Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-01-2011, 16:19   #104
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
- Robercie, potrzebujesz pomocy. Zawiadomię jakiegoś oficera. Niech przyśle tutaj lekarza.

Patrzę na niego przerażony. Majaczy w gorączce. Krwawi i śmierdzi. Boję się, że umrze.

- Zabił ją i nas też za-za-zabiije - Robert dygotał w gorączce, mamrocząc - Wright? - Wyglądało na to, że zamierzał zadać pytanie o podróż, ale zdołał wydusić z siebie tylko imię pilota.

- Odpoczywaj. wszystkim się zająłem. Potrzebujesz lekarza. Poślę po niego.

Robert majaczył, widać to było w jego spojrzeniu. Jednak na krótką chwilę otrząsnął się, usiadł prawie sprawnie na łóżku i pochylił głowę w moją stronę.

- Mogę dzisiaj tu umrzeć, wiesz o tym? Mogę umrzeć w gorączce, może przyjść Watkins, lub to, co z niego zostało. Jeżeli nie przeżyję, musisz odnaleźć moją rodzinę w Samaris, oni tam są, wierzę w to i ty także musisz, za wszelką cenę.
Zabijaj, jeśli będzie trzeba. Ci, którzy chcą nas powstrzymać, nie cofają ręki. Ty też nie cofaj. Ani kroku w tył Vincencie, ani... kroku... - po tych słowach Voight osunął się bezwładnie na materac.

- Przeżyjesz, przyjacielu – nie wiem co powiedzieć patrząc na niego z przerażaniem. Majaczył w malignie. Nie byłem lekarzem, ale wiedziałem, że to zły znak.

- Sam odnajdziesz swoich bliskich – pocieszyłem go, przekonując samego siebie - Sam. Bo ty najlepiej wiesz, jak ich szukać. Nikt inny nie zdoła ci w tym pomóc, Robercie. Nawet ja. Tylko ty sam możesz ich znaleźć. Ty sam. Więc walcz, nie poddawaj się. Musisz wyzdrowieć by znów ich zobaczyć. Musisz. Nie ma innej atlernatywy. Nie ma, rozumiesz mnie, Robercie.

Choć przemawiałem łagodnym głosem, to moje przesłanie niosło w sobie siłę. Używałem swoich wyćwiczonych umiejętności negocjatora Rady. Człowieka, którego głos łagodził spory, zawiązywał lub zrywał sojusze, Przemawiałem głosem silnym, władczym, pewnym siebie.

- Jesteś mi potrzebny … - dodałem prawie szeptem - Bez ciebie nie odszukamy Samaris. Więc nie możesz tak po prostu umrzeć, rozumiesz?

Wprawne słowa przyniosły chyba skutek, bo leżący na materacu Robert oddychał coraz spokojniej, a jego wzrok też złagodniał. Powieki Voighta zaczęły się przymykać, ale gorączka nie pozwalała mu na zapadnięcie w spokojny sen.

Byłem zdesperowany. Bał się. Bałem się, bo czułem się bezradny i bezsilny. Sam byłem chory, A niczego nie bałem się tak bardzo jak choroby, bezsilności i śmierci. Tak. Śmierci. Dużo zmieniło sie od momentu wydarzeń na alitpolanie. Bardzo dużo.

Zataczając się nieznacznie, opuściłem namiot. Powietrze otrzeźwiło mnie nieco. Noc, odgłosy dżungli. Z paru rozmów, do których niełatwo było wyciągnąć odpoczywających już w hamakach żołnierzy, wynikało że kapitan wydał już rozkaz, by medyk zajrzał do Roberta. Tyle że medyk powinien był już do zmroku powrócić z patrolu. W ciemnym miejscu pod palisadą, dwóch innych, najwyraźniej pijanych cziczą szeregowych żołdaków zasugerowało niewyraźnie:

- Eee...Możnaby też i do tych w mieście, co są w piramidach. Niektórzy leczą białych...czasami...Za towar albo nasze pieniądze.

- Hep...albo w dżungli...W dżungli żyją te...jak to mówi Couberte? Hep! Szamany.

- Głupiś, Goya! - trzeci, najbardziej zalany alkoholem włączył się do rozmowy, szarpiąc za oszywkę przedmówcę - ...co wy pieprzszszszycie. W żżżadnym wypadku do dzikusów...Zasz...Zaaszkodzą tylko, nie pomogą. Nie...

