Rozbitkowie prędko odzyskali bystrość myśli oraz sprawność ciał i przystąpili do działania. Po ożywionej dyskusji zdecydowali się ukryć bagaże w jednej z kamienic na wypadek nadejścia wroga. Wroga! Wprawne oko pana Rzewuskiego nie mogło się mylić – statek powietrzny został ostrzelany, a Lipsk, poza mgłą i tajemnicami, krył osobników o nieprzychylnych intencjach. Narożna kamienica użyczyła bohaterom swego wnętrza, jej zbutwiała podłoga okazała się obszerną i dyskretną kryjówką.
Podróżnicy kolejno opuścili schronienie i pustymi, spowitymi w czarnym smogu ulicami skierowali się w kierunku południowym. Panna de Dienes usiłowała uruchomić silnik motocykla, ale jego warkot odbijający się od fasad domów brzmiał jak grom w martwej ciszy miasta. Pośpiesznie uciszyła maszynę, uznając prowadzenie jej przy boku za o wiele właściwsze. Aleje prowadziły poszukiwaczy w stronę dzielnicy luksusowej, zamieszkanej onegdaj przez miejski patrycjat, przemysłowców, a także saksońską szlachtę łaknącą miejskich rezydencji. Z mgły wyłaniała się mnogość form architektonicznych: bogate kamienice, kilkupiętrowe rezydencje, stojące samopas wille usiłujące w miejskim otoczeniu udawać dworki. Ich dawna świetność przeminęła, czas pozbawił okna drogich szyb, wyszczerbił wysmakowane fasady, gdzieniegdzie przedziurawił dachy i pokrył brudem misterne złocenia. Obawiając się bycia śledzonymi, podróżnicy chyłkiem zniknęli w bramie zniszczonego domu. Obstawiwszy wybite okna, z czujnym wzrokiem i bronią w pogotowiu, wypatrywali pogoni.
Jednym z najtrudniejszych arkanów sztuki myśliwskiej jest umiejętność czekania. Wprawny łowca musi umieć zaczaić się bezszelestnie i bez ruchu, by nie spłoszyć wyczekiwanej zwierzyny. Powiecie: banał, fraszka – ale ciało ludzkie nienawykłe jest do braku aktywności, a zdrowy duch rwie się do działania. Bezczynność oczekiwania najlepiej znosił pan Jan, innym członkom ekspedycji minuty przykro się dłużyły. Ulica była wciąż jednaka, nieporuszona, niczym wysokiej wierności dagerotyp powieszony w okiennych ramach. Równe kocie łby, rząd domów o pustych oknach, przekrzywiona latarnia i wisząca w martwym powietrzu ciemna mgła – takim widokiem raczył bohaterów Lipsk. Patrolu przeciwnika nie było, a może krył się jeszcze lepiej niż bohaterowie? Ktoś w końcu stwierdził, że najwyższa pora opuścić kryjówkę. Popołudniowe godziny nie będą wszak trwały wiecznie, a eksplorowanie miasta po zmroku mogło być nad wyraz niebezpieczne.
Ulice niegdyś bogatej dzielnicy prowadziły ich już jakiś czas. Rzadki smog pozwalał rozpoznać w miarę dobrze obiekty na ponad sto jardów w każdą stronę, lecz dalsze stawały się mniej wyraźne. Wszędzie wokół widzieli obrazy o powtarzającej się tematyce: domy, które trzydzieści lat temu świeciły bogactwem, by dziś popadać w ruinę. Powoli ciemniało – osobliwie horyzont najciemniejszy był zarówno na wschodzie jak i na południowym wschodzie. Wzrok podróżników nie mógł wypatrzeć niczego więcej.
Są jednak istoty, które nie potrzebują wzroku, by orientować się w terenie. Które zmysłem słuchu i powonienia potrafią rozpoznawać i tropić. Które bezszelestnie w gęstwinie ruin znajdują przejścia niedostępne człowiekowi i kierując się pierwotnymi instynktami osaczają ofiarę.
Pan Rzewuski, obeznany w zwyczajach zwierząt, spostrzegł to pierwszy. Osaczano ich. Znajdowali się na ulicy biegnącej z północy na południe, na zachodzie mając poznaczoną drzwiami ścianę domu, na wschodzie zaś aleję kończącą się majaczącym we mgle kształtem rezydencji. Z zachodu, z południa i z północy zbliżały się powarkując i strosząc sierść pierwsze żywe istoty, jakie przedstawił im Interior. Ich ogony wisiały nisko, uszy były położone, po obnażonych kłach ściekała ślina. Psy, zdziczałe psy, w liczbie co najmniej kilkunastu, bardziej bestiom, niż najlepszym przyjaciołom człowieka podobne, podchodziły z wyraźnie wrogim zamiarem.