłaby niepowetowana. A jaką ma gwarancję, że ludzie nie potraktują jej własności jako zdobyczy? Trofeum? W życiu...

Przeczekanie... To jest to... Wyrachowany i bardzo mądry pomysł. Gad prawdopodobnie z powodzeniem da radę zabić obydwoje ludzi zanim sam ostatecznie się wykrwawi. Co pewnie nie potrwa zbyt długo. Wtedy mogłaby spokojnie zabrać swoją cenną broń, swój ukochany stalowy pazur. Jednak...
Nie powinna była oglądać się za siebie. Nie powinna odwracać się, by spojrzeć co dzieje się przy ognisku. Ta wiedza nie służyła jej przeżyciu. Nie była jej do niczego potrzebna. A jednak zrobiła to, by po raz ostatni spojrzeć na ludzką parę, desperacko próbującą wywinąć się z zaciskających się wokół nich objęć Spowiednika. To wystarczyło.

Co to w ogóle miało być?! Jakiś cholerny poryw rycerskiego honoru?! Durny, romantyczny odruch?! Dość, że na widok smoka dobierającego się do bezbronnej wobec niego dziewczyny sprawił, że pazurzasta dłoń Tygrysicy mocniej ścisnęła drzewce włóczni. Zaciśnięte z bólu zęby zgrzytnęły o siebie, kiedy wziąwszy na cel łeb stwora, szeroko zamachnęła się pooranym kłami ramieniem, miotając dzirytem wprost w zimne gadzie oko. Świat zawirował jej w głowie i o mało nie padła zamroczona. Czuła, jak Bestia wewnątrz niej z wolna wycofuje się wgłąb jej jaźni, niby warczący wciąż pies z podkulonym ogonem.

“Coś ty najlepszego zrobiła, dziewczyno” - pomyślała, kiedy idąc sztywnym krokiem w kierunku powalonego jaszczura, spojrzała w wymierzony wprost w siebie grot bełtu, tkwiącego w kuszy Kallida.
“Furda tam... Raz kozie... znaczy kotu... śmierć...” - ciągnęła bezładny tok myśli, wyrywając jatagan z gardzieli gadziego truchła. Potem przyszła kolej na włócznię.
“Jak tam nasz milczący układ, moi mili, młodzi przyjaciele?” - w duchu mówiła dalej do siebie czując, jak powoli odpływa.
“Byle do końca zachować te pozory” - Nie spuszczała oczu z twarzy młodzieńca, z której nie ustępował wyraz napięcia. “No dobra, trudno ci strzelić do kogoś kto się na ciebie gapi?” Odwróciła się do nich plecami, spoglądając na granicę kręgu ciemności, jak na wybawienie.
“Jeszcze tylko kilka kroków. Cholerny świat...” - zaklęła uderzając kolanami o ziemię. “Jak to szło?” - bredziła niemrawo, słysząc za sobą szuranie stóp po mokrej trawie.

“Furda podpisy i układy
Kłamie inkaust, krew jest szczera
Układ, by powód był do zdrady
Podpis jest, by się go wypierać” *

Zastanawiała się, co też takiego dzieje się teraz pod czaszką tego człowieka trzymającego ją na celu. Czy kiedykolwiek widział coś takiego jak ona? Może właśnie ocenia ile warta będzie jej skóra na imperialnym rynku? A może wyobraża sobie ten podziw, jaki wzbudzi pokazując jej spreparowany łeb wiszący nad kominkiem? Cichy chichot wstrząsnął jej pozbawionymi sił ramionami. Trochę chrapliwy i widocznie ciut niepokojący, bo odgłos stawianych kroków zamarł na chwilę.
“No już, na co czekasz chłopie?” - Odwróciła lekko pysk zezując na strzelca lekko zamglonym okiem. Pokazała mu kły sycząc bez przekonania. Niech sobie nie myśli...

“Dość mamy tego, co jest!
Panowie szlachta! Do pałaszy!
Starczy po gardle ostrza gest...*

… lecz tylko kundel się przestraszy...” - skończyła, waląc się pyskiem w trawę. Tak dobrze było niczego nie czuć, o niczym nie myśleć... gdyby jeszcze nie ten szelest kroków zbliżającego się Spowiednika.
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 27-11-2010 o 20:18.
Lilith jest offline  
Stary 29-11-2010, 18:19   #13
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Kallid przez moment wpatrywał się w leżącego stwora.
Nie do końca był pewien, co robić. Podejść i ratować? Zostawić samemu sobie? Dobić?
Mamrotanie, jakie wyszło z ust tygrysołaka tuż przed omdleniem było raczej mało pozytywne. Może udawał zemdlonego, a w rzeczywistości szykował coś paskudnego? Kto mógł wiedzieć, jakie myśli kryły się w pokrytej futrem, ludzko-zwierzęcej czaszce...
- Co robimy? - zwrócił się do Thyone.
Bardka w szczery, acz mało kulturalny sposób wzruszyła ramionami.
- Mnie pytasz? Skąd mam wiedzieć.

Nieruchomość sylwetki w końcu skłoniła Kallida na zrobienie paru kroków do przodu. Ostrożnie przyklęknął przy tygrysoczłeku.
- Hej, ty... - powiedział. Nie miał pojęcia, jak się zwracać do czegoś takiego. ‘Panie tygrysowaty’?
Całkowity brak reakcji.
Kallid podał swoją kuszę bardce.
- W razie czego nie wahaj się - powiedział.
Thyone tylko skinęła głową.

Kallid powoli obrócił mutanta na plecy. Pierś nieprzytomnego kotowatego unosiła się w powolnym oddechu. W niepewnym, ale docierającym aż do tego miejsca blasku rzucanym przez płomienie ogniska można było dostrzec pewne szczegóły, które poprzednio pozostały niezauważone.
- Zajmij się... nią - powiedział do bardki.
- Czemu ja? - zdziwiła się Thyone. - Tak wierzysz w moje umiejętności? - W jej głosie pojawiła się doskonale słyszalna ironia. Opinia Kalida na temat jej podejścia do chorych była jej doskonale znana. - Jak to, nią? - dodała po chwili, gdy już dotarło do niej pełne znaczenie wypowiedzianych przed chwilą słów.
- Zamiast skupiać się na drobiazgach w stylu 'imponujące kły' spróbuj ogarnąć całość - uśmiechnął się drwiąco Kallid. - Wszak to baba... No, kobieta - poprawił się, widząc potępienie na twarzy bardki.

- Dobrze, że stosowała dietę - stwierdził Kallid, gdy już wraz z Thyone przenieśli tygrysoludkę bliżej ogniska. - Gdyby nie to, trzeba by ją chyba przeturlać. Albo przeciągnąć.
- Barbarzyńca! - Oburzenie bardki było tylko częściowo udawane. - Gdzieś ty się chował?
- W dokach, moja droga. W dokach - odpalił Kallid. - Tam nie ma czasu, by się pieścić, ale swoich nie zostawia się na ulicy.
- Swoich? - Bardka z pewnym powątpiewaniem spojrzała na leżącą kobietę-tygrysa.
- Łączy nas wszak braterstwo broni. - Trudno było powiedzieć, czy Kallid mówi serio, czy żartuje. Ale Thyone wiedziała, że złodziejaszek wyznaje zasadę “Wróg mojego wroga jest moim sojusznikiem... Przynajmniej przez jakiś czas.”
- No dobra. - Kallid otarł z czoła wyimaginowany pot. - Okryj ją i posiedź przy niej, a ja poszukam jeszcze trochę drewek na opał.

***

Ognisko płonęło w najlepsze. ‘Tygryska’ spała.
Thyone, korzystając z chwili spokoju (i nieobecności Kallida), sięgnęła do plecaka. Nieprzemakalna tkanina oparła się naporowi wilgoci i mogła ze spokojem zmienić przemoczoną odzież na coś suchego. Co prawda ognisko dawało tyle ciepła, że rzeczy powinny szybko wyschnąć, ale równie dobrze mogły to robić leżąc na ziemi czy wisząc na jakimś kiju, a nie tkwiąc na niej.


Suszyła się w najlepsze, wystawiając wilgotne i zziębnięte ciało na dobroczynne działanie cieplutkich płomieni i na śmierć zapomniała o Kallidzie. A ten, jak przystało na złodzieja, podszedł cicho i stanął, rozkoszując się widokiem swej towarzyszki, tkwiącej przy ogniu w stroju zwanym potocznie urodzinowym. Wstrzymując oddech obserwował, jak drobna, smukła dłoń dziewczyny dotyka jej szyi i wędrując niżej oświetlaną przez ogień linią profilu, osuwa się na piersi, wśród których błyskały jeszcze kropelki wody.
- Masz zamiar tańczyć nago przy ognisku? - zapytał po dłuższej chwili, otrząsnąwszy się z dość miłego wrażenia. - Można się dołączyć?
Thyone podskoczyła.
- Już cię tu nie ma! - krzyknęła, rzucając w niego pierwszym przedmiotem, jaki wpadł jej w ręce. Nie pomyślała o tym, że gestowi ręki towarzyszyć będzie płynny ruch innych części ciała, na których z wdziękiem zatańczył blask ognia.
Kallid rzucił trzymane w dłoniach drewno i złapał w locie mokrą koszulę, nie pozwalając upaść jej na ziemię. Nie przejmując się słowami Thyone ruszył w stronę ogniska.
- Daj spokój - powiedział. - Nie masz nic, czego nie widziałem u innych. Chociaż przyznaję, że wdzięki o tak foremnych kształtach rzadko się spotyka - dodał z miną znawcy.
- Gap się, gap, zboczeńcu! - syknęła, najwyraźniej nie doceniając komplementu, bardka, ściągając z tygrysołaczki koc i owijając się nim po samą szyję. - Na nią sobie popatrz! - dodała.
- To fakt, że to futerko jest całkiem seksowne - Kallid z drwiną uniósł brwi - ale wolę kobiety bardziej... au naturel.
- A teraz przestań się wygłupiać i oddaj jej koc - powiedział. - Nie widzisz, że cała drży?
- A ja? - oburzyła się bardka. - Nie mam zamiaru paradować przed tobą na golasa. Zamknij oczy, albo najlepiej zniknij stąd. Nie! - zmieniła nagle zdanie. - Odwróć się!
Spod przymkniętych powiek łatwo było podglądać. I nie było gwarancji, że Kallid nie zatrzyma się tuż za granicą światła i nie będzie się gapić, na jej - jak to określił - wdzięki. Niech się gryźnie! To były jej wdzięki i nie miała zamiaru ich publicznie demonstrować. Co z tego, że je docenił. Chociaż było to dość miłe...
Za to oczu z tyłu głowy z pewnością nie ma.
- Idę po drewno - powiedział Kallid - a ty rób, co chcesz.

Usiadła najbliżej ogniska jak mogła i, częściowo pod osłoną koca, przebrała się szybko. Potem szybko okryła tygryskę. Cofając rękę, poczuła coś wilgotnego i lepkiego na palcach. Przyjrzała się swojej dłoni podsuwając ją bliżej światła. Krew. Dużo krwi.
- Egerio, gdzie jesteś do cholery? - jęknęła, zerknąwszy pod koc.
Bezradność spotęgowała niezadowolenie. Nie miała bladego pojęcia, co robić. Założyć bandaże? Nałożyć maść? Wygolić najpierw? Czy czekać? Może na tygrysicy rany będą się goić... jak na psie?
Leżąca warknęła niespokojnie, jakby nagle dotarł do niej ślad myśli bardki. Thyone cofnęła się odruchowo.
- Starczy nam nawet na dwa dni - stwierdził Kallid, który wrócił przynosząc kolejne, ostatnie już naręcze drewna. - I co? Jak tam nasza... przyjaciółka? - spytał.
- Nie najlepiej - skrzywiła się bardka. - Jest ranna. Ramię, bok...
- To jej chociaż bandaż mogłaś założyć. - Kallid z niezadowoleniem pokręcił głową.
- To może lepiej ty? - podstępnie zaproponowała Thyone. - W końcu w dokach z pewnością nieraz widziałeś poharatanych ludzi.
- Owszem. Ludzi - potwierdził Kallid.
A tu nie było wiadomo, czy ratowana czasem nie kłapnie nagle zębiskami, nie doceniając dobrego serca i pomocnej dłoni... przy której ni z tego ni z owego zostanie połowa palców.
- Na demony trzynastego kręgu - zaklął nagle. - Dawaj te bandaże.