Coś mu przerwało. Ciszę rozdarł nagle urwany krzyk jakiegoś zwierzęcia. Furkot obudzonych ptaków poniósł się nad lasem, a potem znów w obozie zaległa martwa cisza.

- Drapieżżnik...- ze znawstwem ocenił Goya - Pewnie Jaqueline. Znowu podchodzi coraz bliżej obozu. Kto ma dziś nocny obchód?

- Bergerrrrrac. - wyszczerzył się ten agresywny żołdak.

- Dobrze tak skurwielowi! - podniósł głos Goya, a potem wszyscy trzej wybuchli głośnym, pijackim rechotem.

Posłuchałem wypowiedzi żołnierzy, delektując się chłodnym powietrzem. Postarałem się zapamiętać twarze i imiona rozmawiających. Na razie nie uciekałem się do tak desperackich aktów, jak rozmowa z szamanami. Wierzyłem w umiejętności wojskowych medyków, a gdyby trzeba było zdobyć jakieś medykamenty zapewne i Wright okazałby się pomocny. Ale zapamiętać rozmowę było warto. Wiedza to ważny element poznawczy człowieka - na nim budujemy swoją przyszłość.

Ruszyłem więc do namiotu pilnować zarówno Roberta, jak i Bluma. Ironia losu. Ja, chory od upału, pilnuje rannego i katatonika. Zaiste. Thramer potrafi zaskoczyć. Gdyby żołądek nie bolał mnie tak bardzo po dzisiejszej cziczy. Zapewne zaśmiałby się ze swoich myśli. Ale teraz poruszanie mięśniami brzucha było niezbyt przyjemnym odczuciem.

W połowie drogi zatrzymały mnie hałasy okrzykiwania na posterunkach, a potem odgłos otwierania drewnianych skrzydeł bramy. Cofnąłem się, by to sprawdzić. Przez otwartą, oświetloną światłem pochodni bramę obozu przechodził patrol. Miałem wileką nadzieję, że to ten spóźniony, w którym znajdować miał się medyk. Zanim podszedłem, na plątających się lekko nogach żołnierzy, obóz był już znowu zamknięty, a do moich uszu dobiegł koniec rozmowy nowo przybyłych z wartownikami. Wynikało zeń, że przyczyną opóźnienia było to, że jeden z wojaków wpadł w dżungli do jakiejś jamy. Wydostali go w końcu. Na szczęście nie stało się nic groźnego, wystraszony jeszcze młodzik pokazywał tylko świeże zadrapania i ślady na skórze po oderwanych już monstrualnych pijawkach, które zdążyły go tam zaatakować.

Z krótkiej rozmowy z przybyłymi okazało się, że rzeczywiście ten niski, zmęczony żołnierz o wyraźnej łysinie jest odpowiedzialny za podstawową opiekę medyczną w obozie. Ruben, bo tak się przedstawił medyk wysłuchał relacji, a potem powiedział:

- Tak, już na bramie przekazano mi rozkaz kapitana. Jako dowódca patrolu muszę zajrzeć jeszcze z raportem do “centrali” - nieco lekceważąco pokazał na największy budynek na placu - ...i zaraz pójdę obejrzeć pańskiego przyjaciela. Proszę poczekać na mnie przy wejściu.

Przeszli w milczeniu przez plac. Łapałem oddech, opierając się o murowaną ścianę na prostej drewnianej ławce niedaleko drzwi, za którymi zniknął Ruben. Wypita czicza i zmęczenie zaczynała powodować senność. Być może nawet zdrzemnął się te kilka, może kilkanaście minut - było to możliwe, bo Ruben pojawił się przy nim dosłownie jak spod ziemi.

- Panie...Rastchell? - spocona twarz mężczyzny była jak majak - Jestem. Proszę zaprowadzić mnie do waszego namiotu.

To, co tam ujrzał wstrząsnęło nim....

* * *

Rzeczy które nie istnieją, nie mają prawa istnieć.

To co wydarzyło się w namiocie było złym snem. Majakiem zrodzonym z cziczy i choroby.

Watkins nie mógł być w tym namiocie. Nie możliwe!

Ubrany jak dzikus! Pomalowany jak jeden z tubylców!

Szeptał do niego! Mówił do niego! Robert widział go również! Ale lekarz nie.

Czy ja oszalałem? Czy to ten tropikalny bzik, o którym wspominają żołnierze i gubernator? Czy to był sen? Czy to była jawa?

