- Mogę dzisiaj tu umrzeć, wiesz o tym? Mogę umrzeć w gorączce, może przyjść Watkins, lub to, co z niego zostało.
- ZABIŁEŚ SOPHIE!!! - po nocnym obozie poniósł się krzyk dobiegający z jednego z namiotów - Pomocy, straże! Vincent!
Wartownicy popatrzyli na siebie niepewnie.
- Co robimy...?
- Ktoś tam jest..? Poza...nimi?
- Nie ma. Nikogo tam nie ma.
Milczeli przez chwilę. Drzewa szumiały cicho na zrywającym się nocnym wietrze.
- Popatrz na niego. - powiedział Melch, wskazując na jednego z podróżników, stojącego w bezruchu pod palisadą - Zachowuje się, jakby nie słyszał...
- Idziemy tam...?
Znów milczenie.
- Nie. Znów się zaczyna...Pamiętasz...Tamtych?
Niższy wartownik pokiwał głową.
- Lepiej się nie zbliżac...Mówię ci, dzikusy nie są takie głupie. Wiedzą swoje. Powinniśmy brac z nich przykład. Dowództwo tez tak mówi.
- Masz rację. Zresztą, już się uciszyli.
- Popatrz tam. Patrol wrócił.
Wchodzę do namiotu. Pierwsze co mnie uderza to panujący tu odór, pomieszanie zapachu potu, brudu i czegoś jeszcze. Z całą pewnością dżungla pachnie … lepiej. Widzę postacie Voighta i Bluma. Leżą nieruchomo, pierwsza na sienniku, druga na rozwieszonym hamaku. Robert chyba śpi, ale jego ciało dygocze. Blum odwrócił wzrok od leżącego Voighta i patrzy prosto na mnie.
Siennik … tak to tam były, nawet tam nie zaglądam, wiem że zostały zabrane. Zostały tylko wędrujące po nim olbrzymie mrówki. Otwarta walizka … zaglądam do niej po raz pierwszy. Kompas na wierzchu, ubrania, przybory do pisania, klucz z dużym okrągłym uchem … a tak przyniosłem go dopiero teraz. Rozgardiasz, moja Żona nigdy nie pozostawiła by tego w takim stanie. Rozgarniam nogą jakieś rzeczy, chyba nie są moje, a może żona przez pomyłkę … nie to niemożliwe. Natrafiam bosą stopą na coś twardego … schylam się i spod sterty rzeczy wyciągam laskę … chociaż to udało się odzyskać. Przywiązuję dużą wagę do prezentów otrzymanych od przyjaciół. A przecież laskę podarował mi Nathan. A książki, wiele z nich to także prezenty …
- Nie powinien Pan był ruszać mojego bagażu … – zwracam się do leżącego na sienniku Voighta. Znowu ten zapach, tym razem gdy odwróciłem głowę w stronę Roberta uderzył mnie ze zdwojoną siłą w nozdrza. Voight otwiera z trudem napuchnięte oczy.
- Nie powinienem...- mamrocze Robert, chyba bez udziału woli - Nie powinienem był opuszczac...
To chyba właśnie w Trahmerze poddaliśmy po raz pierwszy w zwątpienie nasze zmysły. Ich rozstrój, potęgowany jeszcze przez nieznośny upał, kierował nasze umysły na tory których drugiego końca nie byliśmy w stanie zobaczyc. Tak jak podczas tego nocnego spotkania w namiocie...Gdy żaden z nas nie był pewien, kto jest zjawą a kto rzeczywiście stoi pośród nas.