Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-01-2011, 19:10   #63
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Mia Mayfair

Jechałaś przez zasypywane śniegiem miasto. Komunikacja znów dostawała po tyłku. Ludzie, zamknięci we wnętrzach samochodów, stali w korkach i puszczały im nerwy. Trąbienie, bluzgi, nerwowe wrzaski – to wszystko wypełniało ciemne już ulice swoistą pandemią dźwięków.

Czułaś się dziwnie. To miasto działało na ciebie dziwnie. Te wszystkie omamy słuchowe i wzrokowe, koszmarne sny, wyimaginowane głosy. Jakby Nowy York odblokowywał w twojej głowie jakieś zapomniane obszary. Obszary, których nie miałaś zamiaru sobie przypominać.

Guz w głowie! To mogło naprawdę wiele tłumaczyć. Przez chwilę widziałaś siebie łysą – efekty uboczne chemioterapii. Umierającą w samotności gdzieś, w jakimś hospicjum, w którym nikt cię nie znał. Ta wizja przerażała. Budziła w twoim sercu strach.

Gdy dotarłaś na Wydział Specjalny była już prawie siódma wieczór. Korytarze i pokoje były już prawie puste. Prawie, bo w wielu miejscach nieznani ci funkcjonariusze nadal prowadzili swoje sprawy.

Siadłaś za swoim biurkiem. W obcym krześle czułaś się nieswojo. Przed tobą leżała teczka z raportami. Sporo materiału. Widać, że kiedy ciebie męczyło zdrowie, reszta zespołu ostro wzięła się do pracy.

Musiałaś wziąć się w garść, porzucić zmartwienia i dołączyć do pracy. Mac Davell pewnie nie za szybko wróci do pracy. Potrzebowałaś nowego partnera i zastrzyku adrenaliny, który odgoniłby ponure myśli o rosnącym ci pod czaszką zabójcy.

Ale to już chyba jutro. Nikogo z twojego Zespołu nie było. Pozostawało wrócić do domu i na spokojnie przejrzeć teczkę z materiałami dowodowymi.



Rafael Jose Alvaro


Zbliżała się pora spotkania z Jackoobem. Tym zdradzieckim skurwysynem udającym wesołka i luzaka. Teraz, kiedy znałeś prawdę o tym, ilu ludzi pozbawił życia twój stwórca, wszystko w tobie gotowało się. Miałeś ochotę pójść i urwać mu ten zdradziecki łeb, tym bardziej ze polubiłeś gnojka i zaufałeś mu i jego intencjom. W jakąkolwiek grę nie grał z tobą Zdradzony, to byłeś gotów uściskać tego tajemniczego wampira.

Zbierałeś się do wyjścia kiedy znów coś zaczęło się dziać w mieszkaniu Cohena. Sigil Asmodeusza nagle stanął w płomieniach. Tak po prostu! Ściana zajęła się ogniem w przerażającym tempie. Na szczęście Patrick okazał się paranoikiem i bez trudu znalazłeś gaśnicę, Kilka minut później zagasiłeś pożar. Po nim i po twojej akcji strażackiej została poczerniała ściana, na której nie widać już było pieczęci demona oraz spora kałuża wody. Zebrałeś ją najlepiej i najszybciej jak potrafiłeś i wyszedłeś, zostawiając uchylone okno, by pozbyć się dymu.

* * *

Padał śnieg. Znów. I zrobiło się zimniej. Znacznie zimniej. Do wybranego lokalu miałeś kawałek, ale sądząc po korkach szybciej dotrzesz tam koleją podziemną.

Twoje myśli krążyły między Jessicą Kingston, a Zdradzonym i Jackoobem. Gra przybrała nieoczekiwany i mocno niebezpieczny poziom. Wcześniej walczyliście tylko z Astarothem a teraz ... sam nie wiedziałeś, ile potęg wmieszało się w sprawę.

W metrze panował ścisk, ale tobie to nie przeszkadzało. Ludzie emanowali ciepłem, gniewem i czymś, co mogłeś określić jednym słowem ... życie. Jednak im dłużej ludzie pchali się na ciebie, kasłali i puszczali bąki, tym bardziej czułeś się poirytowany. Początkową przyjemność z obcowania z nimi zastępowała coraz głębsza irytacja.
Z ulgą opuściłeś zatłoczony wagonik i skierowałeś ruchomymi schodami na powierzchnię.