Cokolwiek zdarzyło się w namiocie, cokolwiek widziałem, postanowiłem o tym na jakiś czas zapomnieć.


* * *

"Pada śnieg zmieszany z deszczem. Chłodny dotyk na moich rozpalonych policzkach. Pamiętam to uczucie, kiedy zimna woda styka się moją skórą. Stoję pusto wpatrując się w grabarzy, którzy zasypują dwie mogiły. Większą i mniejszą. Stukot łopat o zmarzniętą ziemię, zgrzyt kiedy metal trafia o kamień, sapanie pracujących mężczyzn. A wszystko to w absolutnej ciszy.
Wiem, że tak naprawdę nie jest cicho. Słyszę szepty żałobników. Czuję fałszywe, niby współczujące spojrzenia. Niektóre naprawdę smutne. Inne złośliwe.

- Popatrz – komentuje jakiś jegomość do swojej towarzyszki. – Wygląda jakby umarł. Dobrze mu tak, pachołek Rady.

- Zobacz. Tak wygląda umierająca nadzieja ... – mówi jakaś matrona do dorastającej panny pod jej opieką wskazując mnie dyskretnie palcem.

Nie obchodzą mnie ci ludzie, ich słowa i puste gesty. Mój świat, którego centrum były dwie martwe osoby – żona i synek – kończą się właśnie.

„Tak właśnie umiera nadzieja”

Nie masz racji!

Ona nie umiera NIGDY!!!!


Opuściłem cmentarz w Thramerze słysząc słowa z innego cmentarza brzmiące mi w uszach. Czy byłem jedynym człowiekiem z delegacji do Samaris, która stawiła się na tej ceremonii? Chyba tak. Na cmentarzu w dżungli.

Cmentarz! Też coś! Mocne słowa.

Tutaj nie ma bram czy płotu, to po prostu nagrobki w szczerym lesie, niedaleko obozu. Jest ich naprawdę dużo Najwyraźniej śmierć w Thramerze to codzienność. Przyglądam się im z zainteresowaniem. Są na nich nazwiska bez dat śmierci.

Pomoc ludzi gubernatora ogranicza się do wykopania grobu, przeniesienia tam ciała, zasypania i ustawienia nagrobka z napisem. Jest obecny Lafayette jako przedstawiciel władzy z kondolencjami. Pogrzeb odbywa się w ciszy. Nikt nic nie mówi, poza dzikimi zwierzętami w tej straszliwej puszczy. Nie znałem jej, więc nie mówię ni słowa. Co miałbym powiedzieć, poza banałami? A banał na pogrzebie to coś, czego chciałbym uniknąć. Ludzie gubernatora po ustawieniu nagrobka odchodzą do obozu. Lafayette składa mi fałszywe kondolencje, ja równie fałszywie okazuję mu szacunek i obaj rozchodzimy się w swoje strony. Ja przed odejściem zrywam jeden bajecznie kolorowy kwiat z gałęzi pobliskiego krzewu i składam go na świeżym grobie. Potem odchodzę. Symboliczna ironia losu. Martwi zostają w miejscu, żywi kroczą dalej.


* * *

Jason Wright odpoczywał w kantynie, zbierając siły po porannej wycieczce z miasta do obozu wojskowego. Leniwie wegetował przy jednym ze stołów, nachylony nad cziczą - którą jednak podnosił do ust rzadko, w dużych odstępach czasu.
Tak go zastałem, kiedy wszedłem zmęczony i spocony. Na widok pilota uśmiech rozjaśnił moją zbolałą twarz.

- Witam serdecznie, monsieur - wyciągnąłem dłoń na powitanie. - Nie przywyknę chyba nigdy do tego skwaru. Człowiek ma wrażenie, że pływa we własnym sosie. Cieszę się, że pana widzę.

Przysiadłem się przy Wrightcie.

- Myślałem sporo na temat cziczy, wie pan - zażartowałem. - Może mamy szczęście i nasze dzbany przygotowują młode dziewczęta.

- Powiedzmy, że myślenie w taki sposób jest naszą jedyną szansą, by z tym żyć...- uśmiechnął się pilot podając mi rękę na powitanie.
Widziałem, że zbierał się w sobie, by zacząć rozmowę. Natychmiast wyczułem w nim jakąś obawę, a może raczej pewnego rodzaju niechęć. Niechęć do zrobienia czegoś, przed czym powstrzymuje kogoś jakiś wewnętrzny nakaz, a co jednak jest zmuszony zrobić. Byłem mocno przekonany, że Wright próbuje niezręcznie zacząć wygłaszać uprzejmą odmowę. Ale się zdziwiłem.