Opatrywana tygrysołaczka nikomu na szczęście nic nie odgryzła. Co prawda szczerzyła kły i wysuwała pazury, ale wyglądało to raczej na podświadomy odruch, a nie na świadomą reakcję na działanie ludzi.
- Ja będę czuwać - powiedział Kallid, kiedy skończył swoje zabiegi - a ty się zdrzemnij. Brak snu szkodzi urodzie, a szkoda by było - uśmiechnął się, przysiadłszy przy ognisku z kuszą na kolanach.
- Koneser się znalazł - mruknęła bardka, ale skorzystała z propozycji. Zawinęła się w koc i prawie natychmiast zasnęła.

Zbudził ją przeciągły jęk.
Usiadła i otworzyła oczy. I natychmiast zerwała się na równe nogi, widząc Kallida, stojącego z wycelowaną w człekotygryskę kuszą.
- Co się dzieje? - spytała.
‘Pacjentka’ przewracała się z boku na bok, a wydobywające się z jej gardła dźwięki świadczyły o cierpieniu.
- Coś ty jej zrobił? - Thyone zwróciła się do jedynej (według niej) winnej osoby.
Kallid tylko postukał się po czole, jednoznacznym gestem określając stan umysłowy swej rozmówczyni.
- Bardka, a ślepa jak... - zabrakło mu porównań. - Naucz się patrzeć.
Spod koca wystawała kobieca ręka, Bez sierści, bez długich szponów.
- Na Spowienika - wyszeptała Thyone. Delikatnym ruchem odchyliła kawałek koca. - Were...

~*~

- Were... - powtórzył z zadumą Mark.
Przyklęknął obok Egerii, która poprawiała opatrunki założone przez Kallida.
Kapłanka w milczeniu skinęła głową.
- Pewne oznaki na to wskazują. Na przykład odrobinę dłuższe kły. Musi uważać, gdy się uśmiecha. Ale z pewnością nie ma ogona, ani porośniętego futrem kręgosłupa. Trochę... nietypowa. Nie jestem pewna...
Zamilkła na moment.
- Słyszałam, że takie przypadki to nie tyle sprawa złej krwi, co się ją po rodzicu-zwierzęciu dostaje, tylko że klątwa za tym stoi. Albo paskudne czary. Różnie mówią. Cała zabawa - w jej głosie zabrzmiała gorzka ironia - polega na tym, że w środku takiego człowieka mieszka sobie bestia. I od czasu do czasu wychodzi. A tak w ogóle to usiłuje na stałe przejąć władzę. Wtedy z człowieka w końcu nie zostanie nic.
- A ona? - Mark wskazał na leżącą.
- Skoro umie mówić i myśleć jak człowiek, to nie jest jeszcze tak źle. Nie wiem tylko, czy przemiany zachodzą z jej woli, czy tamtej drugiej.
- Próbował ktoś kiedyś zdjąć taką klątwę albo czary? - Do rozmowy wtrącił się Aucassin.
Egeria skrzywiła się.
- Przed Upadkiem Wież można było to zrobić. Bolesne to było i niebezpieczne niekiedy, ale, jak czytałam w księgach mego zakonu, dawało się wypędzić bestię. Potężni magowie też to potrafili.
- Ale takiej magii już nie ma - skomentował bard. - A kapłani?
- Czasem Samara spogląda w duszę człowieka i za naszym pośrednictwem, czyni cuda - powiedziała cicho kapłanka. - Ale ludzie odwracają się od bogów, to i bogowie mniej przychylnym okiem na ludzi patrzą.

- Co z nią zrobimy? - spytał Aucassin, by przerwać przedłużającą się ciszę.
- Zobaczymy co będzie, jak się zbudzi - odparł Mark. - Zrobi, co zechce. Nie jestem Tinostinem i nie są mi potrzebne eksponaty do prywatnej kolekcji.
- Więc to prawda? - Egeria wbiła w Marka smutne spojrzenie. - Miałem nadzieję, że to tylko plotki...
- Też o tym słyszałem - wtrącił Moloss. - Ponoć płacą wagę w złocie za różne dziwadła. Ale nie do końca chciałem wierzyć.
- Niestety to prawda. A że niedawno imperator poniósł bolesną stratę, to pewnie by się ucieszył z nowego nabytku. Czegoś takiego jeszcze pewnie nie widział.
- Stratę? - spytał Aucassin, chciwy wszystkich nowin i plotek z cesarskiego dworu.
- Zgadza się. - Mark skinął głową. - Najwspanialszym eksponatem cesarskiej menażerii była prawdziwa syrena. Umiała mówić i pięknie ponoć śpiewała. No i zmarło jej się. Podobno woda, w jakiej ją trzymali, zbyt od morskiej się różniła. Ale plotki, bardzo ciche, głoszą, że ktoś o dobrym sercu nie wytrzymał jej łez i spełnił jej prośbę.
- Z taką were-tiger nie byłoby tyle kłopotów. - Aucassin miał niewesołą minę. - Wystarczyłaby solidna klatka i udziec z dzika czy barana dziennie. Szlag by to trafił. - Splunął z niesmakiem.
- Ma szczęście, że trafiła na nas, a nie na jakichś cesarskich - powiedział Mark. - Albo by już nie żyła, albo budowaliby klatkę. A tak to zobaczymy co będzie, jak się ocknie.

- Kallid... - Mark nie podniósł głosu, ale drzemiący nieopodal złodziej natychmiast otworzył oczy. - Chodź tu. Wygląda na to, że wkrótce się ocknie. Dobrze by było, gdyby po przebudzeniu wpadła jej w oczy znajoma twarz.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 29-11-2010 o 18:22.
Kerm jest offline  
Stary 16-12-2010, 14:26   #14
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Ciało dygotało w gorączce. Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Była tylko dziewczynką. Małą przestraszoną dziewczynką.
- Ma.. mo? Ma... mat... tu... lu! - wołała szczękając ząbkami. Małe piąstki zaciskały się z bólu na okrywających ją futrach. Bała się, tak strasznie się bała, a mama wciąż nie przychodziła. Gdzieś zza ściany dobiegał tylko jej podniesiony, lecz stłumiony barierą głos. I głos ojca.
- Pięć lat! Mają dopiero pięć lat! - krzyczała matka drżącym od płaczu głosem.
- To moja wina - spokojny ton ojca tak bardzo kontrastował ze strachem brzmiącym w głosie mamy. - Mogłem przewidzieć czym to się skończy. Przepraszam cię. Przepraszam, że wplątałem cię w to wszystko.
- To nie twoja wina. I ja wiedziałam, co nas czeka - płakała. - Wiedzieć, a przeżyć coś takiego naprawdę, to jednak dwie różne sprawy. Boję się.
- Wiem kochana, wiem. Zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby nauczyły się z tym żyć.
- Och bogowie! Kim się staną?! Kim będą?!
- Nauczę ich. Nauczę, jak panować nad tym co mieszka w ich wnętrzu - żarliwie zapewniał ojciec.
- Obiecujesz, że nie stracę ich? Że nie staną się...
- Nie! - zdecydowany głos ojca wszedł w słowo matce. - Spójrz na mnie -złagodniał po chwili. - Proszę spójrz. Czy jestem zwierzęciem? Potworem? Takim, o jakich opowiadają w twoich stronach?
- Nie miły, nie. Wiesz, że tak nie myślę. Nigdy nie myślałam. Więcej w tobie człowieczeństwa, niż w większości ludzi, których znałam.
- Tak bardzo was kocham Derreno. Tak bardzo...

~ * ~

Ciężkie powieki sprzeciwiają się woli. Uchylają się opornie.
Płomienie...
Drżąc, ukazują na krótkie mgnienia rozmazane, pozbawione głębi obrazy.
Plama pochylonej sylwetki w cynobrowym rozkołysanym tle.
Płomienie w ciele.
Żrące gorączką...
Pić...
Proszę... pić...
Niech ktoś zgasi ten ogień...
W ciele...
W duszy....
Tak boli...
Spuchnięty, wyschnięty język nie chce odkleić się od podniebienia...
Łatwiej byłoby znieść ból, krzycząc.
Zgaście ogień...
Każdy nerw, jak otwarta rana...
Roghu, panie płomieni oddal ode mnie swój gniew...

~ * ~

Mała na pozór kulka rudego futra przycupnięta w kącie, wystrzeliła spod ściany i wyciągnięta w skoku niczym struna wpadła na Many’ego. Wgryzła się w zabezpieczone grubą warstwą niewyprawionych skór przedramię, które błyskawicznie zasłoniło jej dostęp do gardła mężczyzny. Wściekle warcząc i fukając szukała na oślep punktu oparcia. Odepchnął ją, próbując wyrwać się ze szczęk o ostrych jak igły zębach. Nie puściła. Zamroczyła ją furia.
- Lili przestań! - huknął na nią nie odnosząc zamierzonego celu.
Nie zwracała uwagi, zapamiętale szarpiąc rękę i starając się przysunąć bliżej mężczyzny. Trzymał ją z dala od siebie uważając, by ciskający się mały stwór nie zahaczył go pazurami przy łapach, które na szczęście nie miały jeszcze odpowiednio dużego zasięgu.
- Dajesz radę Many? - zapytał głos spod ściany. Jego właściciel stał w cieniu, pilnie przyglądając się niecodziennej scenie. - Uważaj, zaraz cię drapnie!
- Spokojna głowa przyjacielu - odpowiedział nieco zasapany obiekt ataków. - Przetrzymamy to z god... - Nie skończył. Dwa komplety pazurów niespodziewanie wbiły się w ochraniacz, a tylne łapy wykonały gwałtowny wykop poniżej brzucha mężczyzny. Many’emu, który zareagował zbyt późno, zaparło dech. Stęknął tylko, tracąc na chwilę przewagę nad niewielkim, acz nieprzejednanym przeciwnikiem.

Przeciwnik natomiast nie tracił zapału. Mała, wyszczerzona mordka nie tracąc czasu puściła skóry, zmierzając wprost ku pierwotnie obranemu celowi.
- Many uważaj! - zawołał zaniepokojony głos z mroku, a cień wysokiej postaci oderwał się od ściany chcąc pospieszyć mężczyźnie z pomocą.
- Stój - wycharczał człowiek zmagający się z drapieżną istotą, wciąż usiłującą dostać się mu do gardła.
- Zrobi ci krzywdę Many! - Głos obserwatora brzmiał coraz wyraźniej wyczuwalną obawą.
- Jestem doprawdy wzruszony twoją troską młody... ał!... człowieku. Wiem co robię! O żesz ty!
- Czyżby! - zakipiało ironią.
- Poradziłem sobie z tobą, ...poradzę sobie i z nimi - wysyczał Many szarpiąc się z małą furią.
- Bez urazy. Byłeś wtedy trochę... młodszy - prychnął cień wzruszając ramionami.
- Coś sugerujesz?
- Może ja bym to zrobił? - Głos podsunął dość w tej chwili kuszącą dla Many’ego myśl.
- Nie ma mowy.
- Stary, uparty osioł z ciebie, przyjacielu. Nie miej zatem pretensji do mnie, jeśli mała cię przypadkiem zagryzie - fuknął trochę jakby zniecierpliwiony głos.
- No ba! Nieodrodna córeczka tatusia. - Sapanie mężczyzny próbującego okiełznać uzbrojone w ostre pazury łapy, stawało się coraz cięższe i chrapliwsze, a syczenie i piski stwora bardziej zażarte. - Jak myślisz, po kim to odziedziczyła?
- Many! Zamiast uspokoić, jeszcze bardziej ją rozjuszysz.
- No... Nie jest... łatwo, jeśli... byłbyś łaskaw... zauważyć.
- Ostrzegałem cię. Jest szybka i silna - głos zabrzmiał dumą.
- Przyjąłem do wiadomości... A teraz uważaj!
Ramiona mężczyzny zdołały wreszcie uchwycić w niedźwiedzim uścisku miotające się stworzenie. Odwrócił je do siebie plecami i docisnął do własnej piersi. Przytrzymał oba jej nadgarstki w jednej dłoni, drugą zaś zacisnął rozwarte szczęki młodej were, lekko skręcając jej głowę w bok.
- No już maleńka - wyszeptał zasapany prosto w jej położone po sobie uszy. - Uspokój się proszę.
Niespełna czterostopowej wysokości szczupłe, futrzaste ciało kotki wiło się i szarpało w jego objęciach, młócąc go zapamiętale nogami.
- Lili, spokojnie. Nikt nie zrobi ci krzywdy - przemawiał do niej uspokajającym tonem. - To ja kochanie, Many. Poznajesz mnie? - Nie zrażał się jej wściekłym sykiem i warczeniem. - Słyszysz mnie malutka? Nie bój się. Wszystko będzie dobrze, tylko spróbuj to opanować.
Ze zduszonego pyszczka wydobyło się ciche skomlenie.
- Bolało, prawda moja malutka? Wiem, że bolało, ale już trochę przeszło tak? Bardzo zła była moja dziewczynka. Nie wiedziałaś co się dzieje, tak? - szeptał, kołysząc się z niewielkim futrzastym ciałkiem w ramionach. - No już, już. - Odprężała się z wolna, aż w końcu przestała wyrywać się i podygiwać.
- Spójrz na mnie Lili. - Po chwili zdecydował się rozluźnić uścisk. Drżała leciutko, spazmatycznie połykając hausty powietrza. - No proszę, popatrz na mnie. - Puścił ją i odwrócił ją tak, by spojrzała mu w twarz. W pomarańczowych jak zachodzące słońca, przestraszonych oczach z wolna pojawiał się wyraz zrozumienia. - Wiesz kim jesteś? Pamiętasz?
Pokiwała głową.
- Możesz mówić? - spytał z niepokojem.
- T... t... tak - wyjąkała.
- Jak masz na imię?
- L... li...lili - odpowiedziała z wahaniem. - Żapomniałesz wujku?
- Nie, nie zapomniałem, dziecko drogie - odpowiedział z ulgą, przytulając ją na powrót. Tym razem o wiele delikatniej. - Jak mógłbym zapomnieć? - zapewnił ją, głaszcząc rudy łepek, ozdobiony paroma czarnymi pręgami. - Zawołaj ją - zwrócił się do jej ukrytego w cieniu ojca. - Zawołaj Derrenę.

