Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-01-2011, 14:01   #107
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Nic to, nic. Dusza zniesie wszystko, co znieść trzeba.
Wiemy to, od dzieciństwa się tego uczymy, że nie na to są gwiazdy, aby brać je z nieba.
O smutki ocieramy się, które jak dymy w krąg się kładą; o boleść, co się chyłkiem czai
Za węgłem - żałobniki my i dróg pielgrzymy.
I już w końcu nie dziwne łzy i nikt nie tai,
Że nawet nie tak ciężkie, by go znieść nie można jest życie.
Przyzwyczai się myśl, przyzwyczai.


- Robercie, potrzebujesz pomocy. Zawiadomię jakiegoś oficera. Niech przyśle tutaj lekarza.
- Zabił ją i nas też za-za-zabiije...
- Odpoczywaj. wszystkim się zająłem. Potrzebujesz lekarza. Poślę po niego.
- Mogę dzisiaj tu umrzeć, wiesz o tym? Mogę umrzeć w gorączce, może przyjść Watkins, lub to, co z niego zostało. Jeżeli nie przeżyję, musisz odnaleźć moją rodzinę w Samaris, oni tam są, wierzę w to i ty także musisz, za wszelką cenę...zabijaj, jeśli będzie trzeba. Ci, którzy chcą nas powstrzymać, nie cofają ręki. Ty też nie cofaj. Ani kroku w tył Vincencie, ani... kroku...
- Przeżyjesz, przyjacielu. Sam odnajdziesz swoich bliskich...Sam. Bo ty najlepiej wiesz, jak ich szukać. Nikt inny nie zdoła ci w tym pomóc, Robercie. Nawet ja. Tylko ty sam możesz ich znaleźć. Ty sam. Więc walcz, nie poddawaj się. Musisz wyzdrowieć by znów ich zobaczyć. Musisz. Nie ma innej atlernatywy. Nie ma, rozumiesz mnie, Robercie... Jesteś mi potrzebny … Bez ciebie nie odszukamy Samaris. Więc nie możesz tak po prostu umrzeć, rozumiesz?

Jak rodzące się dziecię odbiera położna na świat przezorną dłonią,
Tak każdy dzień nowy cichymi dłońmi dusza przyjmuje ostrożna:
Wiedząc, że tu nie wieniec go czeka godowy,
Że rodzi się na boleść, znoje i znużenie,
Że go otoczą inne dnie smutne jak wdowy.
A jednak nie poskąpią mu słońca promienie złota swego ni łąka kwiecia,
Ni las śpiewu ptaków, ani tęcz cudnych chmury i marzenie.
Znoje, pot i tęsknota rodzą z swego siewu
Znoje, pot i tęsknotę wieczystą za zmianą,
Ale sen koi serce tchnieniem swego wiewu.

Wiemy to, od dzieciństwa uczymy co rano...


- Panie Voight...? Proszę się obudzić! Pan Lafayette poinformował mnie, że analizował pan książki i pisma profesora. Nie możemy ich znaleźć. Proszę nam je natychmiast przekazać. Czy pan mnie słyszy? Proszę nam je natychmiast przekazać!
- Nie wiem... O co wam chodzi? Po co?? Książki? Po co wam książki?
- Monsieur Voight...to rozkaz gubernatora. Nie jestem zobowiązany do odpowiadania na takie pytania. Wiemy, że je pan dostał. Ostatni raz proszę, by pan mi je przekazał.
- Dobrze... Ale może, może, może będę je musiał poczytać jeszcze. Nic w nich nie ma zresztą...ON JĄ ZABIŁ, ROZUMIECIE? I CHCE ZABIĆ NAS! CZEMU NIE POMOŻECIE NAM SIĘ STĄD WYDOSTAĆ, NIE MOŻEMY TU ZOSTAĆ, MUSIMY IŚĆ DO SAMARIS!!!... Musimy... weźcie sobie, tu są. I przyślijcie lekarza...
- Zaczyna bredzic. Pewnie początek tropikalnego bzika, ale jak mówi się żeby po słońcu nie chodzic to nie, gdzie tam. Dobra, chłopcy. Bierzcie te książki i spakujcie je w coś, a potem do mnie. Panie Voight, słyszy mnie pan?! Ma pan gorączkę. Niech pan się nigdzie stąd nie rusza, nasz medyk jest na patrolu na mieście. Jak wróci na noc, zajrzy tutaj. Pan! Niech pan ma oko na tego człowieka. Trzeba mu podawac sporo wody. Ruszaj się, Valery. Nie mam całego dnia, do cholery. Idziemy.
- Zabił ją... nie możemy tu zostac...Samaris...Blum? To Ty.