- Monsieur...- Jason wydobył wreszcie z siebie mowę - Przemyślałem jeszcze naszą rozmowę. Zgadzam się, ale jak wspomniałem na moich warunkach. Tylko do określonego miejsca, gdzie lot jest jeszcze w miarę bezpieczny. Kursów możemy zrobić ile pan sobie życzy, ale każdy następny będzie droższy. Uprzedzę pana pytanie - powodem jest to, że prawdopodobnie trzeba będzie lądować na jakimś bardzo niesprzyjającym podłożu, przez co każde posadzenie maszyny to duże ryzyko dla niej i dla pasażerów.

Aż podskoczyłem z radości zauważając, że ręka pilota drżała. Wyrzucenie z siebie tych wszystkich słów przyszło mu z wielkim trudem. Spojrzeniem uciekał gdzieś w bok.

- Czy nadal jest pan zainteresowany...? - zapytał cicho Wright, ocierając pot z czoła.

- Czy jestem zainteresowany – prawie go uściskałem słysząc odpowiedź - Oczywiście. Cena, jak zapewne wspomniałem, nie odgrywa roli. na pewno Rada Xhysthos zapłaci to czego my nie damy rady. Poza tym ma pan rozległe kontakty kupieckie, monsieur Wright. Może podjąłby się pan aprowizacji dla naszej delegacji. Zgromadzenie zapasów i niezbędnego, pana zdaniem sprzętu, by z wybranego miejsca przedostać się do Samaris. Powiedzmy, że otrzyma pan za pośrednictwo piętnaście procent więcej za przeloty, a my oczywiście pokryjemy koszty związane z apanażem. Dla pana, monsieour Wright przy posiadanych kontaktach handlowych będzie to proste zadanie. dla nas wręcz niewykonalny. A termin realizacji przelotów jest zależny od tego, jak szybko zgromadzimy niezbędne zapasy. Myślę, że gubernator Miasta chętnie wspomoże tą inicjatywę. A przy okazji ma pan szansę utrzeć nosa Reno. Bo praca dla oficjalnej delegacji z Xhysthos na pewno należy do wyjątkowo atrakcyjnej.

Kułem żelazo póki gorące, starając się rozwiązać kolejny problem.
Wright wziął się jednak w garść.

- Z całą sympatią dla Pana, Vincencie – powiedział już bardziej opanowanym głosem - Rada jest cholernie daleko. Innymi słowy, przyjmuję tylko płatność z góry. - powiedział rzeczowo, choć bez cienia nacisku - Co do aprowizacji, mam kontakty i mogę się tym zająć: ale jestem w stanie na bieżąco załatwić tylko część rzeczy, właściwie prawie wyłącznie żywność. Sprzęt i inne rzeczy trzeba by przywieźć z innych miejsc, a to potrwa. Proszę zapytać Carringtona, planowanie oraz kompletowanie wszystkiego co mu tu zwiozłem, zajęło pół roku. To jest Trahmer, nie ma tu sklepów dla podróżników. Gubernator zapewne pomoże, na ile będzie mógł - ale nie liczcie za wiele: ten jego sekretarz Lafayette siedzi na skarbcu króla jak smok.

- To mamy problem – westchnąłem ciężko dając mu do zrozumienia, w jak ciężkiej sytuacji się znajdujemy. - Ale nie ma problemów bez rozwiązania. Jak pan sądzi, co będziemy potrzebowali na wędrówkę?

„Wędrówkę! Jakie niewinne słowo” – pomyślałem przypominając sobie, co będziemy zmuszeni przebyć i dokąd prowadzi nasza droga.

Znów miał wrażenie, że Wright ma duży problem z odpowiedzią.

- Zapasy wody, jedzenia...- mówił niepewnie - Maczety, broń, lekarstwa. Namioty. Tragarze. Nie jestem pewien, jestem tylko pilotem.

- A ja rozjemcą – zaśmiałem się szczerze. - To ma jeszcze mniej wspólnego z podróżowaniem. Wysłano nas jako delegację, nie zaprzątając sobie głowy czymś takim jak logistyka, wiec musimy radzić sobie jak potrafimy najlepiej. A jest pan jedyną znana mi osobą, która może pomoc. Poza panem Carringtonem. Wie pan, może, monsieour Wright, kiedy on wyrusza w drogę i czy kierunek jego wyprawy pokrywa się z naszym?

