Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-01-2011, 12:56   #61
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
3 miesiące wcześniej

Nad miastem wisiał gęsty całun nocy. Kryłam się w cieniu bocznej uliczki, ciasno oplatając się ramionami. Jedynie obłoczki pary, które wydobywały się miarowo z ust zdradzały moją obecność.
Czekałam nerwowo przestępując z nogi na nogę niby byk czekając aż przed nosem zafaluje czerwona płachta i będzie mógł uwolnić pełzającą pod skórą adrenalinę.

Wyszedł z knajpy w towarzystwie młodej rozświergotanej kobiety.
Głupia. Głupia naiwna cipa.
Dopadłam do niego w dwóch susach. Nie uprzedziłam choćby jednym słowem. Kopałam go mocno, okładam pięściami po tej przystojnej fałszywej gębie. Kobieta piszczała wyjątkowo wysokim irytującym altem i chyba dość stanowczo kazałam jej zamilknąć.
- Wiem, że jesteś winny Tog – wycedziłam wreszcie przez zaciśnięte zęby łypiąc na niego z góry. Sukinsyn zwijał się z bólu i w jakiś sposób sprawiało mi to przyjemność. - Moglibyśmy sobie darować część dalszą, wiesz? Zbieranie dowodów, proces... Mogłabym cię zarżnąć tu i teraz skurwielu.
Torg zaniósł się gromkim szalonym śmiechem i przez chwilę mogłam dostrzec poprzez grubą maskę jak wygląda naprawdę. Coś dziwnego wyzierało zza jego szklistych pustych oczu. I zrozumiałam, że jest wybrakowany. Jest jak felerny egzemplarz, który powinno się zdjąć z taśmy produkcyjnej i zawczasu wrzucić do niszczarki. Jego nie da się zmienić. Ani naprawić. Rysa tkwiąca w nim biegła zbyt głęboko i facet nigdy nie będzie działał już tak jak należy.

Torg zaczął coś szeptać plując krwią. Pochyliłam się nad nim by dosłyszeć słowa.
- Ten, który walczy z potworami – wychrypiał chwytając mnie za kołnierz lepkimi od czerwieni palcami - powinien zadbać, by sam nie stał się potworem. Bo gdy długo spoglądamy w otchłań Goodman, otchłań spogląda również w nas...

* * *

Leżałam na podłodze w mieszkaniu Cohena, uczepiona palcami włókien wełnianego dywanu i nie wiadomo dlaczego stanęła mi przed oczami zalana krwią morda Torga i jego upiorny nieludzki śmiech.

Bo gdy długo spoglądamy w otchłań Goodman, otchłań spogląda również w nas...

To właśnie kurwa spojrzała.
I po tym towarzyskim spotkaniu dreszcze pełzły mi wzdłuż kręgosłupa niby oślizgłe węże. Dygotałam i nie mogłam zebrać się do kupy. Jakby głowa mi spuchła i mózg miał zaraz wylać się nosem.
To było druzgoczące przeżycie. Mój świat w jednej chwili złamał się jak zapałka. Te wszystkie brednie o demonach były więc prawdziwe? Moja świadomość nadal broniła się przed tym rękami i nogami. To mogła być iluzja... jak ze znikającym Tarothem. Coperfield robił większe cuda, prawda? Prawda?!

Jessica zniknęła i ten fakt poruszył mną mocniej niż bym się spodziewała. Obudziła się we mnie panika, lecz zaraz, zwyczajowo już, przerodziła się w agresję. Niepotrzebnie wydarłam się na Alvaro a jego bezsilność tylko mnie podkręciła. Najchętniej skopałabym Cohenowi ścianę aż przebiłabym się podkutym buciorem do bogu ducha winnego sąsiada. Buzowało we mnie i wszystkie mięśnie aż drżały by dać ujście wrzącej w żyłach hemoglobinie.

Sigil tkwił na ścianie i niemo z nas drwił. Nic a nic mi nie mówiły te kulciarskie znaczki więc i postanowiłam tego nie ruszać. Asmodeusz jak dla mnie brzmiało równie dobrze co pseudonim estradowy. Muszę zdaje się nadrobić zaległości z religioznawstwa. I przeprosić się z biblią.

* * *

Kolejny punkt programu - Teatr Love. Brzmiało tandetnie, jak tytuł niskobudżetowego pornosa. Ale nie miałam wątpliwości, że nic przyjemnego mnie tam nie czeka.
Pożegnaliśmy się z chłopcami i pojechaliśmy z Terrym na posterunek spotkać się z naszym głównym podejrzanym. Prowadziłam Hayabusa jakby goniło nas stado demonów ale nadmierna prędkość paradoksalnie mnie uspokajała.

Wzięliśmy Maullera w obroty w sali przesłuchań. Ani Teatr Love ani markiz de Sade nic mu nie mówiło. A przynajmniej tak solennie utrzymywał.
Ostatnie co pamiętał z owej felernej nocy był ponoć klub „Hot Chicken” na Soho. Było to całkiem niedaleko Teatru Love ale o niczym to w zasadzie nie świadczyło. Mauller mógł się tam pojawić, ale nie było na to żadnych dowodów.
Zapytałam czy w „Hot Chicken” nie wydarzyło się coś podejrzanego, czy coś nie przykuło jego uwagi. Ale biorąc pod uwagę w jakim sukinsyn był stanie to nie zapamiętałby niczego o kalibrze mniejszym niż grzyb nuklearny.
Przyznał, że była tam co prawda jakaś - jak to określił: „fajna dziunia”, ale po tym jak zostawił na jej dekolcie większą część zawartości żołądka niewiasta dyskretnie się oddaliła.
Może byłam przewrażliwiona, ale żadna „fajna dziunia” nie powinna zawiesić choćby wzroku na padalcu pokroju Maullera. Chyba, że czegoś od niego chciała? Na przykład wzbogacić jego drink alchemiczną mieszanką o nazwie „czarna dziura”? Tylko po co? O urwany film sam Mauller zabiegał wzorowo, nic nie trzeba mu było dodatkowo dosypywać. Tym bardziej, że później zakupił działkę od przyjaciela Haitańczyka.
Kurwa, co za muł...
Nawet jeśli Mauller był niewinny morderstw, czemu przeczyły wszystkie znaki na niebie i ziemi, to i tak był gówno wartą gnidą. Doskonały wręcz kozioł ofiarny.

Skonfrontowałam jeszcze odległości między Soho a Maullera miejscem zamieszkania. Spory kawałek. Kilka przystanków metrem. Niemożliwe aby zaserwował sobie marsz na mrozie, w dodatku na ostrej bańce i dowlekł się samodzielnie pod frontowe drzwi. Ktoś go musiał przywieść.

Zapytałam czy rankiem kiedy sprawdzał kieszenie nie znalazł czegoś co mogłoby zaświadczyć gdzie był i co robił. Rachunki, bilety do metra? Powiedział, że cokolwiek było w kieszeniach wylądowało na dnie jego kosza.
Zadzwoniłam do techników, którzy przeczesywali właśnie lokum podejrzanego i poprosiłam aby odpadki z życia pana Maullera wzięli pod lupę i pieczołowicie im się przyjrzeli. Przez chwilę nawet im współczułam. Gówniany żywot technika...
Panowie od gumowych rękawiczek sprzedali mi też ciekawego newsa. Ponoć mieszkanie Maullera dostarczało aż za dużo dowodów żeby go skazać. Buty oblepione błotem, pasującym na pierwszy rzut oka do podłoża z miejsca zbrodni. W pralce zaś na kąpiel czekało cierpliwie ubranko poplamione obficie krwią.
Co za cholerny flejtuch... Zupełnie po sobie nie posprzątać? Albo był istotnie totalnym debilem albo, co wydawało się nieprawdopodobne, ktoś jednak go w to wrobił. Co prawda nie miałam większych wątpliwości, że to dłoń Maullera trzymała skalpel kiedy ofiara się wykrwawiała. Ale może ktoś go w to wmanipulował? Wybrał go jako podatny grunt i zrobił pranie mózgu? Za nim musiał stać ktoś jeszcze. Ktoś kurwa mądrzejszy i sprytniejszy od tego imbecyla.

Dopytałam jeszcze technicznych czy kamienica nie jest przypadkiem uposażona w monitoring. I, o dziwo, była. Poprosiłam aby chłopcy podesłali mi na skrzynkę nagranie z jego powrotem do domu owej pamiętnej nocy. Miałam nadzieję, że dostrzegę samochód, który go przywiózł, ale cały ekran wypełniła jedynie podpuchnięta gęba zataczającego się grubasa. Zegar w rogu monitora wskazywał 4:27.

Zostawiłam polecenie by obdzwonić wszystkie korporacje taksówkarskie i dowiedzieć się, czy ktoś nie robił kursu dla nawianego krępego łysola pod podany adres na Soho pomiędzy 4:10 a 4:30.
Wiem, to mogło im zająć godziny. I tak, wiem, pewnie połowa kryminalnych jajogłowych, którzy spędzą wieczór wisząc na telefonie właśnie zaczynała pałać do mnie szczerą nienawiścią.
Bardzo chciałam się dowiedzieć gdzie sukinsyn skończył swoje clubbingowe podboje. I czy przypadkiem nie był to jednak Teatr Pana Pierdolniętego Markiza. Albo rejony fabryki, gdzie odnaleziono zwłoki.
Jeśli wrócił taksą to będzie to do wytropienia.

Terry skończył akurat przesłuchiwać Maullera i postanowiliśmy przejść do kolejnego podpunktu agendy. Pobraliśmy z magazynu sprzęt do podsłuchu.
Zrzuciłam ostentacyjnie koszulę i przykleiłam taśmą do skóry plątaninę kabelków i kikut miniaturowego mikrofonu.
- Jak dla mnie Terry – zagaiłam jeszcze dla zabicia ciszy - Mauller jest winny jak sam skurwysyn. Sprawdzimy twojego przyjaciela perwersa. Ale nie możemy tracić z oczu dowodów a te aż za mocno wskazują na grubasa.
Sprawdziliśmy czy wszystko działa po czym wzięłam od Baldricka zaproszenie na imprezę zamkniętą.
 
liliel jest offline  
Stary 29-01-2011, 18:17   #62
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Z kamienną twarzą opuścił mieszkanie Cohena razem z jego nową partnerką, w gruncie rzeczy takie spotkanie rzeczywiście było potrzebne, choć przebywanie w towarzystwie tych ludzi sprawiało, że miał ochotę wyrzucić pierwszego lepszego detektywa przez okno. Plusem na pewno było to, że jego przeczucia co do Alvaro potwierdziły się, znów miał rację, szkoda tylko, że nie mógł pochwalić się tym przed dowódcą - imbecylem Strepsilsem, chociaż czemu nie? W gruncie rzeczy to, że powiedział, iż im ufa, to akurat były tylko słowa. W tej chwili nie mógł ufać nawet samemu sobie, dlaczego miałby więc zrobić wyjątek dla nich? Stanowczo nie powinien, szczególnie, że Jose Alvaro, obecnie zwany Silentem, stał teraz po drugiej stronie barykady i był przy tym nie mniej manipulowany niż oni sami. W dodatku był wampirem, Anne Rice byłaby dumna, niestety nie dane jej będzie usłyszeć jego historii. Swoją drogą dla Baldricka zabawne było jak diametralnie może odmienić się życie, Alvaro wzięty ksiądz, potem detektyw ratujące ludzkie życia, aktualnie człowiek (Pardon, wampir) je odbierający dla zaspokojenia własnego głodu. Ironia! Mógł się oszukiwać, wybierać ofiary, ludzi stricte złych, grzesznych, ale nie zmieni faktu, że stał się mordercą. Sędzią i katem. Nie tego uczą w akademii policyjnej. Bóg się od niego odwrócił jak od ojca Callahana w Miasteczku Salem... i znów nawiązanie do wampirków.

Jakby tego wszystkiego było mało w dodatku zaginęła Jess, oczywiście nie w normalnych okolicznościach, to byłoby zbyt proste, kobieta po prostu wyparowała podczas ich obrad i wszystko wskazywało na to, że przeniosła się do miejsca zwanego Metropolis. Miała pecha, trudno, grunt, że Baldrick wciąż znajdował się po aktualnie lepszej stronie. Swoją drogą on też nie miał łatwo, naznaczony przez de Sade, ścigany przez jakichś rezydentów, nie mógł narzekać na brak wrażeń. Miał jednak nadzieję, że ci ludzie dadzą sobie radę.

Spojrzał na Goodman, kojarzył ją, bodajże od pięciu czy nieco więcej lat pracowała w wydziale, takiej jednak sprawy nie miała jeszcze w łapkach, więc wypadałoby wprowadzić ją nieco w temat. Debata u Cohena jednak była bardziej jak godzinna terapia wstrząsowa, która powinna być rozłożona przynajmniej na kilka miesięcy. Wizyta w teatrze to jednak już nie będą jedynie pogawędki między uprzejmymi detektywami i entuzjastami krwinek (Czy Silent zaakceptuje pseudonim Pijawka?), tam przejdzie prawdziwy chrzest bojowy, ale o ile nie zrobi czegoś głupiego, to powinna przeżyć.

Chociaż nie był tego już taki pewny, kiedy zobaczył czym Claire się wozi, tuż przed nim stało mocno podkręcone Suzuki Hayabusa z obciachowymi płomieniami dobrymi dla nastolatków. Kwintesencja kiczu i nieudanej próby szpanerstwa, Baldrick powstrzymał się jednak od komentarza widząc, że partnerka patrzy na maszynę jak na miłość swojego życia.

- Siadasz z tyłu Terry - poinformowała mentorskim tonem i wręczyła mu kask - A to by za wszelką cenę chronić twoją cenną wyjątkową główkę.

- Jeszcze się na tym nie zabiłaś?
- spytał niepewnie zerkając na kask. - Potrafisz to w ogóle obsługiwać Młoda?

- Wsiadaj to się przekonasz.
- Uśmiechnęła się jedną połową ust. - Chyba, że się boisz?

Obejrzał maszynę ze wszystkich stron od czasu do czasu spoglądając srogo na Claire. W końcu zabrał się za zakładanie kasku. Nie bał się, ale rzeczywiście przeszła mu przez głowę myśl, że jeśli zginąłbym w jakimś wypadku, to w porównaniu do okoliczności, w których mógł stracić życie w ciągu ostatnich miesięcy, była by to niewątpliwie wtopa.

- Zrobimy to przesłuchanie żeby Szkieletor nie poczuł się niekochany - rzekł poprawiając pasek - Potem teatr, nie wiem na ile zmieniła się twoja wizja świata Młoda, ale wciąż działamy według procedur. Mówię o tym, bo mam propozycję, chcesz wysłuchać czy zdajesz się na mnie?

- Nawijaj. - Usiadła okrakiem na motorze i opuściła przyciemnianą szybkę kasku, ciągle jednak nie odpalała silnika. - Jeśli masz jakiś plan to wolałabym go teraz usłyszeć.

- Oni mają rację
- zaczął - Nie sądzę żeby de Sade chciał mnie tam zabić, ale nie mogę wykluczyć takiej możliwości. Dlatego to ty będziesz musiała z nim rozmawiać. Założymy ci podsłuch, będziemy w kontakcie, cały czas będę szeptał ci do uszka. Weźmiemy wsparcie, które wkroczy, gdy tylko coś będzie szło nie tak. Będę pilnował twoich pleców, ale główne zadanie należy do ciebie. Czekam na opinię.

- Niech będzie. Ponoć ty tu jesteś mózgowcem. Ale chcesz zrobić klasyczne policyjne przesłuchanie czy bawić się w misję incognito?

- To już twoja działka Młoda, przez samym markizem i tak nie ukryjesz kim jesteś, ale lepiej będzie jeśli nie będziesz zaczepiała wszystkich klientów z klasycznym "Cześć jestem funkcjonariuszka Jenn, miło mi poznać".