Przywołana kobieta stanęła w drzwiach, blada jak płótno. Przyciskała do ust zaciśnięte pięści, jak gdyby chciała stłumić krzyk. Objął ją i leciutko pchnął naprzód. Zaparła się i odwróciła twarz.
- Nie mogę Leth. Nie potrafię.
- To tylko dziecko. Nasze dziecko. - Spojrzał jej błagalnie w twarz. - Boi się. O wiele mocniej, niż ty. Potrzebuje cię. Spróbuj. Dotknij jej. To twoja córka. Nasza. - Pociągnął ją za sobą. Przestała się opierać. Przyklęknęła przy Many’m, który siedział pod ścianą tuląc skuloną, pokrytą sierścią istotę.
- Lilith? - Spojrzała w dwoje wystraszonych oczu i chwyciła w dłonie wyciągające się do niej łapki. - Chodź do mnie maleńka. Chodź do mamy...

Pamiętała to ciepło. Kojące, przepełnione spokojem. Nie chciała myśleć kim byłaby dzisiaj, gdyby nie ich miłość. Gdyby nie oni, nie uwolniłaby się od nienawiści. Gdyby nie matka, zemsta stałaby się sensem jej życia. Dałaby się zniewolić bestii. A może to nieprawda? Może jednak nią była? Było wielu takich, którzy by to mogli potwierdzić. Nie było nikogo, kto chciałby temu zaprzeczyć...
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 16-12-2010 o 14:33.
Lilith jest offline  
Stary 26-12-2010, 11:35   #15
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Z całej mocy starała się zatrzymać na dłużej ulotny obraz ich twarzy, postaci, głosów. Byli tylko snem. Majakiem, który rozwieje się przed świtem. Odejdzie w zapomnienie, kiedy tylko otworzy oczy. Z każdym rokiem wspomnienia bledły, wracając jedynie w sennych marzeniach. W owych chwilach jednak widywała ich takimi, jakimi zapamiętała ich z czasów, kiedy czuła się najszczęśliwsza.




Zbyt rzadko. Nie opuszczało jej przekonanie, że w końcu - może za kilka, może za kilkanaście lat - zupełnie znikną z jej pamięci. O ile tego dożyje. Na razie jednak, choć zupełnie nieświadomie, pragnęła trwać wraz z nimi zawieszona pomiędzy snem, a jawą. Czuć choć namiastkę tej bliskości, jakiej zaznawała w dzieciństwie. Póki w ich życie nie wkroczyli oni. Plemię psich synów!... Mordercy!... Łajdaki!... Kanalie!... Te nędzne kreatury nazywające siebie panami świata! Imperialne sługusy. Ludzie.
Palce Lilith bezwiednie zaciskały się w pięści, a pierś drżała w tłumionych spazmatycznie oddechach. Zaciskała zęby zgrzytając cicho, a jej pokryte drobnymi kropelkami potu czoło, marszczyło się gniewnie... Śniła o nienawiści, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że obserwuje ją kilkoro z tych, którym kiedyś zaprzysięgała odpłatę.

~ * ~

Ból głowy stawał się nieznośny. Nawet gorszy od tego, który wykręcał stawy i kości. To akurat było normalne. Po przemianie, kiedy zdarzało się jej wracać do ludzkiej postaci, takie objawy nie były niczym szczególnym. Gardło miała wyschnięte i spierzchnięte usta. Westchnęła ciężko. Dźwięk, który z siebie wydobyła bardziej podobny był jednak do jęku, niż westchnienia. Przez moment zastanawiała się głęboko, gdzie właściwie jest i ile sztuk liczył tabun kopytnych, który wczoraj postanowił po niej przegalopować. Fakt, że było jej dość wygodnie i ciepło, nieco poprawiał obraz sytuacji, jednak nijak nie sprawiał, iż perspektywa rychłego przebudzenia i zebrania się w jedną całość mogłaby się stać bardziej znośna. W dodatku to ciągłe migotanie. Przez zamknięte powieki przebijał się drżący blask. Jak gdyby słoneczne promienie padały na jej twarz poprzez poruszane wiatrem gałęzie drzewa. Tyle, że światło nie emanowało ciepłem ani barwami złota i czerwieni. Lśniło srebrem. Sprawiało, że powietrze wydawało się gęstnieć, jak gdyby składało się z drobnych, wibrujących ziaren. On tam był! W centrum światła, w centrum chmury drgających drobin powietrza. Cień postaci świdrującej ją swymi oczyma. Czym... albo kim był?

Budzący się z odrętwienia umysł desperacko poszukiwał wytłumaczenia. Powoli przypominał sobie, co zaszło zanim zapadł w ciemność nieświadomości. Fala powodzi zalewająca trawiastą dolinę. Paniczna ucieczka, a potem polowanie... chyba. Pamiętała, jak podchodziła ocalałą z odmętu wód dwójkę... ludzi! I walkę. Z kim? Pamiętała wymierzony w siebie grot. Co się stało? Walka... i oczekiwanie na Spowiednika. Zabijała i walczyła o życie. Z kim? Nie... Nie oni... Nie tamtych dwoje stanęło przeciw niej... Llamhigryny.

Znów przeszył ją ból. Jakby sama wywołała go przeżywanymi na powrót w pamięci wydarzeniami poprzedniego wieczora. Bok rozdarty pazurami skakuna, pogryziona ręka, zwichnięty staw w nodze, potłuczona ciosami gadzich łbów twarz i wiele innych miejsc na ciele, dobitnie dawały jej odczuć, że jednak przeżyła. Spowiednik nie zażądał od niej zdania sprawy za czyny, słowa i pragnienia.

- Egerio? - nieznany męski głos przebił się przez mgłę spowijającą umysł.
Poczuła na czole chłodną, ale promieniującą dziwnym ciepłem dłoń. Z cichych słów zrozumiała tylko jedno imię. Samara...
Czyżby zasłużyła sobie czymś na łaskę litościwej bogini? Ciepło przenikało przez skórę i kości, docierając gdzieś głęboko w niematerialną część jej jestestwa przynosząc z sobą ukojenie dla ciała. Strzępy słów, które do niej docierały nie przynosiły jednak pokoju umysłu. Ponownie zapadła w pełną majaków ciemność...

~ * ~

...Nie mogła odwrócić wzroku. Nie była w stanie. Wciąż widziała jej twarz w kryształowej tafli okna, wtopionego w olbrzymi jak komnata zbiornik morskiej wody. Wyglądała tak przecudnie, aż serce drżało, a z piersi wyrywało się łkanie. Czyste, żywe piękno uwięzione w topornym, obskurnym więzieniu.
W wodzie nie było widać łez. Tylko smutek i rozpacz w wielkich oczach o barwie szlachetnych turkusów. Czasem miotała się dziko, w bezsilności tłukąc pięściami w ściany zbiornika i kryształową, przezroczystą powierzchnię okna. Czasem unosiła się w toni obojętna na wszystko, wpatrzona przed siebie nieruchomym wzrokiem. Nie w ściany swego ponurego więzienia, lecz gdzieś poza nie. W dal, której nie ograniczały żadne ściany i mury.
Czasem przychodzili. Kazali jej śpiewać i zabawiać się, zaspokajając swoje próżne zachcianki. Mieli sposoby, by wymusić posłuszeństwo. Nie mogła przecież żyć długo bez wody. I tylko wtedy, gdy bezbronna, drobniutka i krucha jak zabawka rzucona na deski podłogi, czekała bezradnie na rozkazy swego pana i właściciela, łzy płynęły po jej porcelanowo bladych policzkach. Śpiewała. Nie miała innego wyboru. Śpiewała tak przejmująco, iż twarze potworów, które ją więziły, przepełniała ekstaza i rozkosz, a z oczu o bezdusznym, znudzonym spojrzeniu spływała łza... Może gdyby pozwolili jej dotrzeć głębiej, do swego wnętrza, rozpuściłaby lód, który nosili w sercach?




~ * ~

...Klatka. Lśniące metalowe pręty. Ich dotyk palił ogniem. Zmęczenie wprost obezwładniało członki. Nie mogła się poruszyć. Nie potrafiła wstać. Bolało...
A oni patrzyli...
Z daleka... z bezpiecznej odległości. Oddzieleni kratą... Nie widziała twarzy. Słyszała tylko głosy, Głosy zimno kalkulujące koszty i zyski.
Zmęczenie wzięło górę. Zasnęła...

~ * ~

Powietrze drżało. Lśniło. Pulsowało w rytm uderzeń serca, lecz powieki nie chciały być jej posłuszne. Opierały się woli, która nakazywała im otworzyć się. Odetchnęła głębiej, niemal krztusząc się powietrzem. Obserwowali. Spazmy kaszlu szarpały porozrywanymi na boku mięśniami. Docisnęła do niego ramię. Powieki wreszcie drgnęły, podnosząc się opornie.
Czuła to. Gdzieś bardzo blisko. Przenikało jej skórę. Sprawiało, że skrzydełka jej nosa falowały, próbując go wywęszyć.

Mgiełka przed oczyma zamazywała obraz, ale Lilith wiedziała, że są bardzo blisko. Zamrugała, pragnąc wyostrzyć sobie obraz. Z mizernym skutkiem. Czuła znajomy już zapach jednego z nich. Kalid. Nie miała szans na ucieczkę. Ciało nie przejawiało na razie najmniejszej ochoty, by nawiązać z nią jakąkolwiek współpracę. Zacisnęła szczęki, starając się skoncentrować. Z trudem udało jej się wesprzeć na łokciu i odpychając się nogami, odsunąć lekko od pochylonej nad nią dwójki mężczyzn. Oklapła szybko, zdając sobie sprawę, że w najbliższym czasie nie zdoła zdobyć się na powtórny, podobny temu wysiłek.

- Duzu! - wychrypiała, wyciągając przed siebie rękę w obronnym geście. - Magoa zara! - Półprzytomnym wciąż wzrokiem wpatrzyła się w nieznajomego. - Preso bat naiz? - wydyszała ciężko, spoglądając na Kallida. -Sorginkeriaren usaina! Dit hiltzea nahi?
Dlaczego użyła tego starożytnego, zapomnianego prawie języka? Ze zdziwieniem zorientowała się o tym dopiero po chwili.
- Duzu asko ezagutzen. Hala ere, seguru zauden - odparł po chwili Mark. Składnia nie należała zapewne do najdoskonalszych. Nigdy nie sądził, że będzie w tym języku wymieniał z kimś poglądy.
- Moglibyście rozmawiać w bardziej zrozumiałym języku? - spytał Kallid.