Wychodząc na porywisty wiatr, zacinający ci śniegiem w twarz włożyłeś ręce do kieszeni i wtedy poczułeś, że masz w niej coś, czego wcześniej w niej nie było.

Wyjąłeś rękę z kieszeni i zmartwiałeś. W palcach trzymałeś zapakowaną w worek foliowy kartę. Brązowej barwy kartonik, na którym ktoś czerwoną, krwistą wymalował pentagram i narysował szczura stojącego na tylnych łapkach. Szczur miał na sobie długi prochowiec i czapkę oraz rząd cyferek: 128.1245.23478.345.67.90234.

Co jest! Już drugi raz dałeś się podejść jak dzieciak. Zaczynało ci to grać na nerwach. Najwyraźniej cały nawiedzony Nowy York wiedział, kim jesteś, a ty nie miałeś pojęcia, kto bawi się z tobą i dlaczego.

W końcu zobaczyłeś neon. To był lokal w którym umówiłeś się z bezwzględnym zabójcą. Tym, kogo nazywałeś Jacoobem.

Wszedłeś. Już tam był. Czekał na ciebie z uśmiechem.

Cohen pojawił się w chwilę później.




Patrick Cohen


W laboratorium zeszło ci dłużej, niż planowałeś. Zbliżała się pora, by udać się na spotkanie z Jackoobem – tajemniczym Mentorem Alvaro...

Ciężko ci się jednak było zebrać do wyjścia. Po raz kolejny łapałeś się na tym, że sprawdzasz poprawność wyniku testu DNA. Jakbyś wierzył, że zmieni się, podobnie, jak kiedyś zmieniły się testy Brooka i Ashwooda. Niestety. Rzeczywistość, nawet jeśli była tylko kłamstwem, to była kłamstwem rządzącym się swoimi prawami. Wynik testu był, jaki był i nic tego nie zmieni.

Opuściłeś laboratorium wzywając najpierw taksówkę.

Wyszedłeś bocznym wyjściem nie opuszczając podziemnej sekcji Komendy Głównej. Tym razem jednak rzeczywistość wokół była realna. Ściany nie wybrzuszały się, podłoga nie bulgotała jak powierzchnia gotującego się kisielu. Prawie mogłeś zapomnieć o koszmarze, w jaki zmieniało się twoje życie. Kroki za tobą kazały ci się odwrócić.

Stał tam. Na granicy cienia. Wysoki i postawny. Okryty ciężkim płaszczem. Jego oczy przypominały otchłań, w której migotały dwa punkciki światła – jak odległe, zimne gwiazdy.
Nash Tharoth. Niczym kuglarz wynurzający się z cienia.

Stał tam, a mimo wszystko nadal słyszałeś jego kroki. I nagle znikł, a z miejsca, w którym jeszcze przed chwilą go widziałeś wyszedł jakiś policjant niosący teczkę pod pachą.

- Coś się stało? –zapytał. – Wygląda pan, jakby zobaczył pan ducha. Jestem Al Targoni Wydział do przestępczości zorganizowanej.

Odpowiedziałeś mu odruchowo.

* * *

Lokal wybrany przez Alvaro na spotkanie był nawet miły miejscem. Ściany pomalowano w przyjemne, pomarańczowe barwy, w sali palił się prawdziwy kominek na którym radośnie buzowały polana. Wnętrze sprawiało przyjemne wrażenie.
Był tylko jeden problem. Mała tęcza namalowana nad wejściem oraz zdecydowanie romantyczny charakter.
Cóż. Lokal może i był idealny, ciepły i romantyczny, ale jego klientele stanowili sami homoseksualiści.

- Ładne miejsce – uśmiechnął się na twój widok młody chłopak, przy którym siadł już Alvaro. - Takie .. ciepłe i prawie rodzinne.

Zaśmiał się wesoło mrugając okiem..

- Więc pan jest tym słynnym doktorem Cohenem – wampir wyciągnął rękę na powitanie. – Proszę nazywać mnie Jacoob. Cieszę się, że zgodził się pan na współpracę. Nawiasem mówiąc, Alvaro, w tym lokalu wyglądamy tak, jakbyś właśnie stręczył mnie Cohenowi.