Kobieta kiwnęła głową, więc Baldrick poprawił kask i zajął miejsce z tyłu, silnik Hayabusa odezwał się dumnie i po chwili ścigacz ruszył z piskiem opon.

***

Przesłuchanie pozostawił Claire, na początku przebywał w pokoju wraz z nią, ale jakoś średnio zainteresowała go opowieść mężczyzny, więc dalszej części przysłuchiwał się już zza lustra weneckiego. Generalnie można było powiedzieć, iż jegomość wpadł w niezłe bagno, ale przez myśl mu nawet nie przeszło by tak po prostu to zostawić. To niczego nie rozwiązywało, należało dalej drążyć temat.

Następnie zajęli się sprawą podsłuchu, dzięki temu wyposażeniu mieli być w stałym kontakcie, w razie czego Baldrick wiedziałby kiedy miał wkroczyć. Postanowił zabrać się z grupą, która miała mu towarzyszyć, doświadczeni ludzie, ale i tak jeśli doszłoby do walki to staliby się niczym więcej niż mięsem armatnim. Sam Terrence stanowczo oznajmił, że tylko on będzie obsługiwał sprzęt i komunikował się z Claire, niektórych treści lepiej by inni ludzie nie poznali.

- Jak dla mnie Terry - przerwała ciszę agentka - Mauller jest winny jak sam skurwysyn. Sprawdzimy twojego przyjaciela perwersa. Ale nie możemy tracić z oczu dowodów, a te aż za mocno wskazują na grubasa.

- Młoda po prostu pamiętaj żeby za bardzo nie szaleć, jak to spieprzysz to nie pomoże ci ani kamizelka ani spluwa, uwierz mi - rzekł poważnie choć na jego twarzy wciąż rozkwitał uśmiech - Powiem ci szczerze, że jestem dumny, może to zabrzmi głupio, ale czuję się jakbym znów posyłał dziecko na studia. - Skrzywił się lekko i na moment zrobił smutną minę. - Studia z demonami co prawda, ale jednak duma pozostaje. - Na chwilkę znów zapanowała cisza, którą w końcu przerwał Terrence wskazując palcem na swoje ucho. - Będziemy w kontakcie, ale jeśli podsłuch zawiedzie albo stanie się coś - wyglądał jakby szukał słów - niespodziewanego... po prostu uważaj na siebie i do licha nie spieprz tego. Zabieram się z grupą wsparcia.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=udyvXkANsyA&feature=player_embedded#at=147[/MEDIA]

Klepnął ją w ramię, nie po przyjacielsku, niezbyt też mocno, niczym starszy kolega, który ma nadzieję, że jego koleżanka sobie poradzi. W gruncie rzeczy tak właśnie było, to on podjął decyzję i posłał ją na spotkanie, wszystko zależało teraz już tylko od niej. Jednak jeśli coś nie wypali, pójdzie nie tak nawet przez jej impulsywność, to odpowiedzialność spadnie na niego. Z nich wszystkich tylko Terrence spotkał de Sade i tylko on mógł domyślać się jak może postąpić markiz. Nie miał dobrych przeczuć.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 29-01-2011, 19:10   #63
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Mia Mayfair

Jechałaś przez zasypywane śniegiem miasto. Komunikacja znów dostawała po tyłku. Ludzie, zamknięci we wnętrzach samochodów, stali w korkach i puszczały im nerwy. Trąbienie, bluzgi, nerwowe wrzaski – to wszystko wypełniało ciemne już ulice swoistą pandemią dźwięków.

Czułaś się dziwnie. To miasto działało na ciebie dziwnie. Te wszystkie omamy słuchowe i wzrokowe, koszmarne sny, wyimaginowane głosy. Jakby Nowy York odblokowywał w twojej głowie jakieś zapomniane obszary. Obszary, których nie miałaś zamiaru sobie przypominać.

Guz w głowie! To mogło naprawdę wiele tłumaczyć. Przez chwilę widziałaś siebie łysą – efekty uboczne chemioterapii. Umierającą w samotności gdzieś, w jakimś hospicjum, w którym nikt cię nie znał. Ta wizja przerażała. Budziła w twoim sercu strach.

Gdy dotarłaś na Wydział Specjalny była już prawie siódma wieczór. Korytarze i pokoje były już prawie puste. Prawie, bo w wielu miejscach nieznani ci funkcjonariusze nadal prowadzili swoje sprawy.

Siadłaś za swoim biurkiem. W obcym krześle czułaś się nieswojo. Przed tobą leżała teczka z raportami. Sporo materiału. Widać, że kiedy ciebie męczyło zdrowie, reszta zespołu ostro wzięła się do pracy.

Musiałaś wziąć się w garść, porzucić zmartwienia i dołączyć do pracy. Mac Davell pewnie nie za szybko wróci do pracy. Potrzebowałaś nowego partnera i zastrzyku adrenaliny, który odgoniłby ponure myśli o rosnącym ci pod czaszką zabójcy.

Ale to już chyba jutro. Nikogo z twojego Zespołu nie było. Pozostawało wrócić do domu i na spokojnie przejrzeć teczkę z materiałami dowodowymi.



Rafael Jose Alvaro


Zbliżała się pora spotkania z Jackoobem. Tym zdradzieckim skurwysynem udającym wesołka i luzaka. Teraz, kiedy znałeś prawdę o tym, ilu ludzi pozbawił życia twój stwórca, wszystko w tobie gotowało się. Miałeś ochotę pójść i urwać mu ten zdradziecki łeb, tym bardziej ze polubiłeś gnojka i zaufałeś mu i jego intencjom. W jakąkolwiek grę nie grał z tobą Zdradzony, to byłeś gotów uściskać tego tajemniczego wampira.

Zbierałeś się do wyjścia kiedy znów coś zaczęło się dziać w mieszkaniu Cohena. Sigil Asmodeusza nagle stanął w płomieniach. Tak po prostu! Ściana zajęła się ogniem w przerażającym tempie. Na szczęście Patrick okazał się paranoikiem i bez trudu znalazłeś gaśnicę, Kilka minut później zagasiłeś pożar. Po nim i po twojej akcji strażackiej została poczerniała ściana, na której nie widać już było pieczęci demona oraz spora kałuża wody. Zebrałeś ją najlepiej i najszybciej jak potrafiłeś i wyszedłeś, zostawiając uchylone okno, by pozbyć się dymu.

* * *

Padał śnieg. Znów. I zrobiło się zimniej. Znacznie zimniej. Do wybranego lokalu miałeś kawałek, ale sądząc po korkach szybciej dotrzesz tam koleją podziemną.

Twoje myśli krążyły między Jessicą Kingston, a Zdradzonym i Jackoobem. Gra przybrała nieoczekiwany i mocno niebezpieczny poziom. Wcześniej walczyliście tylko z Astarothem a teraz ... sam nie wiedziałeś, ile potęg wmieszało się w sprawę.

W metrze panował ścisk, ale tobie to nie przeszkadzało. Ludzie emanowali ciepłem, gniewem i czymś, co mogłeś określić jednym słowem ... życie. Jednak im dłużej ludzie pchali się na ciebie, kasłali i puszczali bąki, tym bardziej czułeś się poirytowany. Początkową przyjemność z obcowania z nimi zastępowała coraz głębsza irytacja.
Z ulgą opuściłeś zatłoczony wagonik i skierowałeś ruchomymi schodami na powierzchnię.

Wychodząc na porywisty wiatr, zacinający ci śniegiem w twarz włożyłeś ręce do kieszeni i wtedy poczułeś, że masz w niej coś, czego wcześniej w niej nie było.

Wyjąłeś rękę z kieszeni i zmartwiałeś. W palcach trzymałeś zapakowaną w worek foliowy kartę. Brązowej barwy kartonik, na którym ktoś czerwoną, krwistą wymalował pentagram i narysował szczura stojącego na tylnych łapkach. Szczur miał na sobie długi prochowiec i czapkę oraz rząd cyferek: 128.1245.23478.345.67.90234.

Co jest! Już drugi raz dałeś się podejść jak dzieciak. Zaczynało ci to grać na nerwach. Najwyraźniej cały nawiedzony Nowy York wiedział, kim jesteś, a ty nie miałeś pojęcia, kto bawi się z tobą i dlaczego.

W końcu zobaczyłeś neon. To był lokal w którym umówiłeś się z bezwzględnym zabójcą. Tym, kogo nazywałeś Jacoobem.

Wszedłeś. Już tam był. Czekał na ciebie z uśmiechem.

Cohen pojawił się w chwilę później.




Patrick Cohen


W laboratorium zeszło ci dłużej, niż planowałeś. Zbliżała się pora, by udać się na spotkanie z Jackoobem – tajemniczym Mentorem Alvaro...

Ciężko ci się jednak było zebrać do wyjścia. Po raz kolejny łapałeś się na tym, że sprawdzasz poprawność wyniku testu DNA. Jakbyś wierzył, że zmieni się, podobnie, jak kiedyś zmieniły się testy Brooka i Ashwooda. Niestety. Rzeczywistość, nawet jeśli była tylko kłamstwem, to była kłamstwem rządzącym się swoimi prawami. Wynik testu był, jaki był i nic tego nie zmieni.

Opuściłeś laboratorium wzywając najpierw taksówkę.

Wyszedłeś bocznym wyjściem nie opuszczając podziemnej sekcji Komendy Głównej. Tym razem jednak rzeczywistość wokół była realna. Ściany nie wybrzuszały się, podłoga nie bulgotała jak powierzchnia gotującego się kisielu. Prawie mogłeś zapomnieć o koszmarze, w jaki zmieniało się twoje życie. Kroki za tobą kazały ci się odwrócić.

Stał tam. Na granicy cienia. Wysoki i postawny. Okryty ciężkim płaszczem. Jego oczy przypominały otchłań, w której migotały dwa punkciki światła – jak odległe, zimne gwiazdy.
Nash Tharoth. Niczym kuglarz wynurzający się z cienia.

Stał tam, a mimo wszystko nadal słyszałeś jego kroki. I nagle znikł, a z miejsca, w którym jeszcze przed chwilą go widziałeś wyszedł jakiś policjant niosący teczkę pod pachą.

- Coś się stało? –zapytał. – Wygląda pan, jakby zobaczył pan ducha. Jestem Al Targoni Wydział do przestępczości zorganizowanej.

Odpowiedziałeś mu odruchowo.

* * *

Lokal wybrany przez Alvaro na spotkanie był nawet miły miejscem. Ściany pomalowano w przyjemne, pomarańczowe barwy, w sali palił się prawdziwy kominek na którym radośnie buzowały polana. Wnętrze sprawiało przyjemne wrażenie.
Był tylko jeden problem. Mała tęcza namalowana nad wejściem oraz zdecydowanie romantyczny charakter.
Cóż. Lokal może i był idealny, ciepły i romantyczny, ale jego klientele stanowili sami homoseksualiści.

- Ładne miejsce – uśmiechnął się na twój widok młody chłopak, przy którym siadł już Alvaro. - Takie .. ciepłe i prawie rodzinne.

Zaśmiał się wesoło mrugając okiem..

- Więc pan jest tym słynnym doktorem Cohenem – wampir wyciągnął rękę na powitanie. – Proszę nazywać mnie Jacoob. Cieszę się, że zgodził się pan na współpracę. Nawiasem mówiąc, Alvaro, w tym lokalu wyglądamy tak, jakbyś właśnie stręczył mnie Cohenowi.




Claire Goodman


Teatr “Love” leżał w bocznej uliczce, w tym regionie Soho, gdzie nie docierały światła latarni. Niedaleko parku, gdzie młodzi geje szukali mocnych wrażeń, gdzie w ciepłe nocy krzaki były bardziej oblegane niż tanie i obskurne hoteliki, których zresztą pełno było w okolicy.
Nim dotarłaś na miejsce zostałaś „zaszczycona” siedmioma propozycjami czynów nierządnych, w tym dwiema od przedstawicielek tej samej płci.

O tym, że znajdujesz się na miejscu świadczył jaskrawoczerwony, pulsujący neon. Powiększające się i zmniejszające serce. Lokal przerobiono ze starego kościoła. Wymieniono drzwi, wstawiając rozsuwane wrota kojarzące się z magazynami lub warsztatami samochodowymi. Ze środka dudniła przeraźliwa muzyka, a witraże pulsowały na przemian światłami czerwonym, niebieskimi i jaskrawymi rozbłyskami.

Wejścia pilnowało dwóch wysokich bliźniaków stylizowanych na wampirzych braci z Matrixa. Bladzi, w długich płaszczach i włosami barwy śniegu zaplecionymi w liczne warkoczyki. Nie wyglądali na takich, którym ktokolwiek chciał podskoczyć. Otaczała ich jakaś zwierzęca wręcz aura.

Pokazałaś im zaproszenie, które zabrali i otworzyli ci drzwi. Uderzyła w ciebie hałaśliwa muzyka techno i ostre światła wielobarwnych stroboskopów.

* * *

Od razu poczułaś się nieswojo. Nigdy nie byłaś specjalnie wierząca, ale sceneria tego miejsca wołała o pioruny z jasnego nieba. Wnętrze kościoła zmieniono na wzór narkotycznych wizji aktywnego satanisty.
Krzyż udekorowano wielką makietą niemowlęcia, z odwłokiem larwy zamiast nóg i cierniowej koronie na głowie. Twarz „dzieciątka” była maską nienawiści, a grające na niej światła nadawały jej demonicznej świadomości. Od wejścia miałaś wrażenie że postać na krzyżu obserwuje cię. W miejscu, gdzie kiedyś był ołtarz wzniesiono scenę, na której zbiorowy seks uprawiało trzech mężczyzn i dwie kobiety. Z odrazą ujrzałaś, że większość ludzi umazana jest w czymś, co wyglądało jak krew.
Bary urządzono w bocznych nawach, ale było tam jeszcze niezbyt tłoczno. Większość gości kłębiło się przy scenie, obserwując to, co się na niej działo, część podrygiwało w jakimś transowym tańcu na środku „kościoła”. Od razu rozpoznałaś, że są odurzeni jakimiś narkotykami.
W różnych miejscach lokalu rozstawiono posągi aniołów, ale nie było w nich nic anielskiego. Wyglądały jak krwiożerczy psychopaci obserwujący potencjalne ofiary.



Na ścianie zauważyłaś malunki przedstawiające Drogę Krzyżową, ale nie było na nich Jezusa lecz jakaś kobieta, podawana na kolejnych stacjach wyuzdanemu seksowi. Artysta malujący owe sceny miał bez wątpienia talent proporcjonalny do posranego umysłu.

Kolejną rzeczą, jaka uderzyła cię w „Teatrze Love”, był unoszący się wszędzie zapach kadzideł. Kojarzyły ci się z danymi wizytami w kościele i dymiącą kadzielnicą. I to, że wnętrze lokalu było bardzo gorące. Mogłaś z powodzeniem rozebrać się do podkoszulka a i tak pewnie byś się zgrzała.

Z uwagą przyjrzałaś się gościom. Większość ubrała się w lateks, skóry i nałożyło na siebie elementy kojarzące się ze sklepami dla dorosłych o nieco specyficznych upodobaniach łóżkowych. Ćwiekowane obroże, łańcuchy a nawet maski i sztuczne fallusy. Wyglądali na nieźle naćpanych i pokręconych.

Hałaśliwa muzyka odtwarzana przez wielkie głośniki dudniła ci w uszach. Zapach kadzidła pobudzał zmysły. Czułaś się dziwnie podekscytowana, wzburzona, podniecona i wkurzona zarazem. I trudno ci było zachować czujność. A spojrzenia anielskich rzeźb zdawały się przewiercać cię na wylot....

Jakby na coś czekały....