- Nie sądzę. - zastanowił się Jason - ...z tego co wiem, wyrusza na północ, do którejś z wiosek. Z waszym kierunkiem...Jakby tu rzec, raczej nie pokrywa się kierunek żadnej z wypraw. Po prostu...- szukał słów - ...tam nie ma drogi.

- Rozumiem. Nie dość że mamy być oficjalną delegacją to jeszcze odkrywcami. Jakoś nagle zapragnąłem wypić tej cziczy więcej. To oczywiście był żart. Serdecznie dziękuję panu za nieocenioną pomoc, monsieur Wright. A teraz zechciałby mi pan umilić czas i opowiedzieć coś o tych - szukał przez chwilę słowa - dwupłatach? Czy są niebezpieczne? Kto je konstruował?

- Dwupłaty...- ożywił się, albo po prostu ucieszył ze zmiany tematu. - ...nie ma ich wiele. Cóż...To prototypy. Ja swój skonstruowałem sam. Reno też tak twierdzi o swoim, ale ja jestem pewien że komuś go po prostu ukradł. Są zawodne, jak każda maszyna o pewnym stopniu złożoności, nie bardziej. Dużo zależy od pilota.
Speszył się jakby nagle, ale jego oczy się śmiały. Widac było, że żyje tymi machinami.
- Proszę nie myśleć tylko, że chcę się chwalić. W okolicy był kiedyś jeszcze jeden dwupłat, latał nim pewien awanturnik. Krezus, nazwiskiem...Zaraz, zaraz...Anderson. Nie, Andersen. Andersen. To było...Wiele lat temu.

Echa dawnych dni grały swoją melodię na jego twarzy, Jason Wright zamyślił się.

- Ja leciałem tutaj altiplanem i muszę przyznać, ze polubiłem tą wolność jaką daje lot w przestworzach – zachęciłem go do dalszej rozmowy. -. Chyba pana rozumiem. Ta wolność, jaką się odczuwa. Nie da się jej porównać z żadnym innym znanym mi doznaniem.

- No, może za wyjątkiem łyka świeżutkiej cziczy! - uśmiechnął się szeroko Wright - Żart, oczywiście. Po tylu latach, i tak nie udało mi się jej polubić. Co do latania. To poczucie wolności w powietrzu, a najpierw jeszcze marzenie o tej wolności było powodem dla którego zacząłem konstruować machiny latające. Moje pierwsze modele były dalece niedoskonałe a ja młody, nieomal nie postradałem życia...Od kiedy wprowadziłem skrzydła nieznacznie odchylone ku górze na przedniej krawędzi i statecznik ogonowy jeszcze ani razu się nie rozbiłem. No, może nie tak na poważnie...

- Tak, to musi być piękne uczucie. Wolność. Tan stateczek na ogonie, to faktycznie statek? – ciekawiła mnie opowieść rozmówcy. Jakże daleka od morderstwa i sytuacji w jakiej tkwiliśmy.

- Kawalarz z pana, Vincencie. - uderzył się w uda pilot, szczerząc zęby - poczucie humoru, w takim upale, to prawdziwa rzadkość. A jeśli polecimy razem, pokażę panu czym są prawdziwe wrażenia z lotu. Sterowiec to nie to samo. Może zrobimy beczkę albo ze dwie...

- Macie tutaj piwo? Bo beczka kojarzy mi się z dobrym, słodowym browarem, ehhh. Ile ja bym teraz dał za zimne piwo.

- Jeśli dobrze popytać na mieście, coś by się znalazło. Niedawno przywoziłem partię, na zamówienie paru oficerów. Pewnie trzeba będzie sporo zapłacic. No i raczej nie będzie zimne.

- Nie wiem więc czy będzie warte ceny. – zasępiłem się przyjmując żartobliwą minę.

- Obawiam się, że nie. - zasmucił się nieco Jason - To jest Trahmer. Niełatwo znaleźć tu cokolwiek, co byłoby zimne. Może za wyjątkiem drani.

- Ha ha ha - zaśmiałem się. - Dobry żart. Niech mi pan powie coś o Trahmerze. Czego powinienem się wystrzegać, poza słońcem i budynkami sakralnymi tubylców? Czy jest coś jeszcze? Nie zabawię, mam nadzieję, tutaj długo, ale wolałbym wiedzieć ...