Claire Goodman


Teatr “Love” leżał w bocznej uliczce, w tym regionie Soho, gdzie nie docierały światła latarni. Niedaleko parku, gdzie młodzi geje szukali mocnych wrażeń, gdzie w ciepłe nocy krzaki były bardziej oblegane niż tanie i obskurne hoteliki, których zresztą pełno było w okolicy.
Nim dotarłaś na miejsce zostałaś „zaszczycona” siedmioma propozycjami czynów nierządnych, w tym dwiema od przedstawicielek tej samej płci.

O tym, że znajdujesz się na miejscu świadczył jaskrawoczerwony, pulsujący neon. Powiększające się i zmniejszające serce. Lokal przerobiono ze starego kościoła. Wymieniono drzwi, wstawiając rozsuwane wrota kojarzące się z magazynami lub warsztatami samochodowymi. Ze środka dudniła przeraźliwa muzyka, a witraże pulsowały na przemian światłami czerwonym, niebieskimi i jaskrawymi rozbłyskami.

Wejścia pilnowało dwóch wysokich bliźniaków stylizowanych na wampirzych braci z Matrixa. Bladzi, w długich płaszczach i włosami barwy śniegu zaplecionymi w liczne warkoczyki. Nie wyglądali na takich, którym ktokolwiek chciał podskoczyć. Otaczała ich jakaś zwierzęca wręcz aura.

Pokazałaś im zaproszenie, które zabrali i otworzyli ci drzwi. Uderzyła w ciebie hałaśliwa muzyka techno i ostre światła wielobarwnych stroboskopów.

* * *

Od razu poczułaś się nieswojo. Nigdy nie byłaś specjalnie wierząca, ale sceneria tego miejsca wołała o pioruny z jasnego nieba. Wnętrze kościoła zmieniono na wzór narkotycznych wizji aktywnego satanisty.
Krzyż udekorowano wielką makietą niemowlęcia, z odwłokiem larwy zamiast nóg i cierniowej koronie na głowie. Twarz „dzieciątka” była maską nienawiści, a grające na niej światła nadawały jej demonicznej świadomości. Od wejścia miałaś wrażenie że postać na krzyżu obserwuje cię. W miejscu, gdzie kiedyś był ołtarz wzniesiono scenę, na której zbiorowy seks uprawiało trzech mężczyzn i dwie kobiety. Z odrazą ujrzałaś, że większość ludzi umazana jest w czymś, co wyglądało jak krew.
Bary urządzono w bocznych nawach, ale było tam jeszcze niezbyt tłoczno. Większość gości kłębiło się przy scenie, obserwując to, co się na niej działo, część podrygiwało w jakimś transowym tańcu na środku „kościoła”. Od razu rozpoznałaś, że są odurzeni jakimiś narkotykami.
W różnych miejscach lokalu rozstawiono posągi aniołów, ale nie było w nich nic anielskiego. Wyglądały jak krwiożerczy psychopaci obserwujący potencjalne ofiary.



Na ścianie zauważyłaś malunki przedstawiające Drogę Krzyżową, ale nie było na nich Jezusa lecz jakaś kobieta, podawana na kolejnych stacjach wyuzdanemu seksowi. Artysta malujący owe sceny miał bez wątpienia talent proporcjonalny do posranego umysłu.

Kolejną rzeczą, jaka uderzyła cię w „Teatrze Love”, był unoszący się wszędzie zapach kadzideł. Kojarzyły ci się z danymi wizytami w kościele i dymiącą kadzielnicą. I to, że wnętrze lokalu było bardzo gorące. Mogłaś z powodzeniem rozebrać się do podkoszulka a i tak pewnie byś się zgrzała.

Z uwagą przyjrzałaś się gościom. Większość ubrała się w lateks, skóry i nałożyło na siebie elementy kojarzące się ze sklepami dla dorosłych o nieco specyficznych upodobaniach łóżkowych. Ćwiekowane obroże, łańcuchy a nawet maski i sztuczne fallusy. Wyglądali na nieźle naćpanych i pokręconych.

Hałaśliwa muzyka odtwarzana przez wielkie głośniki dudniła ci w uszach. Zapach kadzidła pobudzał zmysły. Czułaś się dziwnie podekscytowana, wzburzona, podniecona i wkurzona zarazem. I trudno ci było zachować czujność. A spojrzenia anielskich rzeźb zdawały się przewiercać cię na wylot....

Jakby na coś czekały....