Mgła powoli ustępowała sprzed oczu Kocicy. Na tyle, by dostrzegła różowiejące na wschodzie niebo. Większą część nocy była więc nieprzytomna. Rozejrzała się przekręcając jedynie głowę. Byli w tym samym miejscu, w którym wieczorem zaatakowały ich Llamhigryny. Za to, jak zdążyła zauważyć, zebrało się tu od wczoraj znacznie więcej ludzi.
- Czemu zawdzięczam, że jeszcze żyję? - spytała, powoli artykułując każde słowo. Przesunęła językiem po spieczonych ustach.
Przy leżącej przyklęknęła Egeria. W dłoni trzymała pełen bukłak.
- Spróbuj usiąść - powiedziała. - Źle się pije na leżąco. Samara w swej łasce zdecydowała, że będziesz żyć - odpowiedziała na wcześniej zadane pytanie. - Ja w tym tylko trochę pomogłam.
- Służysz Samarze? - z lekkim niedowierzaniem spytała Lilith. Przekręciła się ostrożnie na bok i syknąwszy z cicha uniosła się ponownie na łokciu. - Dlaczego zatem udzieliła Ci mocy w mojej sprawie? Czyżbyś nie wiedziała kim jestem? - Z niemym pytaniem w oczach spojrzała na klęczącego wciąż przy niej Kallida.
Ten wzruszył tylko ramionami.
- Dopóki mówisz o sobie “ktoś”, to wszystko jest w porządku - odparł, za Egerię, Mark.
Odwróciła się ku niemu, uważnie mu się przyglądając. Usiadła, z przesadną, acz niezbędną dbałością wykonując każdą sekwencję ruchów.
- Wszystko zależy od punktu widzenia. - Wyjęła powoli bukłak z rąk kapłanki. Ręce jej drżały. - W tym przypadku istotą rzeczy jest czy to dla was jestem “kimś”, czy też “czymś”.
Krzywiąc się lekko, podniosła bukłak do ust, nie przestając przy tym lustrować najbliższego otoczenia. Dziewięcioro ludzi. Było ich dziewięcioro. Nie wszyscy jednak traktowali tak lekko jej obecność w swoim gronie. Rozpoznała to nie tylko w całkiem nieźle maskowanych śladach nieufności i niepokoju w ich twarzach. Kusza w ręku jednego, dłoń drugiego niedbale wsparta o rękojeść miecza. Przypadek? Możliwe...
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 26-12-2010 o 11:38.
Lilith jest offline  
Stary 01-01-2011, 13:40   #16
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Kim była? A może ‘czym’ była?
Pytanie, które w normalnych warunkach wywołałoby wielodniową dyskusję. Czy were jest człowiekiem, czy potworem? Ma duszę? Trafi po śmierci przed oblicze Spowiednika? A może to tylko dziw natury, przez przypadek obdarzony mową i, być może, rozumem? Albo sztuczny twór, efekt działania szalonego maga, nie znający upływu czasu relikt sprzed paru stuleci?
Czy liczył się jej wygląd, czy też czyny?

- Żyjesz. To chyba świadczy o naszym punkcie widzenia, prawda? - Mark uśmiechnął się lekko. - Pij powoli i nie za dużo.
- Skoro Pani Cierpiących zlitowała się nad tobą, to jak my moglibyśmy być od niej gorsi? - spytał po chwili.
W oczach zaspokajającej pragnienie kobiety zamigotały dziwne błyski. Mógłby się założyć, że pomyślała w tym momencie o tym samym - że wielu ludzi nie zwracałoby najmniejszej uwagi na taką czy inną decyzję któregokolwiek z bogów, tylko pozbyłoby się ‘paskudy’ zanim ta stałaby się groźna.
Na znak dany przez Egerię odebrał kobiecie bukłak.
Na twarzy were pojawił się grymas niezadowolenia.

- To dla twojego dobra - zapewniła Egeria.

Oczywiście. Tresura jaką zafundował jej Many, także miała służyć temu całemu, przecenianemu przez większość dobru. Dziwnym trafem, jakoś tak jednak nie pamiętała żadnych płynących z niej przyjemności. Jedynie cięgi, jakie wciąż obrywała. I do czego to wszystko potem się przydało? Nie przyniosło pożytku ani jej, ani... im. Wszyscy byli martwi... martwi! Może byłoby lepiej, gdyby...
- Wszyscy tak mówią, a jakoś zawsze ja na tym najgorzej wychodzę - odparła po chwili, jaką straciła na wspomnienia.
- Tym razem nie będzie tak źle. - Uśmiech na twarzy Egerii przekonałby najbardziej upartego niedowiarka.
Być może przekonał także oporną nieco were, bo i jej twarz po chwili wykrzywił kpiący odrobinę, uśmiech. Poruszyła lekko palcami, opatrzonej najwyraźniej przez kapłankę ręki i przyjrzała się jej.
- Ładnie mnie połatałaś, Wielebna.
- Nie używam tego tytułu. Jestem Egeria. - Kapłanka poczekała chwilę, ale nie spotkała się z rewanżem i nie poznała imienia swojej pacjentki. - Za chwilę dostaniesz do picia coś mniej smacznego, ale za to bardziej zdrowego.
Wyraz twarzy were daleki był od entuzjazmu. Wręcz bardzo daleki.
- Jak cię wypuszczę z moich rąk - zapewniła Egeria - to będziesz mogła jeść i pić co tylko zechcesz. Ale wcześniej nie ma o czym mówić.
- Wypuścisz? - zaśmiała się jej pacjentka. - Nie wydaje ci się kapłanko, że to, co robisz może być niebezpieczne dla zdrowia? - Odwróciła się i powiodła naokoło wzrokiem od pierwszej, do ostatniej z obserwujących ją osób. Zmrużyła oczy i wyszczerzywszy się w nieszczerym uśmiechu, wpatrzyła się na powrót w jej twarz. - Waszego?
- Chyba zły stan zdrowia sprawia, że opowiadasz głupoty. - Egeria zdała się szczerze rozbawiona. - Nie jestem głupia. Nikt z nas nie jest. Jeśli nas zaatakujesz, to spotka cię los Llamhigrynów. Ale nie po to się z tobą męczę, by ktoś z nas miał cię zabijać. Jesteś wolna i gdyby nie to, że nie jesteś w stanie, to byś mogła odejść. Nikt z nas cię nie będzie zatrzymywać.
Z każdym kolejnym słowem kapłanki wyraz irytacji i drwiny na twarzy dziewczyny znikał, zastępowany powagą i niekłamanym zainteresowaniem.
- Mówisz w imieniu ich wszystkich? - Ruchem głowy ogarnęła obecnych. - Czy tylko w swoim własnym?
- Z pewnością w imieniu wszystkich - za Egerię odparł Mark. - Za dzień, dwa, to już wie tylko sama Samara kiedy, staniesz na nogi o własnych siłach i pójdziesz dokąd zechcesz. Ale naprawdę radzę ci poczekać, aż Egeria wyrazi na to zgodę.
- Moloss? Jak tam śniadanie? - odwrócił się w stronę ogniska.
- Przyda się trochę wrzątku do tych ziółek - Egeria dołączyła swój głos do pytania Marka.
- Dziesięć minut i będzie gotowe - padła odpowiedź. - A te swoje śmierdzące cudowności możesz już zrobić, Egerio.
- Zaraz wracam - zapewniła kapłanka. Ruszyła w stronę Molossa, który stał z kociołkiem parującej wody.
- Kapłanko! - głos dziewczyny zatrzymał ją w miejscu. Egeria spojrzała na mówiącą.
- Tak? - spytała.
- Dziwni z was ludzie. - Ranna potrząsnęła pochyloną ku ziemi głową. - Nie rozumiem was. - Spojrzała Egerii wprost w oczy. - Ale dziękuję - dodała po chwili.
- Znalazłaś się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiedniej chwili, ale po odpowiedniej stronie - odparła kapłanka. - A teraz poczekaj na miksturę jak grzeczna dziewczynka.
Mark spojrzał na siedzącą dziewczynę.
- Pozwolisz, że na moment zostawię cię samą? Muszę załatwić kilka spraw.
- Nie musisz pytać mnie o pozwolenie, Magoa. - Skłoniła głowę zerkając na niego spod oka, po czym rozciągnęła usta w trochę niepewnym uśmiechu.
- Nie nazywaj mnie tak - Mark pokręcił głową. - Użyjesz tego słowa w nieodpowiednim miejscu lub czasie i oboje będziemy mieli kłopoty. Mam na imię Mark. A ty jesteś naszym gościem. Wszak nie wypada zostawiać gościa samemu sobie, by się zanudził na śmierć. - Tym słowom towarzyszył uśmiech.
- Egin zure lagunak ezagutzen zure sekretua? (Czy twoi przyjaciele wiedzą o twojej tajemnicy?) - Zmrużone oczy Kocicy świdrowały go, jakby chciały przenicować go na wylot.
- Hauek nire lagunak dira (Są moimi przyjaciółmi) - odparł. - A poza tym... podczas długich wypraw takiej rzeczy nie dałoby się ukryć.
- Niech zatem stanie się tak, jak sobie tego życzysz. Nikt więcej nie usłyszy ode mnie kim jesteś. - Z cichym westchnieniem ranna were z powrotem ułożyła się na swoim posłaniu i przymknęła oczy.
Mark stłumił uśmiech, wywołany pompatycznością słów dziewczyny. Tego typu wypowiedź idealnie pasowałaby do atmosfery cesarskiego pałacu, tu zaś zabrzmiało po prostu śmiesznie.
- Co z moją bronią i innymi rzeczami, które do mnie należą? - zapytała go cicho, nie otwierając oczu.
- Leżą tam, pod skałą - odparł Mark. - Nikt nic nie ruszył. Tylko Tilney wyczyścił twoją broń. Zna się na tym. Potrzebujesz coś ze swoich bagaży? Powiedz Egerii, to zaraz ci poda. Za moment tu przyjdzie.
W odpowiedzi uzyskał jedynie skinienie głową. Wyglądała na zmęczoną. I wcale nie aż tak groźną, jak podpowiadał rozsądek.

Było wiele innych spraw do załatwienia prócz zajmowania się jedną were, którą pokarało za wpychanie pazurków nie tam, gdzie powinna. Obóz należało przenieść. Bliskie sąsiedztwo padliny paru Llamhygrynów, mogło na nich ściągnąć całe stado kłopotów. Nikomu do szczęścia niepotrzebnych.
- Po śniadaniu - do Marka podszedł Walter - powinniśmy się przenieść do tamtej dolinki, którą mijaliśmy niedawno.
Mark skinął głową, ale równocześnie spojrzał na were. Dziewczyna nie wyglądała na taką, która mogłaby natychmiast wstać i powędrować w świat.
- Już o tym mówiliśmy z Egerią i Tilney’em. Przeniesiemy ją bez problemu. Egeria twierdzi, że w niczym jej to nie zaszkodzi.
- No, skoro Egeria tak twierdzi...
- Nie, nie trzeba. Dam sobie radę - odezwała się nagle were. - Nie jestem kaleką, by trzeba mnie było nosić.