Popatrzył jakoś dziwnie.

- W ogóle tubylców. - powiedział po chwili zastanowienia - Nie chodzi o to, że są źli. Mają swoje zwyczaje, zakazy i nakazy, kompletnie dla nas niezrozumiałe. Bariera ta sprawia, że każde słowo czy akcja może być przez nich zrozumiana nieopacznie. Czymś banalnym może pan obrazić ich uczucia religijne, mają skomplikowany system wierzeń. Święte zwierzęta, święte przedmioty, święte dni które czasem dla nas niczym nie różnią się od dnia codziennego - jednego dnia to co robisz jest w porządku, innego to śmiertelna obraza. Latałem kiedyś z takim młodzikiem, Sebastianem. Pewnego dnia, gdy byłem na drugim końcu miasta, dzicy roznieśli go na włóczniach bo nadepnął na jakiegoś niewłaściwego chrabąszcza.

- Rozumiem - pokiwałem ciężko głową. - Patrzeć pod nogi, patrzeć przed siebie, patrzeć w niebo. We właściwym czasie w odpowiednią stronę. Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to przypomina to również nasze zwyczaje. Uściski ręki, ukłony, powitania i ceremoniały wyższych sfer. Z tym, ze u nas nikt nie zakłuje kogoś włóczniami na śmierć, za zdeptanie robaczka. To chyba oddziela cywilizację od jej braku. Jak pan sądzi?

- Naprawdę tak wiele różni nas od nich? - zapytał Wright, poważniejąc nagle - ...zamieniliśmy włócznie na kata, a robaka na określone idee czy nawet ludzi. W Xhystos, ostoi nowoczesnej cywilizacji, za otwartą krytykę Rady nadal grozi śmierć, prawda...? Włócznie nie zostają użyte od razu, dopiero gdy odbędzie się teatr sprawiedliwego procesu. Gdy zakończy się rytuał... Tak, cywilizacja...

Nieoczekiwanie wyczułem wzbierające w pilocie wzburzenie, które ten człowiek starał się opanowywać.

- Jest jednak różnica...- dodał jeszcze, a jego głos drżał coraz bardziej - ...oni zabijają za coś, co zrobiłeś. My, biali...Tylko dlatego, że być może mógłbyś coś zrobić. Albo pomyśleć. Ot tak, na wszelki wypadek...

Jason Wright zerwał się nagle. Szybko, ale nie na tyle szybko by zaskoczony Vincent nie zdążył ujrzeć płynącej po jego policzku łzy.

- Przepraszam...Nie mogę... Przepraszam pana...- uciekając spojrzeniem pilot chwycił energicznie swoją torbę i ruszył zdecydowanie w kierunku wyjścia z kantyny. - Proszę przekazać Bergeracowi, gdy będzie mnie pan potrzebował. Przyjdę tu.
Słowa te rzucał już w ruchu, przez ramię. Głos pilota wyraźnie się już łamał, a on sam najwyraźniej nie chciał bym oglądał tę nieoczekiwaną chwilę słabości.

- Do zobaczenia, monsieur i dziękuję. - rzuciłem w ślad za odchodzącym.

Wright chyba jeszcze coś powiedział, gdy po wyjściu spod strzechy obejmowały go już swoimi palcami rozżarzone promienie słońca, ale do umęczonego upałem Vincenta nie dotarło brzmienie słów. Popatrzył na naczynie z cziczą, z płynem pozostawionym przez pilota do połowy. Wczoraj nie zostawiał niedopitych, przeszło Rastchellowi przez myśl. Rozejrzał się. Paru pocących się przy innych stołach wojaków udawało, że nie zwraca uwagi na dobiegającą właśnie do końca scenę. W rozedrganym powietrzu na placu idąca sylwetka pochylonego Jasona wyglądała nierealnie, znikała pomału jak miraż.

Tego człowieka...Trawił jakiś wewnętrzny konflikt, na pewno.

- Rozumiem, że nie wspomina pan dobrze Xhysthos – uniosłem cziczę do ust upijając łyk za tego niezwykle ciekawego człowieka.

Nie obchodziło mnie, co takiego zrobiła mu Rada, przed czym uciekał, jakich zbrodni się dopuścił lub jakie zbrodnie wmówiła mu Rada. Był dobrym człowiekiem. I za tą dobroć byłem gotowy napić się tego świństwa.
 
Armiel jest offline