Terrence Baldrick

Plan został ułożony. Goodman miała robić za rozpoznanie, a ty w furgonetce za wsparcie i nasłuch. Mikrofon został podczepiony do jej ciała, aparatura ustawiona, wóz zaparkowany w ustronnym miejscu, ale na tyle blisko, by odebrał sygnał od aparatury podsłuchowej.

Widziałeś, jak Claire znika we wnętrzu kościoła, którym okazał się być Teatr „Love” i od razu w uszy uderzył cię łoskot granej tam muzyki. Świdrowanie w uszach. Hałas rozsadzający bębenki, wprawiający w drżenie twoje ciało. W rytmie muzyki było coś dzikiego, mistycznego i pierwotnego. Jakieś ... bluźnierstwo. Moc, której ciężko było się oprzeć.
Twoja krew dudniła w tym szalonym rytmie. Dostałeś niechcianej i bolesnej erekcji, a myśli podążyły na niechciane tory.

Zerwałeś słuchawki z uszu zaciskając zęby do bólu, walcząc z pragnieniami. Oczami wyobraźni widziałeś jakieś świństwo, które zęby markiza pozostawiły w twojej krwi. I świństwo to powodowało, że oczy przesłoniła ci lekka mgiełka, zmysły wyostrzyły się do granic możliwości.
Nawet teraz przytłumiona muzyka napływająca szmerem ze słuchawek powodowała, że miałeś nieposkromioną ochotę zerwać z siebie ubranie i znaleźć jakąś kobietę, czy nawet mężczyznę, by zaspokoić swoje chore pragnienia.

Dopadły cię nagłe konwulsje i by nie zwymiotować wyszedłeś z furgonetki. Brudnym śniegiem, zmieszanym z solą i błotem, przetarłeś sobie twarz.

Chłód pomógł nieco uspokoić rozkołatanie nerwy. Opanować się i wziąć w garść. Gdyby nie silna wola, pewnie teraz polazłbyś do najbliższej dziwki i zapłacił za jej usługi, byle tylko pozbyć się chociaż na kilka chwil tego napięcia, które wywołała w tobie muzykę.

- Cześć, śliczny – znajomy głos spowodował, że od lędźwi w górę przepłynęła ci fala żaru, a od karku w dół dreszcz przerażenia.

Odwróciłeś się i ujrzałeś ją.

Stała kilka kroków od ciebie. Miała na sobie idealnie dopasowane skórzane spodnie, wysokie buty oraz obszytą futerkiem i niewiarygodnie seksowną kamizelkę. Powietrze wokół niej falowało. Zwijało się w zmiennobarwne spirale. W spodniach znów poczułeś bolesną ciasnotę.

- Widzę, że cieszysz się na mój widok – powiedziała sukkub służąca De Sade. – W końcu zdecydowałeś się przyjechać.

Zmrużyła oczy, przez co przypominała teraz drapieżnika szykującego się do jedzenia.

- Stęskniłeś się za nami, czy w interesach – uśmiechnęła się samymi ustami.

Jaj oczy nadal były czujne i skoncentrowane. Coś ci mówiło, że spotkanie w zaułku nie było przypadkowe.

- O tak – uśmiech dziewczyny rozszerzył się bardziej. – Twój strach jest taki apetyczny, Terry. Chcesz się przejść? Zapraszam do mnie do domu – wyciągnęła dłoń w skórzanej rękawiczce w twoją stronę patrząc ci prosto w oczy.

To co widziałeś w oczach demona nie spodobało ci się nawet odrobinę.



Jessica Kingston


Twoje ciało trawiła gorączka. Czułaś, że twoja skóra płonie od środka, mimo, że na zewnątrz pokrywała je gęsia skórka. Ruiny wokół ciebie wypełniały przeraźliwe echa. Nadal wydawało ci się, że coś cię tropi. Ale ze zmęczeniem nie dało się walczyć. Oczy zamykały się wbrew woli. I w końcu nie dałaś rady – zasnęłaś.

* * *

Obudziło cię gwałtowne szarpnięcie i ból w szyi. Poczułaś, jak twoje ciało szoruje po ostrych kamieniach i betonie. Noga zahaczyła o jakiś sterczący kawałek gruzu, nogawka spodni została rozdarta z trzaskiem, a mięśnie przecięte głęboko. Polała się krew.