Godzinę później wlokła się, podtrzymywana przez dwóch rosłych wojaków. I przeklinała w duchu swój upór i dumę, które nie pozwoliły jej skorzystać z wcześniejszej oferty.
- Może odpoczniesz troszkę? - spytała Egeria, z zaniepokojeniem spoglądając na dość mocno utykającą were.
- Nic mi nie będzie. Mogę iść - odparła, przez zaciśnięte zęby, zapytana.
- Jak sobie życzysz. Ale na postoju porozmawiamy inaczej.
W zasadzie nie była to groźba. Raczej zapowiedź czegoś nieuniknionego.
Tilney i Walter, bo to oni stanowili eskortę were, spojrzeli na siebie porozumiewawczo i wymienili uśmiechy. Znali Egerię dostatecznie długo, by wiedzieć, że dziewczynę czeka dokładne badanie. I nie będzie żadnej litości, jeśli kapłance cokolwiek się nie spodoba w kwestii stanu zdrowia pacjentki.
- Nie bądź głupia - szepnął Walter, gdy Egeria poszła do przodu, by skłonić idącego na czele Molossa do zwolnienia tempa marszu. - Poniesiemy cię kawałek.
- Głupia byłam, że dałam się tak poharatać skakunom - warknęła hardo were. Zacisnęła usta i dumnie uniosła brodę. Co, gdyby nie refleks idących obok niej mężczyzn, skończyłoby się upadkiem, jako że patrząc w niebo nie widzi się tego, co ma się pod nogami. Nadwyrężone szarpnięciem, ledwo zasklepione szramy na boku przypomniały jej boleśnie o swojej obecności. Zrobiło jej się ciemno przed oczami. Zaczerpnęła kilka głębszych oddechów i spocona niemal jak przysłowiowy szczur, odzyskała równowagę przy znaczącej pomocy dwóch, towarzyszących jej wciąż drągali. Cholera! Byłoby łatwiej, gdyby mogła uwolnić bestię. Jeśli okazałaby się dość szybka, mogłaby zaskoczyć tych dwóch, powalić ich i zniknąć w wysokich trawach, zanim reszta zdążyłaby wsiąść jej na kark. Teoretycznie, istniała taka szansa. Tyle tylko, że musiałaby się pożegnać ze swoją bronią i resztą ekwipunku, które targał na swoich plecach idący kilka jardów przed nią szlachetny jauna Mark.
- Diabli nadali - mruknęła pod nosem. Schylona, objęła bok obandażowanym ramieniem.
- Nie przejmuj się - pocieszył ją Tilney. - Jeszcze góra pół godziny i będziemy na miejscu.
Na bogów! Natrząsał się z niej czy miał ochotę bezkarnie się nad nią poznęcać? Powoli uniosła głowę i obrzuciła go wzrokiem kipiącym zbrodnią...
- Aż tak źle? - W oczach wyższego od niej o pół głowy wojownika pojawiło się zaniepokojenie. - Moloss, chwila przerwy - powiedział, na tyle głośno, by usłyszał go idący na czele grupki łowca.
- Nie, żadnej przerwy - powiedziała, doskonale zdając sobie sprawę, że jeśli teraz się zatrzyma, już nie ruszy się dalej o własnych siłach. Może zrobiła to zbyt cicho, bo nikt nie zareagował na jej słowa. - Nie robimy żadnej przerwy! - podniosła głos widząc, że została zlekceważona i wszyscy stoją.
Ech, te kobiety, Mark z rozbawieniem pokręcił głową. Jak się okazało, were nie różniła się zbytnio od setek innych przedstawicielek tej płci, którym zawsze się zdawało, że muszą udowadniać, iż nie są gorsze od mężczyzn. Bez względu na cenę i okoliczności.
- Jak sobie życzysz, panno Uparciuszko. - W głosie Marka zabrzmiała zadziwiająca ustępliwość. Niepokojąca w zestawieniu z błyskiem, jaki pojawił się w jego oczach.
Jego plecak wylądował u stóp Waltera, a bagaż were trafił w ręce Tilneya.
Spłoszona, cofnęła się przed nim o krok, lecz nie zdołała wymknąć mu się z rąk.
- Żadnej przerwy - powiedział, podnosząc dziewczynę.
Możliwe, że wybuchnąłby śmiechem, gdyby obok całkowitego osłupienia nie dostrzegł w jej twarzy i spięciu ciała, jawnego strachu.
- Tylko się nie szarp - poprosił. - Niedługo będziemy na miejscu i będziesz mogła odpocząć - zapewnił.
 
Kerm jest offline  
Stary 04-01-2011, 18:48   #17
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Post, który nie miałby najmniejszych szans ujrzeć światła dziennego bez udziału Kerma

Napięcie nie opuszczało Lilith, odkąd przebudziła się leżąc u stóp tych, których uważała za swych zaprzysięgłych wrogów. Nie przywykła do podobnego towarzystwa. Mimo, iż wciąż nie wykazywali złych zamiarów ani nie uczynili jej żadnej krzywdy czy to czynem, czy też nawet słowem, Kocica ani przez chwilę nie potrafiła pozbyć się podejrzeń. Całą sobą buntowała się przeciw myśli, że mogłaby cokolwiek im zawdzięczać. To musiał być jakiś podstęp. Z pewnością knuli coś zdradliwego. Byli przecież ludźmi, a ludzie nigdy nie mieli szczerych intencji wobec istot takich, jak ona. Każdy gest, każde ich spojrzenie i ruch stawiał ją w stan gotowości na domniemany atak. Ich dotyk przeszywał ją mrozem. Wprawdzie zaczęła powoli oswajać się z ich widokiem, lecz dwóch maszerujących obok niej zbrojnych, rosłych i szerokich w barach chłopców nadal - być może bardziej instynktownie, niż w pełni świadomie - odbierała jako nadzorców, nie opiekunów mających ją wspierać. Jeśli mieli kogoś przed czymś chronić, to na pewno nie ją.
O tym, że nie do końca miała rację przekonała się, gdy złapali ją, w ostatniej chwili ratując przed upadkiem na przysłowiowy pysk.

Jeśli miała być szczera, musiała przyznać, że dopiero teraz spojrzała im prosto w oczy i wsłuchała się w sens słów.. Nie wyglądali na zniechęconych jej uporczywym odtrącaniem ich pomocy. Nie narzucali się z nią, jedynie czuwali, by wesprzeć ją w odpowiedniej chwili. Tak, jak teraz. Ani śladu agresji czy chęci posłużenia się przemocą. Jedynie troska i niepokój w ich uważnie zwróconych ku niej twarzach. Szczególnie wyraźnie widoczne było to w zachowaniu Waltera, chyba nieco starszego od reszty towarzystwa mężczyzny. Wesołe iskierki wciąż tańczące w jego oczach o ciemno orzechowej barwie i szczere, choć poznaczone bliznami oblicze, z którego praktycznie nie schodził zupełnie naturalny uśmiech, pozbawiało ją wielu argumentów w związku z jej dotychczasowymi niepokojami.



Drugi ze strażników, Tilney, choć młodszy, wydawał się mieć w sobie o wiele więcej powagi. Także jego czujne, stalowo-szare oczy wciąż przeszywały ją przenikliwymi, rzucanymi raz po raz spojrzeniami. W przeciwieństwie do swego towarzysza, jego uwagę bardziej jednak przykuwał niepewny teren, po którym stąpali oraz najbliższa, równie niebezpieczna okolica.


Przypływ złości, który ogarnął Kocicę, gdy chwyciwszy ją tuż przed upadkiem postawili znowu na nogi, szybko ustąpił miejsca czemuś, co trudno było jej określić. Zmieszanie? Zażenowanie? Nie miała zamiaru zbyt długo poddawać się podobnym uczuciom. Nie była w końcu dzieckiem, ani jakimś mdłym i słabym ludzkim dziewczątkiem. Gdyby tylko chciała, mogłaby zademonstrować im swoją siłę... ale czy na pewno rozsądnie było tak ryzykować?
Przecież gdyby to rzeczywiście było ich celem, już dawno mogli z nią skończyć. Mieli ku temu wystarczająco wiele okazji i czasu. Cóż takiego dobrego osiągnęłaby teraz, budząc swoją drugą naturę? Mogła jedynie zburzyć kruchą równowagę, jaka dopiero co pojawiła się pomiędzy nią, a jej przypadkowymi “sprzymierzeńcami”. Bardziej powinna chyba skupić się na tym, by bestia na razie pozostała tam, gdzie była. Głęboko za barierą woli. Siłą rzeczy musiała więc zdać się tymczasowo na siły swojej ludzkiej powłoki.

O tym, ile ich jej pozostało, przekonała się osobiście, gdy chciała ruszyć dalej, po wyswobodzeniu rąk z pomocnego uścisku obu wojaków. Zwinęła się z bólu, wywołując tym niemałe zamieszanie w szeregach wędrującej trawiastą doliną gromadki. Wszystko wydawało się zmierzać do sytuacji, której za wszelką cenę starała się uniknąć. Mimo jej stanowczych protestów cała grupa zatrzymała się jak wryta, a wkrótce potem zawróciła ku trójce maruderów.
Kiedy spostrzegła zbliżającego się do niej magoa, była święcie przekonana, że za chwilę stanie się coś, czego nie umiała przewidzieć. Chyba pierwszy raz od spotkania tych ludzi, uległa prawdziwej panice. Coś w wyrazie jego twarzy sprawiło, że najeżyła się wewnętrznie, przygotowując się na najgorsze.
W chwili, gdy odezwał się do niej - zbyt potulnie, jak na jej gust - godząc się z jej żądaniami i zdecydowanym ruchem zdjął z siebie jej rzeczy, nabrała pewności, że za chwilę każe ją porzucić i wyda swoim ludziom polecenie dalszego marszu, pozostawiając ją własnemu losowi. Nie na tym jedynie miało się jednak skończyć...

Zanim zdołała zaprotestować, już trzymał ją na rękach. Nie wiedziała co robić najpierw - wyrwać się z jego objęć czy powstrzymać wzbierające w niej pragnienie wbicia w niego pazurów i kłów. Bestii niemal udało się wyrwać spod kontroli i wydostać na wolność. Odruchowo otoczyła barki Mark’a ramionami i zacisnęła zęby. Nie odrywając wzroku od jego twarzy, mocowała się z samą sobą, by na powrót zamknąć otwierające się w niej przejście. Gdyby nie skórzana zbroja, którą na sobie nosił, paznokcie Kocicy bez wątpienia wbiłyby się w kark unoszącego ją z sobą mężczyzny.
- Spokojnie... nie upuszczę cię - dobiegło ją zapewnienie Marka.
Widocznie nie zdawał sobie sprawy z tego, jaka walka toczy się w jej duszy, ani z tego, czym ryzykował. Nie miała jednak cienia wątpliwości, iż wyprowadzanie go z tej błogiej niewiedzy byłoby w tej sytuacji niezbyt mądrym posunięciem z jej strony. Dopiero po dłuższej chwili kurczowy uścisk wokół jego szyi zelżał nieco, pozwalając mu wygodniej uchwycić zesztywniałą niczym figura z drewna, dziewczynę. Od dawna nie była tak blisko człowieka. Ileż to już lat minęło?

Czy jej się tylko zdawało, że mężczyzna odetchnął z ulgą? A może to było tylko złudzenie, bo wyraz jego twarzy nie uległ zmianie. Jeśli miała pozwolić, by zaszedł dalej, niż kilkadziesiąt kroków, nie mordując go przy tym po drodze, powinna była się trochę bardziej opanować i odprężyć. Wyrównała oddech rozluźniając się, z pełną tym razem, świadomością tego, co robi. Mocniej oparła się o jego pierś, pomagając mu jak tylko potrafiła, w utrzymaniu równowagi. Nie była pewna czy dostatecznie ułatwia mu dźwiganie własnego ciężaru, ale sumienie miała wobec niego czyste. Sam tego chciał. Ona o to nie prosiła. Wprost przeciwnie.

Zerknęła za siebie, na dwójkę zbrojnych, którzy pozostali w tyle. Była ciekawa czy oni również podzielają bestroskie podejście swego towarzysza do bliskich kontaktów z potworami zasiedlającymi Pustkowia.
Trudno było powiedzieć. Co prawda Walter i Tilney wymienili szeptem parę uwag, ale równie dobrze mogło to dotyczyć fartu, jaki ma Mark. Niby pustkowia, a ten sobie kroczy z dziewczyną w ramionach. Jeśli w istocie tak było, nie wróżyła im długiego żywota. Jednak na aż tak głupich nie wyglądali, chociaż byli tylko ludźmi. Jeśli byli dość rozsądni i przewidujący, omawiali raczej, jak chronić swego nieodpowiedzialnego druha. Odwróciła się od nich przypatrując się skupionej twarzy swego “wybawcy”. Nie miała w końcu nic lepszego do roboty.
- Dlaczego mnie nie zostawiliście? - zapytała wreszcie, nie wytrzymując przedłużającej się niepewności.
- Bo lubimy zajmować się biednymi, bezbronnymi istotkami? Odczuwaliśmy przeogromne poczucie wdzięczności? Jesteśmy grupą głupców? Lubimy mieć wrogów na oku? Egeria by nam nie dała żyć? Jak sądzisz?
Zmrużone oczy cisnęły w niego żywymi gromami.
- Drwisz sobie ze mnie, Jauna - stwierdziła oczywistą dla siebie prawdę. - Nie jestem bezbronną istotką i z całym szacunkiem, nie sądzę byście byli na tyle głupi, żeby nie zdawać sobie z tego sprawy. Po co wleczesz mnie z sobą, wiedząc o tym? - Nie dawała za wygraną.
Were, nie were... typowa baba. Nie wie, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
- Po pierwsze gdybyśmy cię zostawili, mogłabyś nie przeżyć. A nikt z nas nie lubi długów. No i praca Egerii by się zmarnowała.
- Sądzisz, że zrobiliśmy błąd? - zainteresował się.
- Być może. I nie obawiaj się, nie tak łatwo mnie uśmiercić. A poza tym, jakiż to dług mielibyście wobec mnie? - zapytała szczerze zdziwiona.
- Albo się zastanawiasz, co knujemy, albo też bardzo nie odpowiada ci nasze towarzystwo... - stwierdził, co zdecydowanie nie było odpowiedzią na zadane pytanie.
- Chcąc nie chcąc pomogłaś Thyone i Kallidowi. To wymagało rewanżu, żebyś czasem nie rozpowiadała o niewdzięczności ludzi.
- Niczego nie zdołałabym rozpowiedzieć, gdyby oni pierwsi nie odwróciłi uwagi Llamhigryna, który chciał mnie zeżreć. Już wtedy byliśmy kwita - stwierdziła zgodny z prawdą fakt. Gdyby wiedział, jak bliska była skręcenia karku dziewczynie, nie szafowałby tak rozrzutnie swoją wdzięcznością.
- Cóż więc knujecie? - zadała zupełnie otwarcie, nurtujące ją od dłuższego czasu pytanie.
Mark pokręcił głową, udając zaskoczonego..
- Czuję się zdemaskowany. Nikt nigdy nie zdołał rozszyfrować mojego niecnego charakteru tak szybko, jak ty. - W jego głosie brzmiała jawna kpina. - Gratulacje.
- Czy moja obietnica - zmienił ton na bardziej poważny - że jutro, góra pojutrze, się rozstaniemy, rozwiąże ten problem? Prawdę mówiąc mam przed sobą ważniejsze sprawy, niż przekonywanie jednej nieufnej were, że do niczego nie zamierzamy jej wykorzystać. Bo i niby do czego - dodał. - Nie bardzo sobie wyobrażam.
- Dobrze więc, Magoa - warknęła mu w ucho. - Raduje mnie, że tak się ze sobą zgadzamy w tej kwestii. Do jutra, góra - do kolejnego wieczora, możesz być pewny, że nie będę niewdzięczną were. Potem nasze drogi się rozejdą. Zanim zmienicie zdanie, co do mojego towarzystwa. - Usta Lilith wykrzywił pogardliwy uśmiech. - I ja mam lepsze zajęcia, niż włóczenie się po Pustkowiu z bandą ludzi.

