Novigrad, jak każde miasto, był podzielony na warstwy. Każdy jego mieszkaniec, a i co roztropniejsi przyjezdni, instynktownie rozpoznawali te wyryte w cegle i dębie granice i trzymali się po właściwej stronie tych które znali lub które uznawali za im przynależne. Warstwy te rzadko się ze sobą mieszały, a kiedy tak się działo nigdy nie mogło wyniknąć z tego nic dobrego.
Zewnętrzna warstwa kupieckiej metropolii była cieniutka, przezroczysta i gorzka jak bańka z mydła. Wielkomiejski smród, zaduch i tłum wydawały się dostatecznie swojskie dla bywalców większych miast, nawet jeśli tutaj wszystko było podniesione do następnego poziomu – dziwki były bardziej lubieżne, rzezimieszki bardziej zuchwałe, psy chudsze i tak dalej. Pod tą pozorną normalnością czaiła się warstwa druga i ostatnia – Novigrad jako kolosalny, mackowaty twór, wielka machina ze złota i gówna, niezaspokojona, głodna i oszalała z chciwości. Jesteś dla niej tylko drzewkiem pieniężnym, karłowatym krzakiem obradzającym ciężkimi, soczystymi monetami, a gdy już zbierze z ciebie wszystko co wartościowe, połknie cię żywcem i staniesz się jej częścią trafiając na sam dół łańcucha pokarmowego.
Zostaniesz wmurowany w ścianę korupcji i dziwkarstwa wraz z tysiącem innych podobnych tobie cegiełek i będziesz trwał w nim dopóty dopóki nie zmienisz się w proch pod naporem nowego budulca. Prawo rządziło się tutaj pieniądzem i było płotem dla bydła jakim byłeś – każdy tygrys je przeskoczy, i każdy wąż się pod nim prześliźnie.
*
Dręczony tymi niewesołymi przemyśleniami Zygfryd bujał się na piętach stojąc pod budynkiem zastępczym Kompanii Delty Pontaru. Portowy magazyn odstraszał swoją surową nijakością – bez problemu mógłby być miejscem w piwnicach którego wiszą na żelaznych hakach ludzkie zwłoki, a przynajmniej tak podpowiadała skrybie jego wyobraźnia. Zanotował sobie w pamięci żeby szukać na podłodze odbarwień po szorowanej piachem krwi i jęków spod desek.
Kolejka posuwała się w miarę sprawnie, ale chętnych nie brakowało. Zakazane mordy wszelkiego autoramentu, ludzie o okrutnych, brzydkich twarzach i złych błyskach w oku, przeważali. Znalazło się i paru trepów mających nadzieję wziąć zaliczkę i zniknąć w porcie na tydzień, oraz młodzików o podrapanych twarzach i brudem za paznokciami gotowych wymienić życie kanałowego szczura na znojną, acz wiązaną z pewnymi nadziejami egzystencję najemnika.
Kilkanaście minut czekania zaprowadziło szczupłego skrybę pod same drzwi przybytku. Musiał wyglądać niepozornie, i choć widział drwiące uśmieszki na twarzach innych przybyłych, nikt go o nic nie pytał. Może wydawało im się że, jak to czasem bywa, wygląd jest mylący i w rzeczywistości Zygfryd był jakimś znanym mordercą-intelektualistą o których rzeźniczych eskapadach lubią śpiewać temerscy bardowie. Dzięki bogom że nikomu nie przyszło do głowy sprawdzić tych podejrzeń.
Skryba już kładł delikatną dłoń na drzwiach, gdy nagle gdzieś z boku nastąpiła potężna eksplozja. Błysnęło, zaraz potem głowę młodzieńca wypełnił huk i szum. Czyżby jakiś okręt wystrzelił w stronę miasta? Może zajął się skład prochu? Miał wrażenie że wybuch nastąpił naprawdę blisko i nie miał wątpliwości że gdy otrzeźwieje to zobaczy że urwało mu nogi i ręce.
Zamroczenie powoli mijało, ból w opuchniętej czaszce zaczął pulsować niestłamszoną otumanieniem siłą, rozmyte kontury nabierały falującej ostrości. W ustach czuł cierpki, miedziany posmak, potylicą wymacał kostki miejskiego bruku na których przyszło mu leżeć. Jednak odzyskanego wzroku nie przywitał obraz rozerwanych na strzępy ludzi i budynków, tylko regularnego mordobicia które działo się na ganku magazynu. Srogi jegomość roztrącał oprychów celnymi ciosami kamiennych pięści i Zygfryd westchnął tylko, krzywiąc się z bólu. Nie był w mieście nawet od dwóch godzin, a już dostał zdrowy wpierdol. Podnosząc się powoli zapamiętał sobie charakterystyczną twarz bitnego jegomościa i przykleił do swej mentalnej tablicy jego sylwetkę pod szyldem „Unikać jak teściowej”, znajdującej się pomiędzy zakładkami „Unikać jak ognia” a „Unikać jak lekarza”.
*
Nadzorujący zapisy facet spojrzał na Zygfryda z politowaniem. W istocie, skryba, z wielkim sińcem na ryju i zakurzoną kapotą, wyglądał jak siedem nieszczęść, ale wyraz powagi na jego opuchniętej twarzy i dumna postawa sprawiły że nie wyrzucono go. Jeszcze.
-Proszę się podpisać- Zachęcił, pukając grubym palcem w leżący na stole plik grubych, żółtych kartek. Skryba złożył ozdobny, zamaszysty podpis i odstąpił na krok, ale nie odszedł od stołu. Spisywacz zerknął na jego dzieło i gwizdnął.
-Nie potrzeba nam specjalnie żakerii, młody, ale nie będę ci bronić… -Nie jestem żakiem- Odpowiedział szybko Zygfryd. Jego głos brzmiał głębiej i nieco bardziej złowrogo niż zazwyczaj. Tylko i wyłącznie dlatego że jego szczęka przy każdym słowem próbowała wyrwać się na wolność, wyciskając mu z oczu łzy, toteż warczał jak pies i cedził słowa jak zawodowy mordojebca. Efekt, choć niezamierzony, miał pewne benefity.
-Nie?- Mężczyzna przy stole kaszlnął w mięsistą pięść, zezując na kwiecisty podpis skryby. Ten uśmiechnął się, rzecz komiczna z jego obitym pyskiem, i wytłumaczył dokładnie czym się zajmuje.
*
Cięższy o parę groszy i nieco odzyskanej dumy skryba wytoczył się z magazynu i powiódł wzrokiem po nadbrzeżu, butnie kładąc ręce na biodrach i biorąc głęboki wdech na dobry początek nowej drogi w życiu. Minutę kaszlu i dławienia się później ruszył wężowym krokiem w poszukiwaniu miejsca w którym mógłby się zabunkrować do dnia następnego.