Terrence Baldrick

Plan został ułożony. Goodman miała robić za rozpoznanie, a ty w furgonetce za wsparcie i nasłuch. Mikrofon został podczepiony do jej ciała, aparatura ustawiona, wóz zaparkowany w ustronnym miejscu, ale na tyle blisko, by odebrał sygnał od aparatury podsłuchowej.

Widziałeś, jak Claire znika we wnętrzu kościoła, którym okazał się być Teatr „Love” i od razu w uszy uderzył cię łoskot granej tam muzyki. Świdrowanie w uszach. Hałas rozsadzający bębenki, wprawiający w drżenie twoje ciało. W rytmie muzyki było coś dzikiego, mistycznego i pierwotnego. Jakieś ... bluźnierstwo. Moc, której ciężko było się oprzeć.
Twoja krew dudniła w tym szalonym rytmie. Dostałeś niechcianej i bolesnej erekcji, a myśli podążyły na niechciane tory.

Zerwałeś słuchawki z uszu zaciskając zęby do bólu, walcząc z pragnieniami. Oczami wyobraźni widziałeś jakieś świństwo, które zęby markiza pozostawiły w twojej krwi. I świństwo to powodowało, że oczy przesłoniła ci lekka mgiełka, zmysły wyostrzyły się do granic możliwości.
Nawet teraz przytłumiona muzyka napływająca szmerem ze słuchawek powodowała, że miałeś nieposkromioną ochotę zerwać z siebie ubranie i znaleźć jakąś kobietę, czy nawet mężczyznę, by zaspokoić swoje chore pragnienia.

Dopadły cię nagłe konwulsje i by nie zwymiotować wyszedłeś z furgonetki. Brudnym śniegiem, zmieszanym z solą i błotem, przetarłeś sobie twarz.

Chłód pomógł nieco uspokoić rozkołatanie nerwy. Opanować się i wziąć w garść. Gdyby nie silna wola, pewnie teraz polazłbyś do najbliższej dziwki i zapłacił za jej usługi, byle tylko pozbyć się chociaż na kilka chwil tego napięcia, które wywołała w tobie muzykę.

- Cześć, śliczny – znajomy głos spowodował, że od lędźwi w górę przepłynęła ci fala żaru, a od karku w dół dreszcz przerażenia.

Odwróciłeś się i ujrzałeś ją.

Stała kilka kroków od ciebie. Miała na sobie idealnie dopasowane skórzane spodnie, wysokie buty oraz obszytą futerkiem i niewiarygodnie seksowną kamizelkę. Powietrze wokół niej falowało. Zwijało się w zmiennobarwne spirale. W spodniach znów poczułeś bolesną ciasnotę.

- Widzę, że cieszysz się na mój widok – powiedziała sukkub służąca De Sade. – W końcu zdecydowałeś się przyjechać.

Zmrużyła oczy, przez co przypominała teraz drapieżnika szykującego się do jedzenia.

- Stęskniłeś się za nami, czy w interesach – uśmiechnęła się samymi ustami.

Jaj oczy nadal były czujne i skoncentrowane. Coś ci mówiło, że spotkanie w zaułku nie było przypadkowe.

- O tak – uśmiech dziewczyny rozszerzył się bardziej. – Twój strach jest taki apetyczny, Terry. Chcesz się przejść? Zapraszam do mnie do domu – wyciągnęła dłoń w skórzanej rękawiczce w twoją stronę patrząc ci prosto w oczy.

To co widziałeś w oczach demona nie spodobało ci się nawet odrobinę.



Jessica Kingston


Twoje ciało trawiła gorączka. Czułaś, że twoja skóra płonie od środka, mimo, że na zewnątrz pokrywała je gęsia skórka. Ruiny wokół ciebie wypełniały przeraźliwe echa. Nadal wydawało ci się, że coś cię tropi. Ale ze zmęczeniem nie dało się walczyć. Oczy zamykały się wbrew woli. I w końcu nie dałaś rady – zasnęłaś.

* * *

Obudziło cię gwałtowne szarpnięcie i ból w szyi. Poczułaś, jak twoje ciało szoruje po ostrych kamieniach i betonie. Noga zahaczyła o jakiś sterczący kawałek gruzu, nogawka spodni została rozdarta z trzaskiem, a mięśnie przecięte głęboko. Polała się krew.

Twoją szyję oplatał łańcuch. Zaciskał się mocno, prawie miażdżąc ci tchawicę. Nie mogłaś krzyczeć, a jedyne na co było cię stać w tej chwili, to próba wyszarpnięcia się z uścisku. Bez skutku. Przed oczami zaczynały latać ci czerwone i czarne płaty, aż w końcu brak oddechu i ból ciągniętego przez nierówności terenu z duża siłą i szybkością ciała spowodował, że znów odpłynęłaś w niebyt.

* * *

Powrót do świadomości był bolesny. Czułaś, że się dusisz, pod jakimś ciężarem. Z trudem otworzyłaś oczy, zlepione czymś twardym i zaskorupiałym, prawdopodobnie krwią. Wszystko cię bolało, ale to nie dlatego nie mogłaś się ruszyć. Byłaś przygnieciona. Na tobie leżały ciała – nagie i śliskie od organicznych płynów, ty również leżałaś na podobnej warstwie.

Wrażenie ruchu. I jęki, kiedy nagle podskoczyliście na jakimś wyboju. Ty też jęknęłaś. Obok ciebie jakaś kobieta chichotała obłąkańczo, jakiś mężczyzna śpiewał arię okropnie fałszując. Udało ci się przechylić głowę i zobaczyłaś, że jesteś wieziona jakimś wielkim wozem. Wóz ciągnęły cztery monstrualne istoty – pół ludzie, pół – byki. Jak minotaury z legend. Pojazd przemierzał ruiny ogromnej Metropolii – pośród jęków, zgrzytów i dymu unoszącego się z pogorzelisk. Wóz eskortowały humanoidalne postacie z twarzami zasłoniętymi jakimiś maskami z metalu, skóry i plastyku – wyglądali jak banda maniaków muzyki industrialnej. I byli uzbrojeni. W kusze i topory o fantazyjnych kształtach. Oraz łańcuchy.

Wóz podskoczył na kolejnym wyboju. Do ust zaczęła wpływać ci jakaś ciesz lejąca się na ciebie z górnych warstw ciał. Musiałaś odwrócić twarz, by się nie utopić. Wóz wjechał w kolejny wykrot. Straciłaś przytomność.


* * *

Obudziłaś się później znów przeżywając koszmar przygniatających cię ciał, zgniatania i przylegania do ciebie. Zorientowałaś się, że też jesteś naga. Znikły twoje rzeczy i broń.

Wóz zatrzymał się przed ogromną konstrukcją. Jej wierzchołek znikał pośród zadymionego nieba, ale miał przynajmniej dwadzieścia pięter. I w całości wykonany był z ciał. Rzuconych jedno na drugie. Wiatr przynosił szaleńcze zawodzenie nieszczęśników, którzy posłużyli jako „budulec” do wzniesienia tej budowy.

Eskortujący powóz nadzorcy szarpnęli specjalnymi dźwigniami z boku powozu i ludzie zaczęli wytaczać się z niego, jak warzywa wysypywane z ciężarówki. Turlali się, obijali z bolesnymi okrzykami i szaleńczymi wrzaskami. A ty wraz z nimi. Na hałdę ciał!

Do ofiar natychmiast doskoczyli zamaskowani oprawcy, chwytając za kończyny wyciągali wybrane ciała na zewnątrz sterty i podawali „minotaurom”, którzy – niczym wiązki chrustu – nieśli krzyczących ludzi do tej straszliwej wieży.

Poczułaś, że i ciebie ktoś chwyta za ręce i nogi brutalnie wyszarpując na zewnątrz. Ale w tej samej chwili, kiedy znalazłaś się poza stertą zaczął coś wrzeszczeć i gulgotać. To zwróciło uwagę innego nadzorcy, odzianego w długi, przypominający krojem wojskowy, płaszcz. Mężczyzna miał bladą twarz i czarne oczy. Wasz wzrok spotkał się, a potem stwór kopnął cię w głowę i straciłaś przytomność.


* * *

Obudziłaś się w jakimś obco wyglądającym pokoju. Otynkowane ściany przeżerała dziwna pleśń. Gdzieniegdzie przeświecały przez nią kawałki cegieł lub fragmenty stalowych wsporników. Twoje ciało zostało umyte i okryte zgrzebną, nakładaną przez głowę koszulą. Tkanina śmierdziała moczem, potem, krwią i zbutwieniem, ale chroniła od chłodu, który wypełniał komnatę.

Gdzieś, spoza ścian słyszałaś wrzaski przerażenia, bólu i błagalne jęki. Ciche. Stłumione. Odległe.

Miałaś ochotę przyłączyć się do nich.



Clause Grand


Co czuje człowiek, kiedy samolot, którym leci rozbija się na pustyni?
Nie pamiętasz.

Co czuje człowiek, kiedy kawałek metalu przecina go w pół?
Nie pamiętasz.

Nie pamiętasz, bo koszmarne sny rzadko się pamięta. Ludzie nie lubią koszmarów.

Pozostaje tylko jakiś niepokój, irracjonalny lęk przed lataniem. Przed wysokością.
Nazywasz się Clause Grand. Twój ojciec jest senatorem. Byłeś detektywem Wydziału Specjalnego. Byłeś, bo teraz chyba nie żyjesz. Przynajmniej tak ci się wydaje.

Gdzieś na zewnątrz słychać wyjący wiatr. Albo ludzkie krzyki. Czasami słyszysz je wyraźniej, czasami mniej wyraźnie. Ale zawsze są. Od kiedy pamiętasz. Tylko nie wiesz skąd się biorą. Masz wrażenie, że straciłeś pamięć. To znaczy – pamiętasz wszystko dokładnie. Całe to popierdolone śledztwo. Pocięte ciała młodych ludzi, Cesarza, którego zabiły cienie, alfonsa, którego rzekomo zastrzeliłeś, księdza, z którym się zaprzyjaźniłeś, Jess, którą zacząłeś chyba darzyć czymś więcej, niż chęcią zwykłego zaliczenia, kolegów z pracy. Wszystko.

Do momentu kraksy samolotu.

Potem jest ciemność. I budzisz się w tym samym miejscu. Masz wrażenie, że spędzasz dzień na czymś, na wykonywaniu jakiś zadań, na ciężkiej pracy lub treningach, aż znów znajdujesz się w tym pomieszczeniu i kładziesz spać, a kiedy się budzisz znów nic nie pamiętasz. Jak w „Dniu Świstaka” z tym, że ty nic nie pamiętasz.


Drzwi od twojej celi otwierają się i staje w nich człowiek w masce zrobionej z metalu, szkła, gumy, substancji organicznej i plastyku. Podaje ci ją, a ty przykładasz ją do twarzy. Maska wrasta w skórę – i w jakiś sposób wydaje ci się to naturalne. Podświadomie oczekiwałeś tego, niczym pocałunku.

Twojego stroju dopełnia czarny płaszcz i coś, co wygląda jak karwasze ze śliskiej skóry.

- Za mną X – 635.

Wychodzicie na korytarz. Ciasny i przerdzewiały. Przypomina korytarz w łodzi podwodnej.

- Łowcy schwytali Wciągniętego – twój przewodnik mówi kompletnie niezrozumiałe słowa. - Nadzorca chce, byś rzucił na niego okiem. Do wieczora chce mieć wspomnienia obiektu. Zajmiesz się Ekstrakcją.

Plątanina korytarzy docieracie do Sali, w której widzisz coś, co przypomina brudna taflę grubego szkła. Widać w niej małą celę – pokój niewiele różniący się od tego, w którym ty spędzasz chwile nieświadomości. W celi prosta prycza, zakryta brudnym i dziurawym kocem i kobieta w stroju niewolnika. Widzisz jej twarz i poznajesz mimo brudu, sińców i odbarwień.

To Jessica Kingston. Twoja dawna przyjaciółka!

- Zajmij się Ekstrakcją X-635 – rozkazuje twój przewodnik i odchodzi.

Zostajesz sam, jeśli nie liczyć obrazu Jess na tym dziwacznym ekranie. Cela druga, poziom czwarty. Niedaleko stąd. Na stole pod ekranem widzisz dziwne urządzenie. Przypomina nieco mały odkurzacz, podobnie jak maska obklejony tą gąbczastą tkanką. Jedna rura ssąca zakończona odwróconym lejkiem z ostrzem na końcu. Ostrze wbija się w czaszkę celu, najlepiej przez oczodół. Wtedy włącza się urządzenie i czeka, aż dokona Ekstrakcji.

Nie wiesz do końca, co oznacza to słowo, ale wiesz, że to coś ważnego dla Nadzory i nieodwracalnego. I że zdarzało ci się już to robić. A nawet .. lubiłeś ten ból, który zadawałeś podczas tej czynności.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 29-01-2011 o 20:32.
Armiel jest offline  
Stary 30-01-2011, 17:50   #64
 
Dominik "DOM" Jarrett's Avatar
 
Reputacja: 1 Dominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znany
Spojrzałem w głąb celi. Leżała tam bezbronna, obita i zmęczona a co najważniejsze piekielnie przestraszona, przerażona. Spała drżąca z zimna.
-Zajmij się Ekstrakcją X-635- usłyszałem z ust "przewodnika"
Na dźwięk jego głosu drgnęła a ja poczułem niesamowite uczucie podniecenia, jakiejś dziwnej ekstazy jakie napłynęło do mnie na myśl wykonania ekstrakcji. Lubiłem przebijać ludziom oko docierając do tych partii mózgu odpowiedzialnych za wspomnienia. Wspaniałe uczucie. Zacząłem podchodzić do pryczy.
Wtedy się odwróciła a jej przerażone oczy spotkały moje spojrzenie



Jess! Jak tupot setki biegnących bawołów ból wdarł się w moją głowę. Wir wspomnień o Red Hook , śledztwie , wspólnie spędzonych chwil. Zawahałem się potrząsając głową.

-X-635 rozpocznij ekstrakcję- usłyszałem za sobą. "Przewodnik nie zostawiał nas a jedynie stanął z tyłu czekając.

Uczucie chęci wykonania polecenia przeplatało się ludzkimi wspomnieniami. Kiedyś byłem żywy, kiedyś byłem człowiekiem. Ból głowy był coraz silniejszy a przerażona Jess patrzyła na mnie wiedząc że to tylko kwestia krótkiej chwili.

Uderzenia serca a z każdym sytuacja zagęszczała i komplikowała się. Nie mogłem wykonać rozkazu...



...nie mogłem zabić kogoś kogo niegdyś kochałem.

Prędkość akcji zmieniła się błyskawicznie jak w wysokobudżetowej Hollywoodzkiej produkcji. Odskoczyłem do tyłu chwytając w dwie ręce "przewodnika" i rzuciłem nim ponad głową. Ten nie spodziewając się ataku nie zdążył zareagować. Poszybował jak puchowa poduszka zatrzymując się z hukiem na ścianie ponad pryczą Jess. Spadł na nią pozostawiając za sobą pajęczynę pęknięć na ścianie. Jess była równie zaskoczona jak on ale szkolenie w jednostkach specjalnych dała jej szybkość by zeskoczyć z pryczy zanim cielsko ją przygniotło. Zmęczenie jednak wygrało i kobieta nie dała rady po tak forsownym posunięciu utrzymać się na nogach. Upadła na kolana. Doskoczyłem do pryczy nadludzko szybko i chwyciłem długi szpikulec końcówki urządzenia do ekstrakcji. Komuś musiałem je zaaplikować chcąc zaspokoić moje demoniczne oblicze. Nawet nie poczułem oporu gdy szpikulec przebił oko a potem kolejne warstwy gąbczastego mózgu tego który mnie tutaj przyprowadził. Przytrzymałem go chwilę gdy konwulsje zaczęły trzepać ciałem. Trzymałem go za ramiona i słychać się zdało trzask wyłamywanych kości z barków. Gdy nagle wszystko ustało wyciągnąłem w jej kierunku rękę a moja skryta za organiczną maską twarz uśmiechnęła się.
-Chcesz żyć to chodź.... Kingston- powiedziałem a ona przeraziła się jeszcze bardziej że znałem jej imię ale podała mi dłoń i wstała. Nie poznała mnie.