Za dużo sobie pozwala, bezczelny paniczyk z imperialnej psiarni. Strzeż się mój pewny siebie jauna. Nie jesteś tu u siebie. Następnym razem mogę nie być taka miła. I zważ, że najpewniej nie będę też miała wtedy żadnych długów wdzięczności wobec was. Jeśli kiedyś, któryś wejdzie mi jeszcze raz w drogę, rozetnę go na pół i wypatroszę jak rybę. Tylko tego możesz być pewny’...
- Z pewnością nie doliczę noszenia cię do rachunku wzajemnych zobowiązań - zapewnił Mark. - I dziękuję za uprzejme uprzedzenie mnie, że później chcesz zmienić zdanie na temat swego podejścia do nas,
- Moje zdanie na wasz temat, pozostaje wciąż takie samo, człowieku. Nie muszę go zmieniać - odcięła się mu, nie myśląc wiele. - A o noszenie mnie nie prosiłam.
- Wszak to jest czysta przyjemność - uśmiechnął się. - Uwielbiam trzymać w ramionach piękne kobiety.
- Więc ciesz się chwilą, Magoa. - odpowiedziała z równie ujmującym uśmiechem, prezentując swoje przydługie kiełki w całej okazałości. - Może będziesz miał co wspominać z dziećmi przy kominku. W końcu spotkałeś were i przeżyłeś. - Przysunęła się bliżej jego twarzy poprawiając chwyt ramienia, obejmującego jego bark.
- Przykro mi bardzo, ale w obliczu tego, co nas czeka waga spotkania z tobą nieco blednie - Mark na ułamek sekundy spoważniał. - Nie żebym cię nie doceniał... wagi zwłaszcza. Spotkania, oczywiście.
Tym razem roześmiała się całkiem szczerze odchyliwszy głowę w tył i majtnąwszy parę razy nogami. Ostatnia rezolutna uwaga wprawiła ją w iście wyśmienity nastrój. - Mam nadzieję, że nie zamęczę cię śmiertelnie swoim towarzystwem, szlachetny jauna Mark. - Wpatrzyła się w jego profil. Całkiem zgrabny z resztą. Teren zmusił go ponownie do skoncentrowania się na tym, po czym przyszło mu stąpać. - Mnie również przykro, iż nie będę jedyną atrakcją waszej wyprawy na Pustkowia. Postaram się jednak jakoś z tym nieszczęściem pogodzić. - Słodka minka, która zagościła na jej twarzy, prawdę mówiąc zupełnie do niej nie pasowała.

Serdeczna wymiana poglądów i uprzejmości skróciła nieco czas oczekiwania na dotarcie do miejsca, o którym wspomniał wcześniej Walter.
W stosunkowo wąskim wejściu do dolinki mogły się zmieścić trzy niezbyt grube osoby. Dodatkowe, choć niewielkie utrudnienie, stanowił strumyk płynący środkiem tego wejścia, oraz krzewy, porastające brzegi potoczku.
Idący na czele Moloss zatrzymał się nagle.


- Ktoś nas wyprzedził - powiedział szeptem, wskazując odbite na piasku ślady wielkości średnich talerzy.
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)
Lilith jest offline  
Stary 08-01-2011, 21:23   #18
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Trzy sztuki - zasygnalizował na palcach Moloss.
Zachowanie ciszy nie na wiele się zdało. Wiatr, w zależności od swej fantazji wróg, lub przyjaciel myśliwych, tym razem stanął po nieodpowiedniej (z punktu widzenia drużyny) stronie. Mark poczuł, jak podmuch wiatru uderza w jego plecy i rozwiewa włosy. W sekundę później w głębi dolinki rozległ się głośny, pełny wrogości ryk.
- Chyba ktoś nie jest zadowolony - powiedział Moloss, dając reszcie znak, że powinni się wycofać. I gdzieś pochować.
Członkowie drużyny nie zamierzali się sprzeciwiać. Fradia, z zadziwiającą łatwością, wspięła się na dość strome zbocze i wciągnęła za sobą Egerię. Kallid chwycił za rękę Thyone i pociągnął ją w stronę kępy wysokich, gęsto rosnących drzew. Walter i Moloss na siłę niemal zaciągnęli do skalnej szczeliny Aucassina, który upierał się, że musi wszystko dokładnie zobaczyć, bo jako bard... Tilney, po chwili namysłu, ruszył za Egerią.
- Mało gościnny - dodał Mark, idąc w ślady innych. Miał nawet upatrzony obiekt - stojący samotnie głaz, wysokością przekraczający dwukrotnie wzrost człowieka.
Ta akurat akcja skończyła się na etapie niezbyt odległym od planowania.
Nim Mark zdążył zrobić dwa kroki w kierunku upragnionego celu w wylocie prowadzącego do dolinki mini-wąwozu pojawiło się potężnych rozmiarów zwierzę.


W promieniach słońca wyglądało całkiem ciekawie, ale skierowany na were i Marka wzrok był całkowicie pozbawiony sympatii.
Mark nigdy nie widział takiego zwierzaka, ale słyszał o nich tu czy tam. I czytał nieco. Przynajmniej tak sądził, że nie mogło to być nic innego, niż legendarny monocerus, unikornem przez niektórych zwany, zwierzę znane ze swego rogu. To z niego właśnie miano przyrządzać znany i populany wśród panów specyfik, zwany mądrze “indartsua”, co się przekładało na bardziej swojskie “jak ze stali”. Kształt rogu sugerował, że specyfik może być skuteczny. Jeśli komuś oczywiście potrzebne były takowe remedia.
Powiadano również, że gdy się monocerusa zoczy, należy do drzewa podbiec, solidnego bardzo, oprzeć się o pień, poczekać... i uskoczyć w ostatniej chwili. Róg wbijał się w drzewo z ogromną siłą i jeżeli kto miał szczęście, to i miał monocerusa w garści. Jeśli kto szczęścia nie posiadał, to monocerus umieszczał tego pechowca na liście zdobyczy. Aczkolwiek i tak się czasem zdarzało, iż dwa szkielety w lesie zostawały.
Do najbliższego drzewa, które mogłoby wytrzymać cios takiego rogu było zbyt daleko. Raczej trudno by tam było dobiec szybciej, niż zrobiłby to jednoróg, obdarzony czterema nogami. Oni też razem mieli cztery, ale z pewnością byliby wolniejsi. Głaz zdawał się Markowi bardziej bezpiecznym schronieniem. Krok, drugi...

Widocznie ramiona Marka nie wydały się dziewczynie dostatecznie bezpiecznym schronieniem, bo na widok bestii zaczęła się gwałtownie wyrywać. To, w połączeniu z pewną nader złośliwą kępką trawy sprawiło, że oboje wylądowali na ziemi. Dziewczyna natychmiast wywinęła się jak fryga. Z pozycji horyzontalnej zerwała się na łokcie i kolana, po czym ze wzrokiem utkwionym w rozbuchanego wściekłością unikorna, zastygła w kuriozalnej nieco pozie. Przez chwilę wyglądała jak kot, który coś połknął, a teraz usiłował to wypluć.
Potwór jakby na to czekał. Pochylił łeb, dzięki czemu róg nagle wydał się dwa razy dłuższy, grzebnął kopytem...
- Ty w lewo, ja w prawo - szepnął Mark, przyklękając na jedno kolano i szykując się do zepchnięcia were z linii biegu szarżującego zwierza.
Desperacki nieco manewr przerwany został w pół gestu. Monocerus kwiknął, gdy w jego zad wbił się bełt wystrzelony przez Fradię. Wielkie bydlę zatrzymało się jak wryte i obróciło, wypatrując wroga, który niespodziewanie ugryzł go w tyłek.
- W nogi... - szept Marka był cichszy niż powiew wiatru. I odrobinę spóźniony, bowiem were, nie czekając na zaproszenie ruszyła w stronę wypatrzonego wcześniej głazu.

Monocerus kręcił się przez moment w kółko, usiłując pozbyć się tkwiącego w tylnej części ciała drażniącego przedmiotu. Zanim przypomniał sobie o parze, którą przed chwilą się interesował, were i jej towarzysz byli już przy głazie. Mark podsadził dziewczynę, dziękując wszystkim bogom za dietę, którą stosowała. Were, zwinna jak kot, raz dwa znalazła się na szczycie głazu. Z Markiem było nieco gorzej. Ledwo zdołał znaleźć odpowiedni chwyt dla dłoni, monocerus ruszył w jego stronę. W ostatniej chwili poczuł zaciskający się na jego nadgarstku, niespodziewanie mocny chwyt czyichś palców. Odpowiedział równie mocnym uściskiem, odruchowo, acz całkiem niepotrzebnie spoglądając przez ramię i dziwiąc się, że potwór jeszcze go nie dopadł.
Gdy przekładał nogi przez krawędź skały czuł, dosłownie czuł, jak ostry róg muska podeszwę jego buta.
- Mało brakowało - powiedział. - Dziękuję.
- Nie ma za co - burknęło dziewczę, odwracając szybko twarz. Może tak mu się tylko wydawało, ale miał wrażenie, że jeszcze przed chwilą widział w niej … mniej niechęci?
Wrażenie zniknęło równie szybko, jak się pojawiło.

- Eee, no! - wysapała were, kiedy już ochłonęli z pierwszego wrażenia. - Obraziliście jakiegoś boga! - oskarżycielsko wymierzyła przeciwko Mark’owi odpowiedni palec. - Demona? - Wygięte we wdzięczne łuki brwi niemal zderzyły się z sobą na jej zmarszczonym zdumieniem czole. - Może i tego, i tego? … Wszystkich? - pisnęła zabarwionym grozą głosem. - Jasne! Przeklęli was, tak? Uciekacie przed jakimiś mściwymi bóstwami, które mszczą się na was w zemście. - W nerwach nie zważała na to, że powtarza wyrazy. Przemieszczała się nieco przygięta, z jednej strony wierzchołka głazu na drugi, w zależności od tego, z której akurat strony szturmował go ich prześladowca. - Nie inaczej. Ten potop - ciągnęła pewnym swej racji tonem. - Potem Llamhigryny, a teraz to. Ładnie wdepnęłam! Co tak na mnie patrzysz?! - huknęła, widząc jego unoszącą się brew i rozbawione nieco spojrzenie. - Powinniście jakieś chorągwie przed sobą nosić z wielkim hasłem wypisanym: “Nie zbliżaj się nieszczęsny wędrowcze, jeśli ci życie miłe”. Zawiesić sobie dzwonki na szyjach? I krzyczeć: “Potępiony! Potępiony!”
Mark nie raczył skomentować marudzenia dziewczyny. Zamiast się cieszyć, że siedzi bezpiecznie na szczycie skały, miast zamieniać się w miazgę tratowaną kopytami monocerusa, ta narzeka i narzeka... Chociaż w gruncie rzeczy jej słowa były dość zabawne.
- Chyba cię nie bardzo lubi - powiedział, gdy potężny zwierzak ponownie przeniósł się na stronę, gdzie właśnie powędrowała were. - Jakieś osobiste urazy? - spytał. - On wyraźnie chodzi za tobą.
Wychyliła się trochę nad krawędzią skały i zerknęła w dół.
Bydlę stawało na tylnych nogach i usiłowało dostać się na szczyt skałki, na której się znajdowali.
Powiadali niektórzy, że stworzenia te upodobały sobie dziewice i lgną do nich, jak niedźwiedzie do miodu... Ale wolał nie wypytywać were o jej dziewictwo. Znalezienie się nagle kilka metrów niżej wcale mu nie odpowiadało.
- No jasne... - powiedziała nagle. - Typowy, cholerny samiec musi się popisywać...
Nim Mark zdążył się w odpowiedni sposób zdziwić, were wskazała wylot dolinki, gdzie pojawiły się dwa kolejne monocerusy. Mniejsze nieco, delikatniej zbudowane.
- Podobasz mu się zapewne - stwierdził Mark, z pewnym wysiłkiem usiłując zachować powagę. - Może chce powiększyć swoje stadko?
Trafiła w niego pełna moc jej wzroku, od której w zasadzie powinien był zżółknąć. Spojrzenie nie było może aż tak miażdżące, jak zgniatacze kciuków, ale zdawało się sugerować, iż zgniatacze kciuków są całkiem realną możliwością.
Mark udał skruszonego.
- A już mu chciałem powiedzieć, że jesteś zajęta - powiedział. - Czy to możliwe - spytał, nagle zmieniając ton na poważny - że wyczuwa w tobie groźnego drapieżnika, niebezpiecznego dla jego haremu?
 