Twoją szyję oplatał łańcuch. Zaciskał się mocno, prawie miażdżąc ci tchawicę. Nie mogłaś krzyczeć, a jedyne na co było cię stać w tej chwili, to próba wyszarpnięcia się z uścisku. Bez skutku. Przed oczami zaczynały latać ci czerwone i czarne płaty, aż w końcu brak oddechu i ból ciągniętego przez nierówności terenu z duża siłą i szybkością ciała spowodował, że znów odpłynęłaś w niebyt.

* * *

Powrót do świadomości był bolesny. Czułaś, że się dusisz, pod jakimś ciężarem. Z trudem otworzyłaś oczy, zlepione czymś twardym i zaskorupiałym, prawdopodobnie krwią. Wszystko cię bolało, ale to nie dlatego nie mogłaś się ruszyć. Byłaś przygnieciona. Na tobie leżały ciała – nagie i śliskie od organicznych płynów, ty również leżałaś na podobnej warstwie.

Wrażenie ruchu. I jęki, kiedy nagle podskoczyliście na jakimś wyboju. Ty też jęknęłaś. Obok ciebie jakaś kobieta chichotała obłąkańczo, jakiś mężczyzna śpiewał arię okropnie fałszując. Udało ci się przechylić głowę i zobaczyłaś, że jesteś wieziona jakimś wielkim wozem. Wóz ciągnęły cztery monstrualne istoty – pół ludzie, pół – byki. Jak minotaury z legend. Pojazd przemierzał ruiny ogromnej Metropolii – pośród jęków, zgrzytów i dymu unoszącego się z pogorzelisk. Wóz eskortowały humanoidalne postacie z twarzami zasłoniętymi jakimiś maskami z metalu, skóry i plastyku – wyglądali jak banda maniaków muzyki industrialnej. I byli uzbrojeni. W kusze i topory o fantazyjnych kształtach. Oraz łańcuchy.

Wóz podskoczył na kolejnym wyboju. Do ust zaczęła wpływać ci jakaś ciesz lejąca się na ciebie z górnych warstw ciał. Musiałaś odwrócić twarz, by się nie utopić. Wóz wjechał w kolejny wykrot. Straciłaś przytomność.


* * *

Obudziłaś się później znów przeżywając koszmar przygniatających cię ciał, zgniatania i przylegania do ciebie. Zorientowałaś się, że też jesteś naga. Znikły twoje rzeczy i broń.

Wóz zatrzymał się przed ogromną konstrukcją. Jej wierzchołek znikał pośród zadymionego nieba, ale miał przynajmniej dwadzieścia pięter. I w całości wykonany był z ciał. Rzuconych jedno na drugie. Wiatr przynosił szaleńcze zawodzenie nieszczęśników, którzy posłużyli jako „budulec” do wzniesienia tej budowy.

Eskortujący powóz nadzorcy szarpnęli specjalnymi dźwigniami z boku powozu i ludzie zaczęli wytaczać się z niego, jak warzywa wysypywane z ciężarówki. Turlali się, obijali z bolesnymi okrzykami i szaleńczymi wrzaskami. A ty wraz z nimi. Na hałdę ciał!

Do ofiar natychmiast doskoczyli zamaskowani oprawcy, chwytając za kończyny wyciągali wybrane ciała na zewnątrz sterty i podawali „minotaurom”, którzy – niczym wiązki chrustu – nieśli krzyczących ludzi do tej straszliwej wieży.

Poczułaś, że i ciebie ktoś chwyta za ręce i nogi brutalnie wyszarpując na zewnątrz. Ale w tej samej chwili, kiedy znalazłaś się poza stertą zaczął coś wrzeszczeć i gulgotać. To zwróciło uwagę innego nadzorcy, odzianego w długi, przypominający krojem wojskowy, płaszcz. Mężczyzna miał bladą twarz i czarne oczy. Wasz wzrok spotkał się, a potem stwór kopnął cię w głowę i straciłaś przytomność.


* * *

Obudziłaś się w jakimś obco wyglądającym pokoju. Otynkowane ściany przeżerała dziwna pleśń. Gdzieniegdzie przeświecały przez nią kawałki cegieł lub fragmenty stalowych wsporników. Twoje ciało zostało umyte i okryte zgrzebną, nakładaną przez głowę koszulą. Tkanina śmierdziała moczem, potem, krwią i zbutwieniem, ale chroniła od chłodu, który wypełniał komnatę.

Gdzieś, spoza ścian słyszałaś wrzaski przerażenia, bólu i błagalne jęki. Ciche. Stłumione. Odległe.