Ruszyliśmy korytarzami a ja puściłem ją przodem. Co chwile popychałem by wśród innych obiektów X wzbudzić świadomość że wykonuje jakieś polecenie nadzorcy. Sekundy zmieniały się w minuty. Korytarze zmieniały się oznaczeniami ale wszystkie były zniszczone jak po przejściu nuklearnej wojny. W końcu znaleźliśmy się na dole. Brama już niedaleko. Podejrzane spojrzenia ludzi - byków a ja musiałem zachować zimną krew by nie dać im powodu do kontroli nas. Kątem oka zauważyłem jak jeden z nich ruszył w naszym kierunku. Pchnąłem Jess a ona przewróciła się i potoczyła kilka metrów. Zbliżyłem się do niej i chwyciłem za kark jedną ręką. Z łatwością uniosłem ją w górę na wysokość kolan i zacząłem iść dalej. "Minotaur" zatrzymał się. Ten pokaz siły zdawał się przekonać bestię że wszystko w porządku. W końcu zbliżaliśmy się do bramy za którą ukazało nam się miasto

 
__________________
Who wants to live forever?
Dominik "DOM" Jarrett jest offline  
Stary 05-02-2011, 19:28   #65
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=6KUJE2xs-RE[/MEDIA]

Jak wygląda połączenie czarującej Marylin Monroe śpiewającej piosenkę z życzeniami dla prezydenta Kennedyego, kiedy jej sukienka lekko się unosi, seksownej Halle Berry, której każdy ruch wypełnia myśli większości przyzwoitych facetów skojarzeniami, których mogliby się tylko wstydzić, oraz… właściwie można by tutaj spisać naprawdę imponującą listę, lecz i tak nie dałoby się za jej pomocą zobrazować jak wyglądała ta kobieta. Widział już twarze bardziej urodziwe, a mimo wszystko miała ten swój urok, powab, grację, które razem sprawiały, że niemal sam chciał wepchnąć się w jej sidła. Była sukkubem, a to wyjaśniało aż nazbyt wiele i choć śnieg powoli przestawał pomagać i pobudzenie znów wzrastało, doskonale wiedział, iż nie może się jej poddać. Nie jeśli chciał przeżyć, jeśli chciał pozostać takim Baldrickiem jakim go znano.


- O tak – powiedziała – Twój strach jest taki apetyczny, Terry. Chcesz się przejść? Zapraszam do mnie do domu – spojrzała mu głęboko w oczy.

- Nie dzięki, ostatnio musiałem obejść się smakiem, to i teraz sobie odpuszczę, kochana – odparł wstając i otrzepując się z zimnego i brudnego śniegu.

- To nie było zaproszenie słodziutki – zalotne spojrzenie i kuszący uśmiech z każdą sekundą stawały się o stokroć bardziej przekonujące - Mamy do pogadania.

- Ty chcesz ze mną pomówić? Czy Markiz de Sade?
– spytał na moment całkowicie ignorując jej czar, górą była ciekawość, nie chuć.

- Ja i moja siostra. Markiz dał nam... wolną rękę. Zawiodłeś go – stwierdziła wciąż się w niego wpatrując, zapewne była to część roztaczania swego uroku, po chwili dodała z ogromną satysfakcją - Mamy nad tobą troszkę popracować, aż zmienisz zdanie.

- Spokojnie, myślę, że można to odłożyć, mam tutaj stażystkę, nie mogę zostawić jej samej -
rzekł swym zwyczajnym tonem po czym dodał poważniej - Zawiodłem de Sade? Z tego co wiem miałem wolny wybór.

- Nikt nie ma wolnego wyboru, małpiszonku. Hesusowi de Sade się nie odmawia. Mogłeś tego nie wiedzieć, lecz trzeba było się domyślić. Jego jad... zmieni cię. –
Trzeba było ją teraz widzieć, niby z każdym jej słowem wiedział, że znajduje się w coraz gorszej sytuacji, ale obciskający jej zgrabne ciało skórzany strój zdawał się wynagradzać wszystko co mogło się zdarzyć. - Ale my znamy lekarstwo. Znamy je i możemy ci pomóc.

- Nic za darmo, co? Czego chcecie w zamian? Mam sprzątnąć jakiegoś demona? Dawne tego nie robiłem, ale jeśli trzeba to pewnie – rzekł przejmując na moment jej rolę i posyłając sugestywne oczko.

- Troszkę cię... zabawimy, małpiszonku. Wyssiemy z ciebie ten jad. Usuniemy ze zbędna krwią. Będziesz doooobrze się bawił – przemówiła z prawdziwą rozkoszą w głosie - A potem... Potem cię uwolnimy.

- Mogłabyś nie nazywać mnie małpiszonkiem? Nie wiem jak to działa na innych facetów, ale mnie trochę... no wiesz. A teraz powiedz mi, dlaczego akurat ja?

- Bo masz coś poza jadem. Coś cennego. Cenniejszego niż najdroższy diament –
stwierdziła jakby była to rzecz oczywista, mrugnęła do niego i dłonią przejechała po swoim policzku - I wytnę to z ciebie, małpiszonku.

Ostatnie zdanie na moment zawisło w powietrzu, kobieta wypowiedziała je takim tonem, jakby ta czynność miała być spełnieniem marzeń, odnalezieniem sensu życia, czy wejściem w stan nirwany, w każdym razie Baldrick mimo wszystko nie miał ochoty dawać sobie czegokolwiek wycinać. W gruncie rzeczy nigdy nie lubił zabaw samo-maso, a chyba były wliczone w cenę.

- I właśnie teraz przestało mi się to podobać dziewczynko i myślę, że wolałbym zostać tutaj, wśród moich dobrych kumpli glin – powiedział wskazując kciukiem na pobliską furgonetkę, ci ludzie i tak nie mogli mu pomóc, ale ta mała zagrywka podobnie jak całe ciągnięcie za język miało po prostu służyć kupieniu czasu, liczył, że chociaż Claire zjawi się w odpowiednim momencie.

- Myślisz słodziutki, że dam ci wybór? – uśmiechnęła się niczym drapieżnik, który już wie, że złapał swoją ofiarę.

- Więc po co ta gadka? Lubisz mój głos, czy masz jakiś inny powód? – zadał pytanie wprost.

- Liczyłam, że zlejesz się w gacie lub zaczniesz śmierdzieć strachem. Ale co się odwlecze to nie uciecze, jak mawiają.

Jej karminowe usta wykrzywił okrutny grymas, jej skórzane odzienie jeszcze mocniej podkreśliło jej figurę, gdy spięła się do skoku, niektóre części ciała Terrenca również się napięły, lecz raczej z innych powodów. Czuł, że usuwa mu się grunt pod nogami, dziewczynka markiza znudziła się rozmową, przechodziła do działania. Spojrzał w kierunku furgonetki, funkcjonariusze w środku byli nad wyraz cicho, zapewne nawet nie zdawali sobie sprawy z tego co ma miejsce obok nich.

- Hej, hej, może jesteś super laską i jesteś silniejsza, ale nie musisz mnie obrażać – rzucił właściwie już tylko po to by mieć ostatnie zdanie - I spokojnie, obejdzie się bez przemocy.

To zdaje się wcale jej nie przekonało, bo w ciągu dwóch sekund zdążyła nie tylko przebyć dzielący ich dystans, lecz również z dziecinną wręcz łatwością chwyciła go lewą ręką za szyję i uniosła ku górze. Skrzywił się jednak dopiero, gdy wolną dłonią zaczęła muskać go intensywnie w okolicach krocza, co pewnie w innych okolicznościach sprawiłoby mu więcej przyjemności. Przerwała na moment pieszczoty by uderzyć jego głową prosto w blachę, prawie przy tym odleciał, pociemniało mu przed oczami, ale zamrugał kilka razy i obyło się bez straty przytomności. Siły z niego ulatywały, starał się sięgnął ręką na wysokość swojego paska, o broni nawet nie myślał, nie miałby cienia szansy by jej dobyć, wycelować i wystrzelić. Szukał raczej telefonu, udało mu się go co prawda wymacać i próbował na ślepo wybrać numer Goodman by chociaż zasygnalizować jej, iż coś jest nie tak. Nie było to jednak takie łatwe, nie dość, że wciąż szumiało mu w głowie, to jeszcze usta sukkuba mocno przywarły do jego i poczuł, że w błyskawicznym tempie traci swą świadomość.

Nie wiedział już czy wciąż znajduje się w Nowym Jorku czy też przeniósł się gdzieś indziej, świat wokół niego zaczął szaleńczo wirować, pojawiały się dziwne, chaotyczne obrazy, widział zniszczone miasto, łańcuchy, ohydną bestię o zwęglonym ciele, której twarz przysłaniała kolczasta maska. Kolejne wizje były nie mniej zatrważające, ujrzał maszyny z wielkimi słojami, w których znajdowało się coś wyglądającego jak ludzkie embriony, choć bardziej pokręcone, jakby trawiła je jakaś choroba.

Wtedy znów ujrzał sukkuba, jej ogromne oczy niemal przewiercały go na wylot, czuł, że wszystko stracone. Nagle jednak jakaś siła uderzyła w demona posyłając go kilka metrów dalej. Obolały detektyw osunął się po boku wozu i opadł na kolana ciężko łapiąc oddech. Spojrzał na sukkuba, jej rozkoszne ciało płonęło błękitnym ogniem przez kilka chwil, aż w końcu zamieniła się w dym, który szybko został rozwiany przez wiatr. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, iż w zaułku stoi jakaś niewysoka, odziana w jasny płaszcz postać, na jej dłoniach tańczył ten sam zbawienny płomień.

- Pilnuj się, Baldrick – usłyszał tuż przy swoim uchu - Nie pozwól sobie tego odebrać. Nie zawsze będę w pobliżu.

Kobiety głos, znał go doskonale, nigdy nie mógłby zapomnieć, należał do osoby, która ostatnimi czasu stawała mu się coraz bliższa – Emilie Van Der Askyr. Ostatni błysk jego detektywistycznych umiejętności i odpłynął, bezwładnie opadł na ulicę.

***

W końcu się ocknął, konowały z wozu naprawdę nic nie zauważyły, więc w sumie równie dobrze mógł sobie darować jakąkolwiek ochronę, nikt nie był wstanie osłonić go przez demonami. Musiał się z tym zmierzyć sam. Zaczął powoli wstawać, cały w zimnych śniegu i błocie nie wyglądał zbyt ciekawie, a w dodatku akurat wtedy zjawiła się Claire.

- Co tu się stało? – spytała pochylając się nad nim.

- Biłem się z gównem - odrzekł powoli podnosząc wzrok na swoją partnerkę - Nie było łatwo, ostro mi dołożyło, ale koniec końców wygrałem. - Z trudem stanął na równe nogi i ciężko oddychając oparł się o furgonetkę. - Jak ci poszło?

- Bez rewelacji
- Goodman wzruszyła ramionami i chuchnęła w zziębnięte dłonie. Kiedy wyszła z zatłoczonego lokalu pot lał się po rozgrzanym ciele, teraz poczuła nagłe uderzenie zimowego mrozu. - Może wejdziemy do środka?

Sama wskoczyła do furgonetki na siedzenie kierowcy i poczekała aż Baldrick zamknie za sobą drzwi od wozu. Od razu uruchomiła silnik i podkręciła klimatyzację na pełne grzanie.

- Spotkałam go. To cyniczny zboczony sukinsyn, ale nie widzę podstaw żeby go zamknąć. Trzeba przyjrzeć się jego kościółkowi pod względem legalności. Pieprzą się tam, każdy z każdym. Nie chcesz wiedzieć ile dostałam w środku propozycji wesołego rżnięcia od kolesi, których bym patykiem nie ruszyła. Uprzęże sadomacho mnie nie kręcą, tak samo jak skórzane maski, pejcze i inne cudowne rekwizyty jakie baranki świętego de Sade najwyraźniej uwielbiają. Kościół jest totalnie sprofanowany. Raj dla kultystów przypuszczam. W takim miejscu musi się fajnie wzywać demony albo odpieprzać rytuały. Chętnie bym zamknęła tą jego budę, choćby kurwa z przekory. Trzeba kazać to sprawdzić. Czy to w ogóle legalne - wyuzdane orgie w starym kościele. Jeśli nie mają choćby koncesji na alkohol to z przyjemnością zakleję im drzwi policyjną plombą. A tak poza tym... Nie było cię na słuchawce, więc popitoliłam z nim trochę i tyle. Wypytałam czy ma alibi na ostatnie morderstwa, na co odrzekł, że się oczywiście bzykał, co ochoczo potwierdzi kilka bądź kilkanaście osób. Czy podejrzewasz w ogóle, że on też... no wiesz - słowa ciężko przechodziły przez usta - też się zalicza do tej piekielnej hałastry? Może to tylko perwers? Nie mówię, że niegroźny, ale nie ma nic wspólnego z tym... nadprzyrodzonym bałaganem?

- Nie mam wątpliwości, widziałem go z perspektywy, która mówiła sama za siebie.


- Łap - wyjęła z kieszeni plastikowy próbnik i rzuciła Baldrickowi. - Ślina lachociąga. Możemy sprawdzić pod kontem DNA i porównać z tym domniemanych sprawców. To co, opowiesz co to za "gówno" z którym się zmagałeś?

- Uwierzysz jeśli powiem ci, że Sukkub chciał mnie przelecieć? - spytał z dziwnym wyrazem twarzy - Ostatni raz pojawiam się w tej okolicy, wszyscy są tu po prostu zbyt uprzejmi. Dobra Młoda, wracamy na komendę, sprawdzimy to DNA, ale cudów się nie spodziewam.

- On... wspominał, że mieliście jakieś zaszłości - twarz Goodman wykrzywiła kwaśna mina. - Wybacz impertynencję, ale... czy on cię przeleciał Baldrick?

- Nie, ja jego - odparł szybko - Goodman pomyśl czasem zanim coś powiesz, nie daje się dymać każdemu napotkanemu pomiotowi piekieł, a jeśli już miałbym to byłaby to kobieta. Wyczerpująca odpowiedź Młoda? Jeszcze jakieś pytania?

- De Sade mówił, że niebawem spodziewa się gości. Zrozumiałam, że na dniach. Ważnych gości. Przygotowuje dla nich jedną z tych uroczych imprezek. Może warto umieścić go pod obserwację? Mam też adres domowy
- pokazała Baldrickowi wizytówkę z prywatnym adresem i telefonem do markiza, ale zaraz wsunęła ją na powrót do kieszeni skórzanej kurtki. - Tam też można mu podrzucić ogon. A co do kolejnych pytań... Plan z słuchawką wziął w łeb, ale może mi wyjaśnisz Baldrick co my tu w ogóle robiliśmy? Wydawało się, że masz plan, może jakieś podejrzenia. Jeśli chciałbyś się czymś ze mną podzielić to wal bez pukania. Na pierwszy rzut oka wydaje mi się, że de Sade ma gówniany związek ze sprawą naszych morderstw. Po cholerę kręcimy się po jego ogródku, nawet jeśli to ogródek pełen zakopanych pod ziemią trupów.

- Moja droga, robimy to dlatego, że markiz wie dużo więcej niż my i dla naszej dwójki jest punktem zaczepienia, którego trzeba pilnować. Nawet jeśli nie ma bezpośredniego związku ze sprawą, to jest ważny dla nas. Ta wizyta też, wszystko ma swój rezultat, zobaczymy jaki będzie miało to.