Kerm jest offline  
Stary 15-01-2011, 16:24   #19
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Z podziękowaniem ;)

Jeśli miała być szczera, sama nie wiedziała, o co mogło chodzić durnemu zwierzowi. Obecność dwóch samic z widocznym zaciekawieniem, lecz z bezpiecznej odległości obserwujących poczynania swego towarzysza, nie wróżyło ukrywającej się gromadce szybkiego opuszczenia strategicznych pozycji obronnych.
- A jak myślisz, jauna? - zapytała odrobinę zgryźliwie.
Głupio było przyznać, ale prawdopodobnie człowiek miał rację. Po tym, jak przyklękła i ostrożnie wyciągnęła rękę w dół, w kierunku rozdętych chrap ogiera tratującego (na całe ich szczęście wystarczająco wytrzymałą) skałę, na której się schronili wielkimi jak donice kopytami, nabrała ku temu pełnego przekonania. Chrapiący i porykujący dziko u stóp ich schronienia monocerus, jak dźgnięty ostrogami ruszył znów do szturmu, żłobiąc rogiem rysy w twardym głazie, jak gdyby to był kruchy tynk na chłopskiej chałupie, a nie lity kamień. Spojrzenia Kocicy i uwięzionego z nią mężczyzny skrzyżowały się ponownie. Nadęła policzki i pufnąwszy głośno, acz z lekką rezygnacją, wzruszyła ramionami.
- Docenia cię - skomplementował ją Mark.
Uniosła lekko brwi. Nawet nie posiadali przy sobie niczego, co pozwoliłoby zniechęcić wredną, upartą szkapę. Całe wyposażenie Marka, spoczywało na barkach Waltera zaszytego obecnie w jakiejś jamie. Jej torba i cała broń natomiast, wisiała na plecach Tilney’a uczepionego ściany wąwozu obok kapłanki i jeszcze jakiejś kobiety, która nie zdążyła się jej dotąd przedstawić. Bywają takie dni w życiu, których nie powinno być wcale.

W ciągu kolejnego kwadransa absolutnie nic nie zaczęło wskazywać, by zainteresowania unikorna miały nagle wygasnąć lub obrać inny kurs. Zanosiło się na to, że ich cierpliwość zostanie wystawiona na długą i uciążliwą próbę.
- Hej, Mark! - dobiegł do nich głos Molossa. - Pomóc wam? Możemy bez problemów go zastrzelić, jeśli sobie zażyczycie?
- Chwila! - odkrzyknął Mark.
- Jakieś pomysły, wielka łowczyni? - żartem zagadnął Mark. - Prócz, oczywiście, rozszarpania tego zwierzaka na strzępy. Nie chciałbym zostawiać dwóch płaczących po nim wdów.
Lilith, która zapobiegliwie przycupnęła w kucki w centrum wierzchołka głazu, oszczędzając tym sobie niepotrzebnego łażenia w kółko, a jednorogowi prowokacji do kolejnych ataków na ich twierdzę, przyjrzała się badawczo swojemu sąsiadowi.
- Naprawdę obchodzi cię los tych stworzeń? Takie trofeum - wskazała na przechadzającego się w tę i we wtę monocerusa - w waszych stronach byłoby warte fortunę.
- Teoretycznie przynajmniej są tutaj u siebie - odparł Mark. - Zjeść tyle mięsa nie zdołamy, a tę garść złota, co dostalibysmy za rogi i kopyta całej trójki, możemy sobie darować. Ty jesteś warta tyle złota, ile ważysz - powiedział obojętnie - a nie zamierzamy cię zabierać do stolicy. Chyba, że sama zechcesz poznawać wielki świat. W co nie bardzo wierzę.
- Nie sądzę, żeby wielki świat miał ochotę przyjmować u siebie takiego gościa - stwierdziła z niechęcią w głosie.
- W moim domu stale obowiązuje prawo gościnności. - Uśmiechnął się. - W każdej chwili możesz zastukać do moich drzwi.
- A wracając do naszego nieśmiałego przyjaciela... - wskazał głową monocerusa, który stał bez ruchu, ale przekrwionymi ze złości oczami wpatrywał się w dwie stojące na skale sylwetki. - Dopóki nie będzie trzeba, to go nie zabijemy.
- Widzisz jakieś inne wyjście? - Nie zabrzmiało to zbyt wesoło. - Nie możemy tkwić tu bez końca, a ta zołza nie wydaje się być skłonna do ustępstw. My mamy tu dość miejsca, żeby wygodnie usiąść, ale tamci - machnęła niedbale w stronę trojga ludzi przedeptujących z nogi na nogę na wąskiej półce skalnej, na zboczu wąwozu - nie wytrzymają tak zbyt długo. Jeśli, któreś spadnie, to już po nim.

Miotała się przez chwilę w bezsilnej złości (niezbyt ostentacyjnie, bo i miejsca na to było zbyt mało, i chwila nie była odpowiednia), po czym ucichła nagle i przysiadła w zadumanej pozie, obejmując kolana ramionami i kiwając się miarowo.
- Mogłabym się postarać odciągnąć go, albo odstraszyć, ale wolałabym nie ryzykować. Nie wiem, co mogłoby się stać po przemianie. Możliwe, że wpadlibyście wtedy z deszczu pod rynnę. Nie potrafiłabym zagwarantować bezpieczeństwa ani tobie, ani twoim przyjaciołom. A i moje życie jeszcze mi miłe. - Rozciągnęła usta w krzywym uśmiechu, zaczepnie spoglądając spode łba na Mark’a.
- Widzisz wszystko w zbyt czarnych kolorach - powiedział, najwyraźniej niezbyt się przejmując ewntualnym brakiem wyjścia z sytuacji. - Co ciekawego widzisz u wylotu dolinki? - spytał.
- Dwa główne powody, dla których odbywamy to posiedzenie - odpowiedziała, przeciągnąwszy bystrym spojrzeniem od klaczy spokojnie obgryzających listki pobliskich krzewów, do lśniących entuzjazmem oczu swojego rozmówcy. - Co konkretnie masz na myśli? - zainteresowała się.
- To jest jego słaby punkt. A nawet dwa słabe punkty - powiedział Mark. - Wystarczy je przestraszyć. Zaczną uciekać, a co wtedy uczyni ich pan i małżonek?
- Najpewniej nie zostawiłby ich w potrzebie, odkładając na bok dalsze użeranie się z nami - stwierdziła. - Kłopot w tym, że są ciut daleko. - Zamilkła na moment, mierząc odległość, jaka dzieliła głaz od ścian wąwozu.
- Chyba nie sądzisz, że nie zauważyłby, gdyby nagle zaczęły uciekać. Oczywiście nie my je przestraszymy. Fradia, Egeria i Tilney są w znacznie lepszej sytuacji. No i jestem pewien, że Tilney ma w zapasie jakieś ciekawe sztuczki, podobne do tych, jakich używał Kallid podczas starcia z tymi wodnymi potworami.
- Widziałam tamte zabawki. Robią wrażenie - przyznała.
- Gdyby stały nieco inaczej, to by nie było problemów - powiedział. - Ale nie chodzi o to, żeby wbiegły do dolinki, tylko żeby pognały w inną stronę.
- Byłoby lepiej, gdyby dało się je zwabić, a potem skłonić do ominięcia nas i popędzić je dalej. W końcu nie zależy nam, żeby mieć je nadal przed sobą, prawda? Tylko w jaki sposób? - westchnęła.
- Pójdziesz z wiązką smakowitych ziółek? - spytał z zainteresowaniem. - Bo nie sądzę, żeby ktoś z nas to zrobił. Jedyny sposób, żeby nikogo z nas zbytnio nie narażać, to wystraszyć je. Najlepszy byłby ogień za ich zadami.
- Nie wydaje mi się, żeby któremuś z nich - wysunęła nadąsany niewiarą podbródek w kierunku trójki druhów Mark’a - udało się tak ustawić do strzału, by bełt doleciał poza wylot wąwozu. O ile rzeczywiście są w posiadaniu podobnych do tamtego, którym twój przyjaciel wysłał w diabły skakuna.
- Tilney nie bawi się lekką kuszą - odparł Mark. - A ty przeceniasz nieco odległości. Gdyby się uparli, to zarówno Tilney, jak i Walter ustrzeliliby naszego rogatego przyjaciela.
- Nie o zasięg ich kusz mi chodzi - pokręciła głową - lecz o linię strzału.
- Ponieważ jest wyżej od nich, zatem nie powinno być z tym problemu.
- Z naszej perspektywy wydaje się to proste, bo znajdujemy się na wprost wylotu - tłumaczyła swoje wątpliwości, używając przy tym dość obrazowych gestów - a naszych ruchów nic nie ogranicza, lecz Tilnej musiałby strzelać niemal przyklejony plecami do skalnej ściany. Nie wątpię w jego umiejętności, ale popatrz, nie wiem czy z miejsca, w którym tkwi widzi chociażby ewentualny cel i czy pocisk nie zawadziłby o coś po drodze zbyt blisko nas. - Ruchem ramienia powiodła wzdłuż pełnej załomów i występów ściany. - W kępie tamtych drzew ukryli się ludzie, którym bądź co bądź zawdzięczam życie. Wolałabym, żeby taki wybuchowy bełt nie otarł się o którąś z gałęzi nad ich głowami.
- Zaraz się przekonamy - powiedział.
- Tilney! - podniósł głos.

Monocerus, który przez moment stał nieruchomo u stóp skały, uniósł łeb i przeciągle zarżał. Obie klacze oderwały się od konsumpcji i spojrzały w jego kierunku.
- Dałbyś radę stamtąd podpalić im ogony? - zawołał Mark.
Monocerus ponownie zarżał, tym razem bardziej wojowniczo. Całkiem jakby wyczuwał, że ktoś coś knuje.
- Moniuś? Mógłbyś się tak nie denerwować? - słodkim jak miód głosem spytała Kocica.
Słodycz spływająca z ust dziewczyny nie miała jednak wpływu na zachowanie monocerusa. Albo feromony nie te, albo ten bełt wbity w zad...
Zwierzak ryknął jeszcze głośniej rozgrzebując ziemię kopytami, po czym na nowo spróbował wspiąć się na skałę, wkładając w to jeszcze większą porcję energii niż dotychczas.
Lilith przykucnięta na krawędzi skały odskoczyła gwałtownie w tył, sycząc przeciągle na niedoceniającego jej szczerych chęci zaprzyjaźnienia się, rogatego ogiera.
- Brzydki chłopiec! - fuknęła. - Brzydki... I po co ci to? - zapytała łagodniejszym tonem. Przysunęła się ponownie bliżej skraju głazu, obserwując poczynania zwierzęcia. - Zaprawdę wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie - skwitowała filozoficznie.
Monocerus zmierzył ją ponurym spojrzeniem, ale, widać nauczony poprzednim doświadczeniem, nie spróbował doprowadzić do spotkania oko w oko.
- Jak się będziesz tak rzucać, to opadniesz z sił i byle chłystek zabierze ci te twoje panie. - Mark udzielił przyjacielskiej rady. Na razie jednak nie wyglądało na to, ze oblegające ich bydlę ma zamiar skorzystać z jakichkolwiek rad. Wspięło się na tylne nogi i spróbowało rogiem dosięgnąć mówiącego. Wsparło się nawet przednimi kopytami o głaz, lecz kopyta, niezbyt przystosowane do tego typu działań, ześlizgnęły się i monocerus z łomotem wylądował na ziemi,
- Po dobroci się nie da - stwierdził Mark. - Za mną też nie przepada, chociaż ty masz nade mną znaczną przewagę. Wróćmy do tego ognia.
- Chyba nie ma innego wyjścia. Inaczej, albo trzeba będzie go zabić, albo sam zrobi sobie krzywdę. Szkoda by było - jej głos zabrzmiał żalem. - Zostało ich już tak mało na Pustkowiach.