Miałaś ochotę przyłączyć się do nich.



Clause Grand


Co czuje człowiek, kiedy samolot, którym leci rozbija się na pustyni?
Nie pamiętasz.

Co czuje człowiek, kiedy kawałek metalu przecina go w pół?
Nie pamiętasz.

Nie pamiętasz, bo koszmarne sny rzadko się pamięta. Ludzie nie lubią koszmarów.

Pozostaje tylko jakiś niepokój, irracjonalny lęk przed lataniem. Przed wysokością.
Nazywasz się Clause Grand. Twój ojciec jest senatorem. Byłeś detektywem Wydziału Specjalnego. Byłeś, bo teraz chyba nie żyjesz. Przynajmniej tak ci się wydaje.

Gdzieś na zewnątrz słychać wyjący wiatr. Albo ludzkie krzyki. Czasami słyszysz je wyraźniej, czasami mniej wyraźnie. Ale zawsze są. Od kiedy pamiętasz. Tylko nie wiesz skąd się biorą. Masz wrażenie, że straciłeś pamięć. To znaczy – pamiętasz wszystko dokładnie. Całe to popierdolone śledztwo. Pocięte ciała młodych ludzi, Cesarza, którego zabiły cienie, alfonsa, którego rzekomo zastrzeliłeś, księdza, z którym się zaprzyjaźniłeś, Jess, którą zacząłeś chyba darzyć czymś więcej, niż chęcią zwykłego zaliczenia, kolegów z pracy. Wszystko.

Do momentu kraksy samolotu.

Potem jest ciemność. I budzisz się w tym samym miejscu. Masz wrażenie, że spędzasz dzień na czymś, na wykonywaniu jakiś zadań, na ciężkiej pracy lub treningach, aż znów znajdujesz się w tym pomieszczeniu i kładziesz spać, a kiedy się budzisz znów nic nie pamiętasz. Jak w „Dniu Świstaka” z tym, że ty nic nie pamiętasz.


Drzwi od twojej celi otwierają się i staje w nich człowiek w masce zrobionej z metalu, szkła, gumy, substancji organicznej i plastyku. Podaje ci ją, a ty przykładasz ją do twarzy. Maska wrasta w skórę – i w jakiś sposób wydaje ci się to naturalne. Podświadomie oczekiwałeś tego, niczym pocałunku.

Twojego stroju dopełnia czarny płaszcz i coś, co wygląda jak karwasze ze śliskiej skóry.

- Za mną X – 635.

Wychodzicie na korytarz. Ciasny i przerdzewiały. Przypomina korytarz w łodzi podwodnej.

- Łowcy schwytali Wciągniętego – twój przewodnik mówi kompletnie niezrozumiałe słowa. - Nadzorca chce, byś rzucił na niego okiem. Do wieczora chce mieć wspomnienia obiektu. Zajmiesz się Ekstrakcją.

Plątanina korytarzy docieracie do Sali, w której widzisz coś, co przypomina brudna taflę grubego szkła. Widać w niej małą celę – pokój niewiele różniący się od tego, w którym ty spędzasz chwile nieświadomości. W celi prosta prycza, zakryta brudnym i dziurawym kocem i kobieta w stroju niewolnika. Widzisz jej twarz i poznajesz mimo brudu, sińców i odbarwień.

To Jessica Kingston. Twoja dawna przyjaciółka!

- Zajmij się Ekstrakcją X-635 – rozkazuje twój przewodnik i odchodzi.

Zostajesz sam, jeśli nie liczyć obrazu Jess na tym dziwacznym ekranie. Cela druga, poziom czwarty. Niedaleko stąd. Na stole pod ekranem widzisz dziwne urządzenie. Przypomina nieco mały odkurzacz, podobnie jak maska obklejony tą gąbczastą tkanką. Jedna rura ssąca zakończona odwróconym lejkiem z ostrzem na końcu. Ostrze wbija się w czaszkę celu, najlepiej przez oczodół. Wtedy włącza się urządzenie i czeka, aż dokona Ekstrakcji.

Nie wiesz do końca, co oznacza to słowo, ale wiesz, że to coś ważnego dla Nadzory i nieodwracalnego. I że zdarzało ci się już to robić. A nawet .. lubiłeś ten ból, który zadawałeś podczas tej czynności.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 29-01-2011 o 20:32.
Armiel jest offline