- Mam nadzieję, że wynikną z tego większe korzyści niż zainteresowanie markiza moją osobą. Dobra, miejmy go na oku. To nie zaszkodzi, nawet jeśli nie pomoże. Czyli teraz na komisariat? Podrzucimy jajogłowym DNA de Sade i zdamy sprzęt. Mikrofon spuściłam w kiblu, ale najwyżej potrącą nam z pensji. I niech ktoś się przyjrzy pod względem prawnym na ile legalnie działa sanktuarium rozkoszy pana markiza. A później do domu, co? Późno już i chyba powinniśmy złapać trochę snu.

- Niech Strepsils płaci - stwierdził spokojnie - Wracamy, tak jak mówisz, zleć obserwację, ja zajmę się próbkami i koniec na dziś.

Baldrick spojrzał przez tylną szybkę, ekipa, która miała być jego wsparciem jakby nigdy nic wesoło konwersowała, ale i tak nie mógł ich zbesztać, nie miał powodu, w który skłonni byliby uwierzyć. Trzymał więc język na wodzy nie odzywając się nawet do Goodman, po dotarciu na komisariat rzeczywiście miał zamiar oddać próbki do ekspertyzy, lecz to nie miał być koniec jego dnia pracy. Musiał się dowiedzieć więcej o Emilie, sprawdzić czy ktoś już zebrał wszystkie informacje, wykonał zadanie, które zlecił. Jeśli nie, to chyba już pora zwrócić temu komuś uwagę.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 07-02-2011, 20:03   #66
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
[media]http://www.youtube.com/watch?v=_uJ5VKmx6F8&feature=related[/media]

Gdy przestąpiłam próg świątyni uderzyła mnie fala gorąca, zaduch i ostra, drażniąca woń potu i intensywnego seksu. Głos wokalisty wyświetlanego poprzez rzutnik na gładkiej ścianie kościoła był jakby zapowiedzią sedna tego wieczoru.

I want to fuck you like an animal
I want to feel you from the inside

No tak...
Teatr Love z instytucją kulturogenną nie miał nic wspólnego. Jeśli liczyłam na miejsca siedzące, broszurę informacyjną i orzeszki to właśnie nadeszło rozczarowanie.
Stary kościół został przerobiony na knajpę dla napalonych dewiantów. Jezus Chryustus w grobie się przewraca, daję słowo...

Gdyby nie wydało się to tak odrażające to może nawet zaczęłabym podziwiać pomysłowość pana markiza
Zatoczyłam kilka kółek żeby się rozejrzeć ale nie znalazłam w tym miejscu niczego co mogłoby zachować choć pozory normalności. Nie łatwo mnie zszokować, poważnie. Ale tutaj na każdym kroku wywalałam język jak rasowy pitbull. I bynajmniej nie dlatego, że się śliniłam na widok lokalnej klienteli. Po prostu mi mowę odbierało.
Czułam się jakbym się wślizgnęła bocznymi drzwiami na plan kręconego pornola. I to takiego w wyjątkowo paskudnym wydaniu.
Obrazy niemal raziły po oczach. W pierwszym momencie zwyczajnie spuściłam wzrok ale później zdałam sobie sprawę, że zacznę rzucać się w oczy. W końcu po to tu się przychodziło. Żeby patrzeć. No i działać, ale do tego mi śpieszno nie było.
Ostra elektroniczna muzyka nie była w stanie zagłuszyć kakofonii najbliższych jęków i okrzyków. Ochrypłych, gardłowych, zmysłowych. Zbiorowe wrzaski w wyjątkowo wysokich tonacjach mocno podkręcały decybele.
- Oooooooo, ooooooooo, ooooooooo!
- Nazywaj mnie swoim tatusiem... Nazywaj mnie swoim tatusiem...
- Bijesz jak ciota! Walnij mnie, kumasz mięczaku? Pierdolnij tak żebym się jutro w lustrze nie rozpoznał!
- Szerzej nogi, szerzej nogi...
- Chcę cię zerżnąć na ołtarzu laleczko...

Poczułam ciężar na ramieniu i odwróciłam się instynktownie. Za mną stał facet w skórzanej masce i czarnych lateksowych rękawiczkach. Nie muszę podkreślać, że prócz tej cholernej maski i rękawiczek nie miał już nic na sobie?
- Czego? – warknęłam.
- Chcę cię zerżnąć na ołtarzu... – powtórzył entuzjastycznie chuchając mi prosto w ucho i muskając językiem jego płatek. Mimochodem rzuciłam okiem poniżej jego pasa i z trwogą zarejestrowałam, że golas wykazywał pełną gotowość aby spełnić propozycję. Zebrało mi się na mdłości.
- Spierdalaj pokraku – wysyczałam przez zęby i postanowiłam czym prędzej się ulotnić.
Facet złapał mnie za nadgarstek ale wywinęłam się odruchowo , chwyciłam za łokieć i założyłam dźwignię przyciskając mu gębę do marmurowej kościelnej posadzki.
- Lubisz ostro? - zaśmiał się gardłowo. - Mam w walizce pejcze, noże, szczypce... - zaczął wyliczać ale nie zamierzałam wysłuchiwać pełnej listy. Odbiegałam kilka kroków i wtopiłam się w tłum.
- Baldrick? Baldrick?
Ponowiłam komunikat. Czekałam chwilę ale słuchawka wetknięta w ucho milczała niepokojąco. Coś musiało się stać. Nie przypuszczałam, że mój nowy partner zostawiłby mnie na lodzie w takiej sytuacji.

Przycupnęłam przy barze. Barman to w końcu jedno z lepszych źródeł informacji w każdej spelunie.
- Czy markiz de Sade się tu dzisiaj pojawi?
Facet, golusieńki jak leśna rusałka (pomijając psią ćwiekowaną obrożę) obdarzył mnie krzywym uśmiechem ale milczał jak zaklęty. Ponowiłam pytania ale on postawił przede mną fluorescencyjnego drinka i znów zignorował wyniośle. Oczywiście napoju nawet nie tknęłam.
Tuż obok pojawiła się, jakby znikąd, kobieta w stroju zakonnicy. Nie wyglądała specjalnie skromnie bo kostium miał kilka otworów, że tak powiem strategicznych na potrzeby tej imprezy. Na jej ramieniu siedziała małpka na łańcuszku. Świątobliwa dama karmiła ją surowym mięsem, które wyławiała raz za razem z przepastnej kieszeni habitu.
- Myślałam, że wolą banany – wyraziłam na głos swoją nieświadomość w sprawach upodobań kulinarnych egzotycznej fauny.
- Jest taki lokal w Japonii – odpowiedziała na moją zaczepkę oblizując wargi – gdzie klient wybiera sobie zwierzę, które chce spożyć. Ale wcześniej musi swój posiłek przelecieć. Fascynujące nieprawdaż?
- Szalenie...

No i sprzed baru też musiałam się zmywać. Poczułam się nagle cholernie osaczona i zagubiona.
W tym czasie na spreparowaną scenę wskoczył kolejny zboczeniec i zaanonsował występ wyczekiwanej „Madonny”. Spodziewałam się, że raczej nie chodzi mu o tą, która mnie przeszła przez myśl, choć tamta ponoć też bywała ekscentryczna i niespecjalnie wstydliwa. Ku mojemu rozczarowaniu nie była to znana gwiazdka pop a jakaś pani wystylizowana na Matkę Boską, w szkarłatnych i mocno okrojonych szatach. Zaśpiewała nawet kilka sprośnych wersów ale zaraz na scenę zaczęli dołączać do niej zniecierpliwieni „fani” i już po paru chwilach śpiewaczka miała usta zajęte czymś zgoła innym niż pląsanie zbereźnych przyśpiewek o świętej rodzinie. Swoją drogą, w jej wersji w Betlejem wyprawiał się ostry burdel. Znaleźli nawet ciekawe zajęcie dla osiołków, pastuszków i trzech króli.

Potrząsnęłam głową w wyrazie nie skrywanego zdumienia. Jeszcze raz obeszłam lokal uważając by się już nie wdać w kolejne jałowe pogawędki. Mimo w ciągu kolejnych dziesięciu minut otrzymałam siedem propozycji „rżnięcia mojego życia”. Tutejsi rezydenci byli cholernie pewni siebie i swoich łóżkowych osiągnięć...

Zeszłam do piwnic ale i tam nie znalazłam niczego niezwykłego. To znaczy niezwykłego na standardy Teatru Love. Za szklaną szybą tańczyły osobniki przeróżnej maści a ludzie w szczelnie pozamykanych kabinkach na monety musieli się zdrowo angażować w to show, co wydedukowałam po rozkosznych okrzykach.

Wróciłam na górę. W kiblu pozbyłam się sprzętu podsłuchowego. Baldricka i tak nie było na linii, a gdyby ktokolwiek złapał mnie z mikrofonem mogłabym wpaść w niewątpliwe kłopoty.

Jedynym interesującym miejscem okazały się drzwi na zakrystię, obstawione grubym czarnym bramkarzem, który jako jeden z nielicznych był w kompletnym ubraniu. Wyciągnęłam z kieszeni zaproszenie i jeszcze raz zerknęłam na nie przelotnie:

TEATR LOVE”
Tutaj ujrzysz to, czego normalne teatry nie pokazują.
Przyjdź. Zobacz. Umów się na indywidualny spektakl. Moja wizytówka jest biletem. Pokaż go przy umawianiu spektaklu.
Markiz De Sade.”


- Chciałam się umówić na prywatny spektakl z panem markizem. - pokazałam grubasowi zaproszenie a ten, ze znudzoną miną, wcisnął guzik na ścianie i szklana tafla blokująca drzwi odsunęła się zapraszająco.
 
liliel jest offline  
Stary 07-02-2011, 20:04   #67
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Wspięłam się w górę, zakręconymi schodkami aby wyjść na obszerną salę urządzoną w stylu burdelu dla Barbie. Różowe plusze, flausze, miękkie pufy i puszyste dywany. Na wielkim łożu z baldachimem leżały dwie panienki, nagie - pomijając kozaki na wysokich obcasach. Nad nimi zaś pochylał się chuderlawy mężczyzna o dość długich śnieżnobiałych włosach, ubrany w lateksowy gorset, buty na koturnie i koronkowe rękawiczki. W pierwszym momencie nie uderzył mnie jego burdelowo-pogrzebowy image ale niezwykle blade, trupie oczy i wąska linia ust. Jego rysy miały w sobie coś pociągającego i odrażającego zarazem.

Podeszłam do niego bez słowa i nonszalancko pokazałam zaproszenie.
Ściągnęłam zaraz motocyklową kurtkę, rzuciłam na oparcie fikuśnej, obitej aksamitem kanapy i rozsiadłam się wygodnie. Zastanawiałam się panicznie co ja właściwie tutaj robię i czy nie będę aby żałować tego, jakże ciekawego, zapoznania.

Białowłosy spojrzał na mnie z tajemniczym i cynicznym uśmieszkiem a potem odprawił panienki wymownym gestem. Rozlał do wysokich szklanek intensywnie zielone drinki i postawiwszy na niskim stoliku rozsiadł się w pobliskim fotelu. Oczywiście nie miałam zamiaru niczego tykać, jakkolwiek rozważałam czy się tym drinkiem nie oblać. Koszulka na ramiączkach lepiła mi się do rozgrzanego ciała, skóra niemal paliła żywym ogniem.
- Więc jakich wrażeń szuka pani policjantka? - uśmiechnął się łagodnie. Ten uśmiech mnie nie zwiódł. Było w nim coś wężowego i jadowitego. - Jakich granic nie obawia się przekroczyć?
- Niezłe wałki tu pan markiz odpierdala - wskazałam palcem schody prowadzące do głównej świątynnej sali. - Mam nadzieję, że ma pan zarejestrowaną działalność i koncesję na alkohol.
- Wszystko jest jak najbardziej legalne. I zapewne pani to sprawdziła. Więc spotkanie nie ma charakteru towarzyskiego? Ahhh - westchnął przeciągle a to westchnienie pobudziło coś w moim wnętrzu i wcale mi się nie spodobała własna reakcja. - Szkooda. Wieeelka szkoda.

Facet działał jak drogie perfumy. Mocne, odurzające, upajające. Moje ciało zadrżało wyczekująco, jakby łaknęło jego dotyku. Wcale, ale to wcale nie czułam na tą chwilę sympatii do mojej własnej zdradliwej powierzchowności.
- Też żałuję – mój głos zabrzmiał może ciut zbyt nerwowo. - Aha, Terry przesyła pozdrowienia. Chcieliśmy przyjść oboje ale mieliśmy jedno zaproszenie i trzeba było ciągnąć zapałki.
- Ciągnąć ... zapałki- pauza dawała wiele do myślenia. Chyba „ciągnąć” widniało na szczycie listy jego ulubionych słów. - Czyżby się mnie bał? Opowiedział pani o naszym rozkosznym tete-a-tete? Zapragnęła pani tego samego?
- Terry jest bardzo skryty i nie opowiada o własnych romantycznych relacjach. A ja... Cóż, może innym razem. Na służbie dbam o wstrzemięźliwość.
- Nie istnieje coś takiego jak wstrzemięźliwość, pani oficer. Nie ma granic nie do przekroczenia. Zresztą jest dość późno i zapewne zasługuje pani na odrobinę rozrywki. Wczorajszy seks po pijaku nie zaspokoi potrzeb dojrzałej, świadomej kobiety. Szczególnie takiej, która się tych potrzeb lęka...
Na moment zesztywniałam i uśmiech spełzł z mojej twarzy. Sukinsyn mnie do szczętu poirytował. Czułam jak narasta we mnie gniew i coś jeszcze. Może... strach? Strach, że wie o mnie więcej niż powinien. Że ma w oczach kurewski rentgen, który prześwietla życie seksualne jego rozmówcy i widzi jak na dłoni wszystkie moje łóżkowe ekscesy, wszystkie uniesienia i porażki.

- Co pan robił... – wypowiedziałam dziarsko na jednym oddechu. W dalej części zaczęłam wymieniać daty i przybliżone godziny popełnionych zbrodni.

- Bzykałem jak królik – odparł z tym samym leniwym uśmiechem kota, który obserwuje spanikowaną mysz. - Sporo osób zaświadczy, bo urządziliśmy sobie porządną orgietkę. A coś się stało?