Jak na gust Marka w tym miejscu było ich o parę sztuk za dużo, ale ogólnie przyznawał rację swej rozmówczyni.
- Niech sobie żyje i bryka, byle daleko od nas - zgodził się Mark.
- Jakbym się trochę wychylił - dobiegł do nich głos Tilney’a - to by to było nawet dość łatwe.
- Spróbuj! - odkrzyknęła Lilith, dołączając swój głos do Mark’a, nie bardzo zwracając przy tym uwagę czy aby ma jakieś prawa wydawać polecenia jego ludziom. Tilney, w widoczny sposób absolutnie nie zrażony tym faktem, nie zwlekając dłużej, od razu przystąpił do czynu. Część jego ekwipunku trafiła w ręce obydwu pomocnych dziewcząt, sam zaś mężny wojownik przesunął się nieco, ostrożnie balansując na samym skraju skalnego występu. Lilith przygryzając wargę, w napięciu mierzyła przymrużonymi oczyma, to wylot wąwozu, to poszukującego odpowiedniego ustawienia mężczyzny.
Przez moment rozważała całkiem inną możliwość. Gdyby temu drugiemu - jak mu było? - Walterowi, po cichu udało się wyjść z tej szczeliny, do której się wcisnęli i stanąć na wprost celu. O ile byliby w stanie na kilka chwil odwrócić od niego uwagę Mońka, mógłby z powodzeniem posłać bełt we właściwe miejsce. Już chciała zaproponować Mark’owi zmianę planów, gdy...

Ostry trzask odbił się echem od ścian wąwozu. Równocześnie z rumorem osypującego się skalnego gruzu i alarmującym okrzykiem wyrywającym się z kilku gardeł na raz...
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)
Lilith jest offline  
Stary 24-01-2011, 16:06   #20
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Mark spojrzał na swoją towarzyszkę niewoli. Na jej twarzy pojawił się niepokój, jakby dręczyło ją to samo pytanie.
Spadł??
Cała trójka spadła???
Rozmyślania i wpatrywanie się w zasnuty kłębami pyłu wylot dolinki przerwał werbel uderzających o ziemię twardych kopyt. Z chmury kurzu wyłoniły się dwie nieco posiwiałe sylwetki z rozwianymi grzywami.
Klacze zadarły ogony do góry i nie zważając na swego pana i władcę popędziły przed siebie. Moniek, który widocznie potrafił odpowiednio ustalić priorytety działań, pocwałował za nimi nie poświęcając swym ‘więźniom’ nawet marnego spojrzenia.
- No zobacz... Porzucił mnie! - powiedziała Kocica oburzonym głosem.
- Różni mężczyźni mają różne priorytety - odparł jej Mark. - Ja go nie rozumiem.
- Ha! Nie wie nawet, co stracił - stwierdziła autorytatywnie were, odprowadzając wzrokiem podskakujący w galopie bułany zad.
- Chodź, sprawdzimy, co się tam stało - zaproponował Mark. - Tylko nie skacz, gazte - uprzedził niezbyt rozsądny pomysł dziewczyny, która właśnie schylała się mierząc wzrokiem odległość, jaka pozostała im do przebycia, by ponownie pewnie stanąć na matce, ziemi.
- Żebyś znowu musiał mnie nosić!? - prychnęła nie raczywszy na niego spojrzeć. - Oszczędzę ci tej fatygi.
- Noszenie ładnej dziewczyny, to czysta przyjemność - odparł Mark. - Każdy ci to powie. Zejdę na dół, a ty mi skoczysz prosto w ramiona - zażartował.
- Miałam nie skakać. Mógłbyś się w końcu zdecydować? - mruknęła, rzucając mu krzywy uśmieszek.
- To by nie było to samo - odparł z uśmiechem zawierającym znaczną dozę przekory.

Jak to niekiedy bywa, głaz był z gatunku tych, na które łatwiej wejść, niż z niego zejść.
Mark położył się na brzuchu i opuścił were tak nisko, jak zdołał sięgnąć wykorzystując swój skórzany pas. Potem sam zaczął schodzić, korzystając z nierówności i posiłkując się wskazówkami stojącej na dole dziewczyny.
Gdy tylko znaleźli się na dole ruszyli w stronę wylotu dolinki tak szybko, jak tylko pozwalał na to stan Kocicy. Tej z kolei duma nie pozwoliła na ponowne trafienie w ramiona Mark’a.
Towarzysze Mark’a stali w koło, wpatrując się w coś leżącego u ich stóp. Na widok nadchodzących od pozostałych oderwała się Fradia.


Na jej twarzy malowało się coś, czego w pierwszej chwili nie potrafili odczytać.
- Kto? - spytali równocześnie i were, i Mark. Trudno byłoby określić, które z nich sprawiało wrażenie bardziej poruszonego sytuacją.
- Tak mi przykro... - W głosie Fradii słyszało się wyraźne zmartwienie. Jej wzrok skierowany był jednak nie na Mark’a, tylko na were.
Dziewczyna zbladła jak płótno. Czyżby martwiła się, że coś złego stało się Tilney’owi, którego to osobiście przed chwilą namawiała na ryzykowne skoki po zboczu? Rozgorączkowanym wzrokiem starała się przebić przez unoszącą się wciąż na miejscu katastrofy zasłonę kurzu. Ze zgrozą w oczach wyminęła stojącą im na drodze Fradię, nieufnie zerkając z ukosa na jej rogaty hełm i najprostszą drogą ruszyła ku skupionym w kręgu ludziom. Zwolniła tuż przed tymi, którzy słysząc jej zbliżające się kroki zwrócili się do niej. Mieli na sobie warstwę szarego pyłu i dziwny wyraz twarzy, trochę podobny do “złotowłosej”. Rzuciła im pytające, spłoszone spojrzenie, po czym sztywnym krokiem weszła pomiędzy rozstępujących się przed nią Waltera i Kallida, stając twarzą w twarz z zakurzonym i zafrasowanym mocno... Tilney’em.
- Ty żyjesz. Nic ci się nie stało - stwierdziła ze zdziwieniem, żeby wręcz nie powiedzieć - zawodem.
- No, nie. Nic mi nie jest - odparł nieco zbity z tropu tym stwierdzeniem, tudzież tonem, jakim zostało wypowiedziane. - Ale chodzi o to... - Nie do końca wiedział, w jaki sposób przekazać jej tą nieprzyjemną wiadomość.
Kocica przekrzywiła głowę przypatrując się badawczo, to niedoszłemu denatowi, to reszcie gapiących się na nią jak cielęta ludzi.
- No co jest? Co się tak we mnie wgapiacie?
- No, sama zobacz... - Nie cierpiący zwykle na brak słów Tilney zachowywał się tym razem tak, jakby nawet zdania porządnego nie potrafił sklecić. - Ja wiem, że to moja wina - wydukał wreszcie, cały czas starannie omijając meritum sprawy. Całkiem jakby odwlekanie w czasie mogło cokolwiek zmienić.
- Ale co? - Przyjrzała się po kolei każdemu z zebranych, jak gdyby po cichu przeliczała dla pewności wszystkich obecnych, a nie doliczywszy się braków rozłożyła ramiona w niemej powtórce pytania.
- No... twój... dobytek... - Tilney wskazał na szare coś, co leżało na porytej kopytami ziemi.
Were zastygła w bezruchu z rozłożonymi rękami, wpatrując się bez mrugnięcia, głęboko w oczy wymiętego nieco wojownika. Trwało to trochę - przynajmniej kilka oddechów - zanim przeniosła wzrok na... “dobytek”. A właściwie resztki czegoś, co niedawno było jej torbą podróżną.
- No... spadło... - Tilney po raz kolejny błysnął elokwencją. - A te dwie monoceruski uparły się, żeby podreptać sobie akurat po twojej torbie. - Powoli się rozkręcał. - Bardzo mi przykro. Naprawdę. Przy okazji ci odkupię, obiecuję - zapewnił.
Na bladą dotąd twarz Kocicy powoli zaczęły napływać kolory, barwiąc jej policzki na pąsowo.
- Odkupisz? - syknęła, podnosząc na niego zwężone do formy szparek oczy.
- Wszak powiedziałem... - odparł Tilney nieco niepewnie. - Pojedziemy do jakiegoś miasteczka i kupię ci co zechcesz.
- Do miasteczka? - powtórzyła dobitnie. - I co zechcę? - Jakaś złośliwa nutka zawieruszyła się w tym niedługim pytaniu.
Droga raczej oddalała ich od miasteczka, ale cóż jej szkodziło... Było nie było, mogła na tym skorzystać... Mark obrzucił ją okiem znawcy. Strój pannicy nie należał ani do najmodniejszych, ani zbyt gustownych. Ot, kilka skrawków skóry, zmyślnie połączonych rzemykami, a na tym coś w rodzaju równie skórzanej kamizeli, jedynie chyba dla przyzwoitości. Prawdopodobnie nie było jej w tym zbyt ciepło. A w mieście, nawet w niewielkim miasteczku, pewnie by ją zamknięto za nieobyczajny przyodziewek.

Tygrysiczka przykucnęła tymczasem nad pożałowania godnym strzępem swojego ruchomego majątku i powoli, z podejrzaną ostrożnością wydobyła go spośród okruchów skały. O dziwo, mocna materia przetrwała, lecz konsystencja zawartości potwierdziła chyba jej obawy. Prawdopodobnie składniki bagażu, pierwotnie stanowiące integralne elementy, pod wpływem kopyt monocerusów utworzyły nową, dającą wiele do myślenia kompozycję. Smętnie pochylona nad sponiewieranym tobołkiem dziewczyna, dziabiąca w niego raz za razem palcem, jak gdyby chciała wskrzesić coś, co mogło być w środku, przedstawiała sobą widok komiczny i żałosny zarazem. Co się jednak stało, już się nie odstanie. Być może doszła w końcu do wniosku, iż jaki by nie był powód do łez w końcu i tak trzeba wysmarkać nos i iść dalej, bo wreszcie powstała, a na jej licu trudno było dopatrzeć się niedawnego wzburzenia. Jedynie policzki Kocicy nadal zaróżowiały rumieńce.
- Ocalało coś - spytał Mark - czy też wszystko...? - Wskazał rosnące niedaleko krzewy. Dość gęste, by zakryć liśćmi to, co by się w nie wrzuciło.
Obejrzała się przez ramię na mówiącego. Chmurne spojrzenie omiotło Mark’a i jego towarzyszy i rozbłysło na moment dzikimi iskierkami.
- Być może - odpowiedziała powściągliwie.
Schyliła się po torbę, unosząc ją delikatnie. Nie spuszczając ich z oka, wycofała się rakiem, o kilka kroków poza miłą gromadkę.
Moloss wzruszył ramionami, widząc tak wielką chęć zachowania sekretów, po czym ruszył w stronę dolinki.
Powoli odsupłała węzeł sznura zamykającego szczelnie worek. Wyprostowała się i podniosła głowę. Skrzydełka jej nosa drgały, jak gdyby złowiła jakiś interesujący zapach, a kąciki ust uniosły się leciutko. Rozwiewane podmuchami wiatru pasma ciemnych włosów zatańczyły wokół twarzy were, kiedy sięgnęła dłonią w tajemnicze głębię swego bagażu. Po chwili jej oczy zalśniły przekorą, a zaciśnięte w wąską kreskę usta, rozciągnęły się niemal od ucha do ucha.
- Ocalało wystarczająco dużo - syknęła, wydobywając z wnętrza torby utytłaną w jakimś brudno-zielonym proszku rękę. Z tryumfującą miną wyciągnęła ją w ich kierunku. Ściskała coś w garści...
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:23.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172