- Zamordowano czwórkę dzieci. Ktoś sugerował, że miał pan z tym coś niecoś wspólnego. Zna pan Franka Maullera?
- Niestety nie miałem z nim przyjemności... – znów ten dwuznaczny uśmiech i oblizanie warg. Nie miałam wątpliwości jakiego typu „przyjemności” miał na myśli.
Nie traktował mnie najwyraźniej poważnie i jeśli chciał mnie sprowokować to chyba mu się udało.
- Nie pytałam czy się pan z nim pierdolił tylko czy go zna – mój głos zabrzmiał ostro, na granicy kontroli.
Markiz wywrócił oczami i pokręcił przecząco głową.
- Skoro utrzymuje pan tak zaciekle, że jest niewinny – kontynuowałam odwzajemniając cyniczny uśmieszek – może oddałby mi dobrowolnie próbkę swojego DNA? Może być kilka włosów, byle nie łonowych.
- Ohhh – pochylił się nade mną i mocno wciągnął powietrze w płuca. - Pod warunkiem że da się pani pocałować pani oficer.
- Poważnie? - nie mogłam zapanować nad histerycznym śmiechem. Najgorsze było to, że część mnie niczego mocniej w tej chwili nie pragnęła. Wbiłam paznokcie w swoje uda aby ból wyrwał mnie spod wpływu idiotycznych myśli. Zaraz też sięgnęłam do kieszeni po plastikowy próbnik. - Po prostu napluj do pojemniczka de Sade. Albo zadowolę się włosami i ci je wyrwę z cebulkami.
- Pani strata – wzruszył ramionami. - Poproszę próbnik.
Całe szczęście, że nie zapytał o nakaz. Współpracował jak przykładny obywatel.
W trakcie gdy markiz pluł do mojego pojemniczka ja bombardowałam go kolejnymi nieprzemyślanymi pytaniami.
- Jakie stosunki łączą pana z Nashem Tarothem?
- Z kim?
Nie miałam nic. A bardzo nie chciałam wychodzić stąd w pustymi rękami. Pomyślałam, że może prowokacją coś wskóram. Jeśli dam mu do zrozumienia, że wiem o Iluzji, Metropolis i całej tej piekielnej kabale. Prawdę powiedziawszy, to nadal miałam niemałe problemy żeby w to uwierzyć. Mimo tego co wydarzyło się z mieszkaniu Cohena. Byłam gorsza niż biblijny Tomasz.
- Astharoth brzmi bardziej znajomo?
- Astharoth? Brzmi jak jakaś kapela metalowa. Nie lubię metalu.
Sukinsyn miał w sobie tyle emocji co kłoda drewna. Prędzej sprowokuję koguta żeby zniósł jajo niż ten typ pozwoli aby skoczyło mu ciśnienie.
Musiałam pogodzić się z porażką. Gówno się wyjaśniło. Postanowiłam dać sobie ostatnią szansę. Bo co może zrobić struchlały królik wokół którego krążą dwa rozwścieczone wilki? Nasłać je na siebie, poszczuć i patrzeć jak przegryzają sobie gardła. Co prawda do tego „przegryzania gardeł” to było jeszcze bardzo daleko ale postanowiłam zasiać jakieś ziarno.
- Może nie zna pan Tarotha - przystanęłam jeszcze w progu i obejrzałam się przez ramię. - Ale zapewniam de Sade, że on zna pana. I zdaje mi się, że za tobą nie przepada. No ale nie będziemy mówić o kimś, kogo pan nie zna... Chyba, że po zastanowieniu go sobie jednak pan przypomniał?
- No proszę. Czyżby ten nieznany mi osobnik groził mojej jakże skromnej osobie? - spojrzał na mnie tymi pozbawionymi życia i ciepła oczami. - Jeśli tak, to pani jako policjantka, powinna coś z tym zrobić. Jako praworządny obywatel tego miasta poczułem się zaniepokojony.
- Zaniepokojony? - zaśmiałam się wymuszenie. - Panie de Sade... Każdy na pana miejscu zacząłby już srać pod siebie. Taroth to psychol. Taki... - kąciki moich ust poszybowały jeszcze wyżej - z piekła rodem. Proszę na siebie uważać - dokończyłam zdecydowanie nieszczerze.
Marszowym krokiem podeszłam do stolika i rzuciłam na blat swoją wizytówkę.
- Zostawiam numer swojej komórki. Gdyby coś pan sobie przypomniał lub wydarzyło się coś... niepokojącego - teraz już na poważnie ciężko mi było zachować powagę - proszę dać znać. Aha, i na wszelki wypadek proszę nie opuszczać miasta. Czy ten kościół to stały adres pana zameldowania? I de Sade to tylko pseudonim na potrzeby tego... przedsięwzięcia, prawda?

- Czy mogę dzwonić z KAŻDĄ potrzebą - uśmiechnął się drapieżnie. - Nie mam zamiaru opuszczać tego miasta. Przygotowuję ... małe przyjęcie i oczekuję ważnych gości. Bardzo ważnych. Troszkę się mamy zamiar zabawić. Wie pani, zaszaleć.
- Mogę zapytać jakich gości?
- Ważnych. Bardzo ważnych. Takich, którzy jak szaleją to na całego i bez wytchnienia. Uwielbiają masowe imprezy. Im więcej uczestników, tym lepiej. Im więcej, tym ciekawiej. Aż po miejscu, w którym się bawią pozostają same ruiny.
- Politycy? - skwitowałam drwiąco czym go najwyraźniej rozbawiłam.
- Także politycy. I prawnicy. I lekarze. I nawet duchowni.
- I nie zaprasza pan policjantów? To zakrawa na dyskryminację.
- A co do mojego nazwiska – ciągnął markiz - zaręczam pani, ze jest jak najbardziej autentyczne. Pochodzę w prostej linii od kogoś, kto stanowił pierwowzór markiza. I oczywiście, że nie mieszkam w "Teatrze Love". Mam spory dom pod miastem.
- Mogę prosić o pański adres? W razie gdybym miała jeszcze jakieś pytania.
- Ależ oczywiście. Takiej pięknej kobiecie nie potrafię odmówić - zaśmiał się bez cienia wesołości przewiercając mnie tymi pustymi oczami - To moja wizytówka. Adres domowy ma pani z tyłu.
Wręczając mi kartonik niby przelotnie musnął moich palców. Po moim kręgosłupie przetoczył się dreszcz i zaraz się za to znienawidziłam.

- A co to za sprawa, nad którą pani pracuje i której zawdzięczam przyjemność poznania tak rozkosznej osóbki?
- Tajemnica zawodowa panie de Sade. Poza tym mam tylko jedną życiową zasadę – wydęłam usta z udawanym ubolewaniem. - „Nigdy nie spoufalaj się z mężczyzną w gorsecie.”
- Zła zasada. Bo tylko mężczyzna w gorsecie potrafi w pełni docenić piękno kobiecej natury. Do zobaczenia, detektyw Goodman. A gdyby zechciała pani zadzwonić... uczyni mi tym pani niekłamaną przyjemność.
- Mogę dostać jeszcze jedno zaproszenie? Grubas przed wejściem skonfiskował moje a ta wasza knajpa uzależnia jak opium. Już obmyślam kiedy odwiedzić was znowu.
Markiz wręczył mi replikę zaproszenia, które dał mi wcześniej Baldrick.
- Do zobaczenia, mon cheri.
Nie spuszczał ze mnie oczu nim nie zniknęłam na schodach.

* * *

Zdałam Terry'emu okrojoną relację na temat spotkania z de Sadem. Pominęłam w zasadzie jeden, dość krępujący szczegół, mianowicie, że przez całą wizytę moje zdradzieckie niewdzięczne ciało miało ochotę legnąć pod gorsetem pana markiza i pobić rekord świata w rozstawie ud. To musiała być manipulacja. Może używał jakiś silnych afrodyzjaków? Przecież nawet nie był w moim typie... Wiedziałam, że to seksualne napięcie nie wychodziło ode mnie. De Sade posiadał jakieś nieludzkie umiejętności w tej materii. Sprawiał, że wszystkie tory myślenia jego rozmówcy kumulowały się w dolnej części podbrzusza. Nie miałam pojęcia co było tego źródłem. Może de Sade wytwarzał wyjątkowo silne feromony, którym nie sposób było się oprzeć? Na następne spotkanie powinnam raczej przyjść wystrojona w maskę przeciwgazową i sprawdzić czy coś to zmieni w moim nastawieniu.

Po powrocie na komisariat Baldrick poszedł oddać ślinę markiza do analizy. Ja natomiast zleciłam prześwietlić sanktuarium miłości pod względem legalności jego działania. Aż się paliłam żeby zobaczyć minę blondasa kiedy zamknę mu ten jego przyjemny interesik. Misja ta wskoczyła niemalże na podium moich życiowych aspiracji.
Chciałam się też dowiedzieć kto popełnił błąd wciskając nam sprzeczne dane co do adopcji dzieciaków.
Czułam się zmęczona jak zagoniony pies ale szkoda mi było marnować czasu. Nim zwalę się w błogie objęcia Morfeusza odwiedzę jeszcze Śnieżkę i dowiem się czegoś w sprawie graffiti. Później zahaczę może o jakąś knajpę na parę kolejek tequili. Należało mi się po tym na co się napatrzyłam u pana markiza. Wszystko we mnie buzowało, byłam spięta jak pies, wokół którego cały dzień paradowały suczki w rui.
O, nie. Nie byłam amatorką seksu w pojedynkę. Ale stał się on nagle bardzo realnym sposobem na spędzenia wieczoru w domu.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 07-02-2011 o 20:15.
liliel jest offline  
Stary 08-02-2011, 01:10   #68
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
post by Armiel, Gryf & Sam_u_raju

Silent długo stał wpatrując się w toczące się pod nim wieczorne życie Wielkiego Jabłka. Czuł wściekłosć. Czuł się jak pionek rzucony na wielką szachownice.
Nie wiedział jednak jakich to nowych rewelacji dowie się dzisiejszej nocy. Rewelacji które jeszcze bardziej utwierdzą go w przekonaniu, ze jest jedynie marionetką w rękach wszelkich diabłów i demonów o jakich tylko słyszał i nie do końca wierzył.

* * *

Nie miał czasu posprzatać tego niewielkiego bałaganu jaki pozostawił po sobie w pobliżu sigila. Pianę która zalegała na ścianie pokoju Cohena, spływajac wolno w dół, i kałuże tuż pod miejscem gdzie na nowo zapłonał znak Asmodeusza. Cohen będzie musiał mu wybaczyć. Trochę wody i bałaganu ale w zamian miał gdzie połozyc się spac. Nie było wiadomo czy nie zastałby jedynie zgliszcz mieszkania kiedy płonacy na nowo znak rozprzestrzeniłby pozar na cała kamienice.
Silent nie mógł dłużej czekać na Patricka. Ten nie pojawił się na nowo w mieszkaniu więc wampir ruszył na umowione miejsce by się nie spóznic. Liczył na to, że i Cohen tam dotrze na czas. Chciał jeszcze porozmawiac z patologiem nim ten pojawi się na spotkaniu z Jacoobem. By go ostrzec a tajk pozostało mu tylko wysłanie wiadomości

“Jest juz pozno. Spotkamy sie na miejscu. Nie zdazylem wczesniej z Toba porozmawiac na temat spotkania, wiec zapamietaj sobie dwie rzeczy. 1. Nie ufaj Jacoobowi 2.Mow mu jak najmniej na temat prowadzonego sledztwa”

Tyle musiało wystarczyć by. Na razie Silent przyjmował do wiadomości nowości jakimi raczył go Zdradzony. Nie ufał mu ale przynajmniej wzmocnił swoją czujnośc względem swego stwórcy.

Mróz na nowo szczypał policzki kiedy Alvaro wyszedł z metra. Śnieg coraz intensywniej zaczął padać pokrywając na nowo chodniki biała kołdrą.
Silent stanął kiedy wymacał w kieszeni kawalek papieru. Znowu dał się zaskoczyć. Czyzby Zdradzony go śledził?
Odwrócił się. To na nic. Jak szukanie igły w stogu siana.
Zdradzony albo ktoś jeszcze. Nowy ślad? Nowy zagadka? Nowy porządek?
Ten malunek nie mowił Rafaelowi nic. Przynajmniej na razie. Ani on ani liczby widniejące na skrawku papieru. Co prawda miał kilka przypuszczeń ale bez możliwości skorzystania z komputera nie mógl ich sprawdzić.
Alvaro nie wiedział jak jeszcze bardziej powinien wzmóc swoją czujnośc by po raz kolejny nie dać się podejść jak dziecko. Wszystko co się działo wokół niego coraz bardziej zaczynało przerastać go . Musi znależź jakiś punk, jakiś złoty środek by nie załamac się, by nie zwariować. Wcześniej miał swoją wiarę, wiarę którą zdradził a która teraz zdradziła jego. Teraz chyba… pozostała mu tylko ta sprawa. Przy zdrowych zmysłach trzymał go jeszcze kontakt z innymi ocalałymi z red Hook. Tak… wtedy wiedział, że nie jest sam w tej całej popapranej iluzji.

* * *

Silent niezbyt się ucieszył, kiedy okazało się, że lokal jaki wybrał jest lokajem w którym w głównej mierze przebywali homoseksualiści. Co prawda nie był uprzedzony ale jakoś nie mógł pogodzić się z ta innością okazywania miłosci. Z drugiej strony co go to teraz obchodziło. Nie było zasad, a wszystko co widział to była jedynie ubrana w iluzję klatka. Nei było Boga, nie było zasad. Prawa były ułudne. Rzadził silniejszy. Baranki trzymane na rzeź.

Przywitał się z Jacobem, którego zastał w środku. Przynajmniej Alvaro nie musiał szukać wolnego miejsca. Rozejrzął się po lokalu. Jak dla niego było tutaj za słodko. Woń różnych perfum mieszała się z zapachem palonego tytoniu i dymem palacego się w kominku drewna. Mimo wszystko nie podobało mu się tutaj. Sam sobie był winien. Nie sprawdził lokalu wcześniej. Przez chwilę omiotł spojrzeniem ekran telewizora podwieszonego koło baru. Leniwie sączyła się z niego muzyka.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Vf2fSrCSBLw&feature=fvst[/MEDIA]

Cohen pojawił się w chwilę później. Podszedł do stolika i bez żadnych obaw czy leku uścisnął dłoń wampira.

- Przepraszam za ta knajpke Cohen – odezwał się Alcaro widząc krótki błysk zdziwienia w oczach Cohena - Nigdy w niej nie bylem a wybralem ja bo byla blisko wyjscia z metra. Jak zwykle glupio wyszlo... Poznaj mego mentora - wskazal na mlodego wampira – Jackoob – przedstawił teraz oficjalnie swego stwórcę.

- Wierzę ci na słowo, knajpa jak knajpa – Patrick nie zaszczycił otoczenia nawet ironicznym spojrzeniem - do rzeczy panowie. Na co konkretnie się zgodziłem? Bo chyba nie było mnie przy tej części rozmowy?

- Z tego co wiemy – Jacoob od razu przeszedł do sedna sprawy - obaj polujemy na pewnego, dość niesympatycznego osobnika. Policja, którą pan reprezentuje, wie, że nawet jak go złapie, nie zdoła posadzić go za kratki. Ja z kolei daje pewną nadzieję na to, ze ów osobnik otrzyma to, na co zasłużył. I mimo że i ja nie daje pełnych gwarancji sukcesu, bo wszak osoba z którą się mamy zmierzyć przekracza ludzkie pojecie, niemniej jednak jestem najpotężniejszym i najbardziej wpływowym znanym wam obecnie … hmm … człowiekiem. który daje wam największe szanse na sukces. O ile to możliwe. Widział pan, ze podjąłem się tego w Red Hook. Patrzyliśmy sobie w oczy, kiedy składałem się do strzału. Chociaż wyglądałem wtedy inaczej, to strzelcem byłem ja. Niestety, to co się stało, zaskoczyło również mnie. Problem polegał na tym, że w ruinach nie było … samego szefa. Tylko jego … hmmmm … przydupas, dzięki pewnym uprawnieniom wyglądający jak on. Ale teraz … po tym wszystkim … na pewno wystawi nos z ukrycia, a wtedy go schwytamy. Tylko potrzebuje otrzymywać na bieżąco informacje z postępów w śledztwie. Mój syn, stręczyciel - spojrzał na Alvaro - byłby pomiędzy nami łącznikiem. A kiedy już namierzymy tego, kogo obaj szukamy, połączymy siły i uderzymy na niego tym razem bez fuszerki. Co pan na taką propozycję? Wie pan, równie dobrze jak ja, że ów sprawca przerasta pana siły. Kochanie - zwrócił się do kelnera nie czekajac na odpowiedź Cohena - dasz nam proszę trzy jakieś fajowe drinki. Dla mnie Krwawą Merry, ale nie polecam moim przyjaciołom, bo sami wiecie co się dzieje, jak się trzy razy powie krwawa Merry.

Alvaro przysluchiwal się z uwaga, od czasu do czasu rozgladajac sie. Nie przerwyał Jacoobowi. Obserwował go staraac się wyczytac cos z jego zachowania. Wiedział, że jest to bezcelowe ale nie umial przestać.

- Dla mnie piwo - odezwal sie w koncu skladajac zamowienie i nie komentujac przypominanych przez Jacooba legend

- Woda. Butelkowana jeśli łaska - rzucił Cohen nie odrywając świdrującego spojrzenia od Jakooba. W milczeniu odczekał aż kelner odejdzie - Mówilem to Lwiej Mordzie, mówiłem twojemu synowi, powtórzę również tobie: Ja nie poluję na z góry założonego sprawcę, moim zadaniem jest jego ustalenie. - odebrał wodę, upewniając się, że została otwarta na jego oczach, ponownie cierpliwie przeczekał kelnera. Podjął ponownie, gdy wszystkie napoje były już na stole - Chciałbym zagrać z tobą w otwarte karty, Jakoob. Współpraca na zasadach o których mówisz nie uda się z dwóch powodów. Po pierwsze i mniej ważne: wymagałaby mojego pełnego zaufania do twojej osoby, którego - ze względów oczywistych, o których chyba nie muszę ci tłumaczyć - nie mam. Nie wypieram się tego, co było na Red Hook, ale co innego współpraca na potrzeby chwili, a co innego dzielenie się z wami całym śledztwem.
Po drugie i bardziej istotne: kwestia neutralności. Nasz zespół ma do czynienia ze sługami Aniołów Śmierci dużo częściej, niż bym sobie życzył. Jeśli się wyda, że pracujemy dla ciebie - a z tego co do tej pory zaobserwowałem, demony to raczej inteligentni goście - przestaniemy być wiarygodni, a całe śledztwo może trafić szlag. Zastanów się, rozmawialibyśmy sobie tak miło gdybym był przydupasem, powiedzmy... de Sade'a? - pociągnął łyk z butelki, uprzednio przecierając wierzch chusteczką - Mam inną propozycję. Przyjmuję twojego protegowanego do zespołu. Na pełnych prawach. Poznałem go przed przemianą, to dobry glina i myślę, że mogę spróbować mu zaufać. Jemu i tylko jemu, na potrzeby śledztwa, w którym nam pomoże. Jednocześnie może trzymać rękę na pulsie i być twoim gwarantem, że nie wpakujemy się w układ z konkurencją. - Cohen pociągnął dłuższy łyk wody - Układ wydaje mi się prosty i uczciwy. Co ty na to?

Wampir zaśmiał się melodyjnie, zwracając uwagę jakiejś męskiej pary przy stoliku kilka miejsc od was. Był to bowiem śmiech szczery i pełen radości i tak naturalny, jak pory roku.
- Fakycznie ulepiono cię z twardej gliny - he he he - zaśmiał się ze swojej dwuznaczności językowej. - Doceniam zdecydowanych i inteligentnych ludzi, bo większość świata to miałkie i nijakie kreatury. Ta propozycja wydaje mi się prosta, chociaż nie uczciwa, bo coś takiego, jak uczciwość nie istnieje. Jest iluzją. Cieniem czegoś potężniejeszego. Mam pełne zaufanie do Rafiego. Wiem, że zrobi wszytko co trzeba, by dopaść kogo trzeba. Ale …
zrobił pauzę zaciągając się drinkiem przez słomkę - Ale pozwólcie że opowiem wam pewną niedawną historię. O trójce policjantów, którzy znaleźli się w złym czasie i w niewłaściwym miejscu. Red Hook. Długie, chociaż zapewne mniej profesjonale śledztwo, które prowadziłem. Czy raczej obława. Na kogoś, kto z podrzędnego pomagiera, pomniejszą figurę w hierarchii nagle zaczął zyskiwać coraz większą moc. W niezrozumiały sposób. Teraz już wiemy czemu. Znalazł sposób by budzić moce wśród ludzi. Budzić w nich iskrę Demiurga, za którym wszyscy kurewsko wręcz tęsknimy. Budzić a potem w jakiś sposób związywać ze swoją istotą. Kto wie, może dzięki temu stanie się kimś takim jak Demiurg. Najpotężniejszym spośród Skrzydlatych. W każdym razie rozbiłem jedno z tych naczyń, Patricku. Z waszą drobną pomocą, kiedy odciągnęliście uwagę owego razydy. I oto - niespodzianka! Moc rozlała się. I wypełniła trójke policjantów. Pstryk! I oto są nowe naczynia. Ale …. To nie są naczynia, które pasują Ashowi. O nie. Więc zapewne zrobi tak …- siorbnął głośno przez słomkę swojego drinka aż do dna. - Zajebisty drink.
I nawet mu się nie beknie. Póki macie w sobie jego cząstkę będziecie dla niego jak otwarta księga. Będzie wiedział gdzie jesteście, patrzył na was oczami innych ludzi, nawiedzał w snach. Jesteście jego pacynkami, którym wsadził łapę w dupsko, co jest samo nasuwającym się skojarzeniem w tym lokalu. Jednym słowem, macie przejebane, jeśli nie znajdziecie sobie kogoś, kto wam pomoże. A ja i mój pan taką pomoc wam oferujemy. Przemyśl to Patricku. Bo mając rękę anioła wpakowaną w dupsko po łokieć raczej nie będziesz czuł się komfortowo. Wierz mi.

Alvaro Odstawił butelkę piwa od ust. Nawet kropelka chmielowego płynu nie zwilżyła jego gardła. Siedział w tej dziwnej pozie z butelką przy ustach słuchając rewelacji Jacooba w oniemieniu.
Odstawił pełną butelkę na blat. Spojrzał na Cohena.

- Teraz każdy z Aniołów Śmierci chce dopaść Astarotha by poznać jego wiedzę. By poznać jak to się robi.... jak można uzyskać iskrę Boga. Jacoobie - przeniósł wzrok na młodzieńća - potrzebuje szerszej wiedzy o Mieście Miast, jak się tam dostać jak się poruszać, jakie prawa tam panują? To dla mnie ważne - celowo pominął sprawę marionetek bo jak sam Cohen wcześniej zauważył nie mogli ufać nikomu poza sobą a mając wiedzę o iskrach chciał wyciągnąć Jess z Metropolis.

- Miasto Miast - Jackoob rozparł się wygodnie na krześle. - Metropolis. Prawda cię wyzwoli, Rafi. Hmm. Jakby ci to powiedzieć, byś nie biegał i nie wrzeszczał w panice. Znajdujemy sie w nim. Teraz. W tej chwili. To nie kwestia bramy, To raczej kwestia …. hmmm .. bo ja wiem.... percepcji. Po prostu was nadal zamykają kraty. Nawet ciebie. Zbyt długo spałeś. Na razie nadal śpisz, ale zdazrają ci się momenty, w ktorych otwierasz oko na kilka sekund. Za kilka lat będziesz w stanie dostrzec więcej, za kilkadziesiąt zaczniesz widzieć dwa obrazy nakładajace się na siebie i nie zwariujesz od tego, za kilkaset może przekroczysz barierę Iluzji w pełni przygotowany na wolność. Jak pewnie zauważyłeś nawet twój … hmmmm... gatunek … jest uwięziony w tej fałszywej rzeczywistości. A jakie prawa tam rządzą? Najstarsze. Dane nam przez Demiurga. Prawa skurwysyńskiej, niepodważalnej hierarchuii. Prawo silniejszego. Proste i skuteczne od zarania dziejów.

- Istnieje jakiś szybszy sposób na to by dostrzec to co jest za iluzją? Pomimo tego kim się stałem to zależy mi na czasie. Ktoś rządzi chociaż fragmentami Metropolis? Czy trwa tam tylko wieczna wojna? – lawina pytan wylała się z Alvaro. Chciał tak szybko poznac odpowiedzi na dreczace go pytania. Odpowiedzi, które zwiększa jego szanse na przezycie w tej brutalnej rzeczywistości

- Wojna. To nie wojna, Rafi – Jacoob rozłożył się na krześle wygodnie - To rzeź nastawiona na całkowite unicestwienie przeciwnika, co jest niemożliwe i dorowadza do jescze większych zniszczeń. A tam rządzą Archonci i Aniołowie Smierci. Ci najpotężniejsi spośród nich, którym służą różne istoty. Całe legiony różnych istot, wy nazwalibyscie je demonami. A osiągnięcie Metropolis jest możliwe wcześniej. Zapytaj Cohena i dwójki jego przyjaciół gdzie podziewali się, kiedy zapadali w śpiączkę. Komu służyli. I ile okrucieństw dopuścicili się będąc tam, gdzie byli. Nic nie pozostaje bez konsekwencji. żadna zdrada, żaden uczynek. Takie są prawa. Można przejść przez Kraty Iluzji. Owszem. Ale to bardzo trudne i skomplikowane. I nierozbudzonym swiadomością grozi poważnymi konsekwencjami. Bo wejść tam jest łatwo, ale wyjść prawie niemożliwe. Zresztą, Rafi, czy chciałbyś wrócić do więzienia, jeśli przed chwilą udało ci się z niego nawiać?
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 08-02-2011 o 22:27. Powód: rózne wpadki i lapsusy i pewnie bedzie ich jeszcze troche
Sam_u_raju jest offline  
Stary 08-02-2011, 01:11   #69
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
post by Ariel, Gryf & Sam_u_raju

Jeśli słowa wampira wzbudziły w Cohenie jakieś emocje, najwyraźniej wziął sobie za punkt honoru ich nie okazać - jego twarz wciąż była tą samą pokerową maską, w której wszedł do lokalu.

Rafael odwrócił wolno wzrok od lustrowania twarzy Patricka na przedstawione mu przez Jacooba nowiny i przeniósł na swojego stwórcę.
- Czy jak Bó... jak Demiurg jeszcze był to ta wojna również trwała? Czy to pole walki nie ma końca? A co z Jezusem... to też jest mit? I tak JAcoobie chce się tam nauczyć wchodzić i wychodzić. Wiem, ze to możliwe szczególnie teraz..

- Jezus był Przbudzonym, a wszak wasza religia, ta dominiujaca mówi, ze każde z was jest synem bożym, nieprawdaż – młody ciałem wampir kiwnął na kelnera po drugi drink dla siebie. - Suszy mnie coś dzisiaj. Chyba po chińszczyźnie, którą się wczoraj raczyłem. A co do twojego pytania o wojnę. nie mam pojęcia jak było zawszze i nie obchodzi mnie to. Wojna jest i pewnie będzie. Leje się po pyskach na lewo i prawo. Tak to już jest.

- Nie będe z Toba dyskutował na temat religii.- machnał ręką były ksiadz - Wiekszośc i tak z tego co mnie uczono, iluzja wywróciła do góry nogami. Liczyłem na to, że skoro siedzi po prawicy Boga- Ojca to nam maluczkim chociaż pomoże. W takim bądź razie skazani jesteśmy na łaskę i niełaskę Aniołów Śmierci i Archontów?

- Na ich łaskę bym nie liczył, Rafi. Nie otrzymali jej od Demiurga wiec i sami raczej jej wam nie dadzą. Mówiąc wam, myślę - ludziom. A co do twoich wycieczek do Metropolis, Rafi, serdecznie ci je odradzam. Prawie każdy cię tam będzie chciał schrupać. Świeży Wydarty jest jak wisienka na torcie. Mimo że gówniana w smaku i mała, to każdy chce ją zeżreć. I chuj wie czemu.

- Słodki Jezu - szepnął Rafael z przyzwyczajenia - zatem jesteśmy tylko i wyłącznie po to by w jakiś tam sposób karmić tych po drugiej stronie kurtyny... Jak w jakimś cholernym Matriksie... - teraz po raz pierwszy łyknął z butelki - Dlaczego nie powyrzynali się na amen. Co trzyma apokalipse w ryzach? Brak Demiurga? Nikt go nie szuka? Kto rządzi z jednej i drugiej strony? Jeżeli nie jedna postać to może kilka? Nie ma dobra? To jest iluzja? Sami sobie tworzymy wartości czy to jest właśnie w nas ta iskra ?! - podniósł nieświadomie głos. Niebo właśnie zwaliło mu się na głowę

- Oj Rafi, Rafi - mruknał Jacoob kręcąc głową. - Czaisz wolniej niż moja babcia, bez jaj. Nie mozesz być aż tak ślepy. Czy praca w policji lub seminarium tak pierze umysł, że potrzebujesz odpowiedzi na wszystko. Nie wolisz poszukać jej sam? Prawda cię wyzwoli - zaśmiał sie z pewnym cieniem goryczy. - Pytasz mnie o to, czy ludzie są dobrzy czy źli. Powiem ci szczerze. Ja ich lubię. Szczególnie ich krew. Ale, w odróżnieniu do ciebie, ja nigdy nie byłem człowiekiem, wiesz. Więc nie wiem, co tak naprawdę czujecie czy myślicie. Taka smutna prawda. Co do tego kto tam rządzi? Po jakiego wała musisz to wiedzieć? Co ci to da. Rzucisz koktajlem mołotowa w wieżę ktoregoś z nich? No bez jaj, Rafi. Jesteś jak mały szczurek kryjący się w zakamarkach wielkiego domu i mówiący, jak tylko właścicel walnie w kimę, ja tutaj poszaleję. A jak mi podskoczy to go użrę w paluch. I efekt będzie taki, że właściciel wezwie deratyzatora i wyciągną cię z wygodnego domku za ogonek. I tyle. Ja zresztą też jestem niewiele większym zwierzakiem, chociaż pewnie groźniejszym. Jak kocur lub duży piesek. Ale i ja wiem, któremu zwierzęciu zleźć z oczu, jak zapędzi się do salonu. Hierarchia, Rafi. Hierachia, której próba zmiany kończy się zazwyczaj mocno … tragicznie.

Napił się drinka po tym przydługim monologu i spojrzał na słuchającego w ciszy Cohena.

- Ja też - powiedział prawie szeptem i po dłuższej chwili Alvaro - chce znać tą hierarchię. Mała rzeka może powalić mury, mały kamień w lawinie może zburzyć domy. Może i jestem myszą, kretem, czymkolwiek małym ale nie muszę się z tym godzić. Nie muszę. Choćby za cenę njstraszliwszą i jak mniemam nieodwracalną bez tych wszystkich czyśćców, raju, nieba i piekła. Wiedza pozwoli mi jednak na lepsze działanie. Jednak jak nie chcesz to nie mów. Twoja wola, nic myszy do kota jak sam zauważyłeś. Mam jedno pytanie Jacoob... osobiste i nie przeszkadza mi to, że siedzi tutaj Patrick. Chce by słyszał. Powiedz mi na tyle szczerze ile umiesz. Wyciagnałes mnie z tego paralizu bo... potrzebowałes mnie, bo miałes jakąs iskrę człowieczeństwa czy raczej kotek chce sie pobawic myszka?

Jacoob siorbnął głośno drinkiem.
- Widzę, ze lokal jednak cię nastroił na zwierzanki, Ale na macanki nie licz, dobra.Co do twojego uporu. Zrób dzisiaj eksperyment. Porwij dwulatka i wrzuć do rzeki z mostu. Jak dopłynie do brzegu, znaczy że da sobie radę. Jak nie dopłynie, a pewnie tak się stanie, to będzie dokładnie w tej samej sytuacji, w której ty teraz jesteś. Pierdoły o małych kamyczkach, rzeczkach i rusałkach zostaw dzieciakom w Iluzji. Bo to wszystko warte tyle, co kupa postawiona w krzakach. A co twojego osobistego pytania, Rafi. I zwierzanek przy koledze. Nie ma sprawy. Wybrałem ciebie z dwóch powodów. Po pierwsze, byłeś mi potrzebny, gdyż jako jedyny miałeś wiedzę na temat sprawy. Po drugie - twoi przodkowie mieli mój gatunek w drzewie genealogicznym. W twojej krwi znajdowała się skaza. Pierwiastek, który umożliwiał przemianę. Stąd pewnie twoja obsesyjna wiara w anioły. A krew jest duszą, czy jak to szło. Jednym słowem, byłeś wampirem nim się spotkaliście. lecz o tym nie wiedziałeś. Tyle w temacie. Więcej nie pytaj, bo się na ciebie obrażę. I nie jesteś dla mnie myszką. Tak zwykłem nazywać panienki, z którymi chodzę do łóżka.

Alvaro lustrował spojrzeniem Jacooba. Nie było mu do śmiechu choć odpowiadała jemu lekkosc słów wampira. Widać było, że chce coś jeszcze powiedziec zapytać...
- Ile masz jeszcze “dzieci”? Ile z nich poswieciłes dla dobra sprawy? - pytał spokojnie bez zadnych złosliwych spojrzen, czy agresywnego tonu głosu - Chce wiedziec na czym stoje Jacoobie. Kiedy mam sie schowac do nory gdyby udało sie nam choc troche wskazac kryjowke Astarotha..

Kroczył po cienkiej tafli lodu. Na własne życzenie. Obecna sytuacja zaczęła go przytłaczać z wolna.

- Nie wiem ile mam dzieci Rafi. Ile przetrwało czas, jaki żyję w iluzji. Ilu poświęciłem. Tylu ilu musiałem. I ani jednego więcej. Dałem ci drugie życie. Beze mnie leżałbyś myty gąbką przez wąsatą pielęgniarkę narzekającą na swoją pracę. Może co jakiś czas smyrła by cię po jajkach, kto wie. Żyjesz, chociaż na to nie liczyłeś. I stoisz na nogach, co chyba jest samo w sobie świetnym uczuciem, które As chciał ci zwyczajnie odebrać, no nie. Schowasz się, kiedy ci powiem, zginiesz - kiedy ci powiem, uciekniesz - kiedy ci powiem. Zrobisz to, co ja bym zrobił, gdyby poprosił mnie mój pan. Nie będziesz się wymądrzał, miał własnego zdania, lub myślał że wiesz lepiej. W samym śledztwie możesz robić co chcesz. To ty jesteś, byłeś, gliniarzem. Wiesz lepiej co robić. Ale jak już namierzycie jego nowy garniturek, to sprawę czyszczenia zostaw mnie. A jeśli będziesz chciał się w te czyszczenie włączyć, to na moich zasadach, bo nieposłuszeństwo lub wahanie może oznaczać jego tryumf. Ufasz mi albo nie. Nie ma drogi pomiędzy. Sam musisz zdecydować, Rafi. Sam. I, nim podejmiesz tą decyzję, pamiętaj jedno - nie mierz mnie ludzka miarą. Bo tak naprawdę wasza ludzka miara to tylko … iluzja. Nic tak naprawdę nie mierzy. Nawet długości wacka. Jak się nad tym zastanowić.

- Wszystko zrozumiałem jasno i wyraźnie Jacoobie - kolejna marionetka odchyliła się na krześle.

Cohen sprawiał wrażenie, jakby wyłączył się gdzieś w momencie opowieści Jakooba o Metropolis. Zdawał się pogrążony we własnych myślach, co jakiś czas, z grzeczności czy też odruchowo, przenosząc spojrzenie z jednego rozmówcy na drugiego. Cisza zastała go błądzącego wzrokiem gdzieś za oknem. Trwało dobrą minutę, zanim w końcu się odezwał.

– Co do garniturka i czyszczenia, proponuję nie dzielić skóry na nieupolowanym niedźwiedziu... lub innym zwierzątku, którego tożsamość dopiero poznamy. – Spojrzał na Jakooba i odstawił pustą butelkę na stolik. – Nie wykluczam jakiejś poważniejszej współpracy w miarę rozwoju wydarzeń. Mogę ci obiecać, że zrobię wszystko co będzie konieczne by skurwiel, który to zrobił, się znalazł i poniósł konsekwencje. Dosłownie wszystko. Od tego właśnie jesteśmy jak, z przeproszeniem, dupa od srania. Co do całej reszty: nie zwykłem i nie mam zamiaru wnikać w wasze spory rodzinne. To co mnie interesuje w tej chwili najbardziej, to czy obaj rozumiecie moje warunki uczestnictwa Szczurka w śledztwie i czy Kotek się na nie zgadza.

- Kotek się zgadza - uśmiechnął się Jacoob. - Już myślałem że Rafi pana zanudził na śmierć, tak blado pan wyglądał. Ten lokal chyba otworzył jego prawdziwą naturę - mrugnął figlarnie w stronę kelnera.

- Zatem dobrze, słodziaki, skoro wszystko jest jasne... posiedziałbym z wami w tym miłym lokalu choćby i do rana, ale mam jeszcze dziś sporo do zrobienia. Jakoob, jeśli masz coś, co może nam się przydać w śledztwie, w najlepszym interesie nas wszystkich będzie, jeśli się tym podzielisz. Z drugiej strony jeżeli coś pozostało niejasne, wydaje mi się że teraz jest najlepszy moment, żeby zapytać - nasze drogi mogą się rozejść na dłuższy czas.

- Bar “Na rozdrożach” – rzucił jakby od niechcenia Jacoob - Przebywa tam czasami pewien informator. Nazywa się Goergio. Czasami wie wiele rzeczy ale nie pomaga takim jak ja.

Patolog skinął głową.

- Dzięki. Pogadam z nim. - wstał i sięgnął po płaszcz - Miło było cię poznać. To było... dziwne, ale interesujące spotkanie. Chodź, “Rafi”, mamy mordercę do złapania.

- Acha Jakoob... - rzucił Silent kiedy zbierali się do wyjścia - mam dla ciebie wiadomość od kocicy de Sadea. Masz przestać. Astaroth jest ich. Przekazują tobie ostrzeżenie, ich zwierzyna, ich polowanie Nie będą tolerować kolejnego Red Hook i wtrącania się do sprawy

- To się jeszcze zobaczy – Jacoob uśmiechnął się drapieznie

Chwilę później byli już z Coehenm na zewnątrz zmagajac się z falami zimna. Alvaro upewnił się, że Jacoob ich opuścił a nikt inny ich nie śledzi. Mógł teraz porozmawiać z Patrickeim bez obecności Jacooba. Chciał podzielić się z nim swoimi odkryciami i kawałkiem papieru wciśnietym do kieszeni przez nieznana mu soobę nie tak dawno temu w metrze. Musiał z nim pogadać żeby nie zwariować. Potem, o ile Cohen nie bedzie miał in nych planów względem niego to spróbuje rozwiązać zagadkę szczura z kieszeni….a \le to jak już znajdzie się w mieszkaniu jakie obecnie wynajmował.

Koty i szczury

Niech Cie diabli porwą Jacoob….

Już dawno porwali
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 08-02-2011, 18:35   #70
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
Coś musiało być w tej wodzie, albo w powietrzu. Albo w ogóle w tym miejscu. Jess długo walczyła ze zmęczeniem, głodem, chorobą i sennością. Gorączka trawiła ją od środka, słyszała dziwne dźwięki dochodzące do niej spośród ruin jakie ją otaczały. W końcu przegrała, oczy same się zamknęły wszystko przestało mieć znaczenie, zapadła w sen.

Dziwny i niezrozumiały. Szła jakimś tunelem z mnóstwem drzwi. Wszystkie były zamknięte. Poczuła wiatr na skórze. Drzwi na końcu korytarza się otworzyły i stanęła w nich jej siostra. Uśmiechała się do Jess, wyciągnęła rękę. W tym momencie drzwi się zatrzasnęły. Jess zaczęła biec. Drzwi oddalały się coraz bardziej. Krzyczała. Za sobą usłyszała zgrzyt zamka. Odwróciła się, w drzwiach za nią stał mężczyzna w ciemnym skórzanym płaszczu z biczem w ręku. To był mężczyzna, którego przesłuchiwała w Bostonie. Był młodszy, ale była pewna że to właśnie on. Jess zerwała się do ucieczki, szedł za nią. Był coraz bliżej. Czuła jego zgniły oddech na karku. Zarzucił jej bicz na szyję.

Jess się obudziła, coś ją dusiło. Chwyciła za łańcuch oplatający jej szyję. Poczuła szarpnięcie. Ktoś wlókł ją przez ruiny. Kamienie, gruz, wystające pręty raniły jej ciało. Poczuła przeszywający ból w nodze, kiedy pręt rozciął jej nogę. Nie to jednak było najgorsze. Jess się dusiła, brakowało jej powietrza, przed oczami zaczęły wirować jej ciemne plamy. Straciła przytomność.

Świadomość powróciła wraz z bólem. Leżała czymś przygnieciona. Na początku nie mogła się zorientować gdzie jest, co się z nią dzieje. Miała problem z otwarciem oczu. Były czymś zaklejone, najprawdopodobniej zaschniętą krwią. Jess musiała się uderzyć, kiedy wleczono ją po ruinach.
Leżała na jakimś wozie przygnieciona stertą nagich ludzkich ciał. Oblepionych krwią i ekskrementami. Jess także była naga, zniknęły jej wszystkie rzeczy. Chciała krzyczeć, ale głos uwiązł jej w gardle. Udało je się dojrzeć, że wóz ciągnięty jest przez dziwne istoty, pół ludzkie, pół zwierzęce przypominające Minotaury z legend. Wóz był eskortowany przez uzbrojone humanoidalne postaci z twarzami zasłoniętymi maskami z metalu, skóry i plastyku. Jess próbowała się poruszyć, wtedy z góry zaczęła lać się jakaś ciecz, zalewając jej usta. Musiała się odwrócić, żeby się nie utopić. Zaczęła wymiotować. Chwile potem straciła przytomność.


Kolejny przebłysk świadomości był jeszcze gorszy niż poprzedni. Jakby schodziła w coraz głębsze czeluści piekieł.
Wóz zatrzymał się przed ogromną konstrukcją. Jej wierzchołek znikał pośród zadymionego nieba, miał przynajmniej dwadzieścia pięter. I w całości wykonany był z ciał. Rzuconych jedno na drugie. Wiatr przynosił szaleńcze zawodzenie nieszczęśników, którzy posłużyli jako „budulec” do wzniesienia tej budowy.

Oprawcy eskortujący szarpnęli za dźwignie przy wozie. Ciała zaczęły się wysypywać jak śmieci na miejskim wysypisku. Bezwładne ciało Jess wypadło na ziemię wraz z innymi. Chciała się ruszyć, wydostać ale była przygnieciona innymi ciałami.
Do sterty natychmiast doskoczyli zamaskowani nadzorcy i zaczęli wyciągać ciała, które miały posłużyć jako budulec wieży. Jess poczuła, że jakieś ręce chwytają ją i wyciągają ze sterty.
Jej przeznaczeniem jednak nie okazała się wieża. Istota, która ją wyciągnęła zaczęła nagle przeraźliwie krzyczeć i gulgotać. Jess upadła na ziemię. Podszedł do nich inny nadzorca ubrany w wojskowy płaszcz. Jego twarz była śmiertelnie biała, a oczy płonęły czernią. Ich spojrzenia się spotkały, Jess poczuła strach większy niż kiedykolwiek w swoim życiu. Mężczyzna podszedł i kopnął ją trafiając w głowę. Kolejny raz straciła przytomność.


Tym razem powrót do rzeczywistości nie był już tak brutalny. Obudziła się w jakimś dziwnym pokoju, ściany przeżarte grzybem, wilgoć. Była sama, leżała ubrana w zgrzebną koszule która śmierdziała krwią, moczem i potem, ale dawała ciepło które tak bardzo było teraz jej potrzebne. Ktoś ją umył i przyniósł w to miejsce.
Za ścianą słyszała wrzaski bólu, przerażenia. Błagalne jęki o litość.
Nie wiedziała gdzie się znajduje i co może ja czekać. Czuła strach, ale też powoli popadała w stan rezygnacji, bardzo bliski apatii.

Po twarzy Jess zaczęły spływać łzy.
Nie wiedziała jak długo przebywała w tym pomieszczeniu. Czasami zapadała w krótkie drzemki, albo traciła przytomność.

W pewnej chwili drzwi do pokoju się otworzyły i stanęło w nich dwóch chyba ludzi. Obaj ubrani w czarne długie płaszcze, z twarzami zakrytymi maskami. Widoczne były tylko oczy. Przerażające, puste oczy.

- Zajmij się Ekstrakcją X-635 – usłyszała głos jednego z przybyłych. Prawdopodobnie on tu rządził. Stanął pod ścianą i z obojętnością przyglądał się swojemu pomocnikowi i Jess. Drugi z przybyłych trzymał w ręku dziwne urządzenie, odwrócił się w jej stronę.
Ich spojrzenia się spotkały. Jess przeszedł dziwny dreszcz. Jego oczy płonęły chęcią mordu. Próbowała się wcisnąć w jak najdalszy kąt pryczy. Szedł powoli w jej stronę.

-X-635 rozpocznij ekstrakcję – postać z tyłu chyba zaczęła się niecierpliwić.

Kolejne wydarzenia potoczyły się w przyspieszonym tempie. Napastnik odwrócił się, chwycił drugiego za ręce i fachowo przerzucił nim nad głową w stronę pryczy na której siedziała. Ciało przeleciało nad nią, uderzając z dużym impetem w ścianę. Bezwładnie opadło na pryczę. Jess zareagowała praktycznie nieświadomie. Ciało wyuczone w setkach godzin treningów zareagowało automatycznie. Zeskoczyła z pryczy, unikając przygniecenia. Osłabione ciało jednak się poddało, ta odrobina adrenaliny wystarczyła jedynie na jeden ruch. Jess opadła na kolana i z przerażeniem obserwowała dalszy rozwój sytuacji. Napastnik doskoczył do ciała swojego przełożonego i wbił mu w oko długi szpikulec urządzenia, które pierwotnie miał użyć na Jess. Przez chwile stał w bezruchu i wpatrywał się w swoje dzieło. Jess próbowała się odczołgać od niego. Wtedy się do niej odwrócił.

-Chcesz żyć to chodź.... Kingston- powiedział i wyciągnął w jej stronę rękę.
Patrzyła chwile z przerażeniem, skąd wiedział kim jest, czemu zabił tego drugiego i dlaczego chce jej teraz pomóc. Czy na pewno chce jej pomóc, czy jest to jakaś chora gra.

Chęć przeżycia wzięła górę nad rozsądkiem, a może to w jaki sposób do niej się zwrócił przekonało Jess że może to być jej szansa. Chwyciła wyciągniętą rękę. Postawił ją na nogi. Kiedy wyszli na korytarz puścił Jess przodem. Sam szedł za nią czasami szturchając, popychając do przodu jak niewolnika. Mijali na korytarzu podobne do niego istoty. Nie zwracali na nich uwagi, jakby to było normalne w tym miejscu. Normalne i to miejsce. Te dwa słowa się wykluczały w umyśle Jess. To co ją otaczało, co działo się w jej otoczeniu na pewno nie było normalne. Szła korytarzem który przypominał schron atomowy z lat 50, otoczona przez istoty jak z horroru, ubrana w łachmany. Traktowali ją jak niewolnice i tak zaczynała się czuć. Z zamyślenia wyrwał ją silny cios z tyłu. Poleciała w przód, przeturlała się kilka metrów. Boleśnie uderzyła w jakiś wystający kamień. Jęknęła. Leżała na ziemi bojąc się wykonać jakiś ruch. Jej oprawca podszedł do niej, chwycił za kark i podniósł jak szmacianą lalkę. Ruszył do przodu w stronę bramy.

Nikt ich nie zatrzymywał.
Wyszli na zewnątrz, mężczyzna jakby od niechcenia poprowadził ją w stronę ruin Metropolis, czuła na sobie wzrok strażników przy bramie. Mężczyzna się do niej nie odzywał, gestem pokazał jedynie ze ma ruszać dalej przed siebie.
Weszli w ruiny.

Jess rozglądała się ukradkiem, obmyślała w głowie możliwości ucieczki. Wiedziała że w tej chwili jedynie cud może jej pomóc.
 
__________________
Nie musisz być szalony żeby tutaj pracować, ale to pomaga:)
Suriel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:19.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172