Aż w noc jakąś poczujesz, żeś się nagle o wiek postarzał i na głowie włosy ci powstaną...
Jeno w tej chwili jednej nie otwieraj powiek,
Nie patrz, nie pytaj: "czemu?", i niech Bóg cię strzeże pomyśleć jedno słowo,
Jedno słowo: Człowiek.
Bo zawrót głowy chwyci cię jak dzikie zwierzę
I zatoczysz się niby wariat, pijanica,
Rozszerzając źrenice w okropnej niewierze!
Bo w słowie tym ci błyśnie, jakby tajemnica
Dostojna i straszliwa, że na moc, wesele
I szczęście urodziła syna ziem-rodzica.


- Czy to aby nie gangrena?
- Kim jesteś? Lekarz? Posłuchaj mnie, ja muszę być zdrowy...chce najsilniejsze leki, jakie tu macie...
- To ja Maurice Watkins … hmm... lekarz duszy. Co do leków, jesli to to co myślę to i tak nie pomogą, na gangrenę najlepsza jest amputacja. Oczywiście o ile jest możliwa. Gdzie pozostali: Pan Vincent, Panna Sophie?
- Watkins? To Ty? Niemożliwe, nie wróciłbyś... Przyszedłeś, żeby mnie też zabić, tak? Przegrałem, prawda?
- Zabić? O czym Pan bredzi … czy to aby nie goraczka rozpala pański umysł? Wróciłem, to wszystko. I myśle, że wszyscy powinnismy zabierać się stąd … Samaris czeka Panie Voight.
- Ty... Ty nie wyglądasz jak Watkins! ZABIŁEŚ SOPHIE!! Pomocy, straże! Vincent!
- Zabiłem Sophie? Mysle, ze w tym stanie za wiele sobie nie wyjaśnimy. Radze oszczedzać siły, musimy jechać dalej … jest już przewodnik. Panie Blum… może Pan jest w lepszej formie?
- Nigdzie z Tobą nie pójdę, morderco! Wywrotowcu! Zabij mnie teraz, albo... odejdź, zanim cię aresztują!
- Gdyby nie Pański stan brałbym te oszczerstwa na poważnie … a tak, cóż … szkoda mi Pana, potrzebuje Pan natychmiastowej pomocy. Oczywiście jeśli nie jest za późno … w tej temperaturze proces gnicia bardzo szybko postępuje.
- Nie poproszę... cię... o litość!
- A czy w ogóle posłał ktoś po lekarza? Czytałem w literaturze fachowej, że jątrzące się rany dobrze jest wypalić żywym ogniem, szkoda że nie zabrałem tamtej książki ze sobą, chociaż w obecnej sytuacji i tak nie miało by to znaczenia …
...Nie powinien Pan był ruszać mojego bagażu …

I że straszliwa, ślepa krzywda... - O, za wiele słów niebezpiecznych zna język ludzki!
Zbyt łatwa jest mowa, chociaż iskry w niej śpią jak w popiele.
Uczym się wciąż i nawet drobna wie już dziatwa,
Że nie tak ciężkie życie, a łzy nie dziwota...
Jeno dzień dziś tak cudny i myśl mi się gmatwa...
Dzień ten nazbyt ma w sobie rozkoszy i złota,
Zbyt szczęśliwe się zdają dzisiaj drzewa w sadzie,
Wiatr, ptaki, dal i stare psy śpiące u płota.
I niebiosa, i fale z brzegami w naradzie.

...A może winne temu nocne oczy moje
Lub to, żem się urodził późno; w listopadzie...
Łzy są zbyt częste, aby rodzić niepokoje w sercu.
Dusza przywyknie. Nie tak ciężkie życie...
Lecz czemuż na gościńcu tu stoję i stoję?...


- Profesor! Co pan tutaj robi?! W dodatku ubrany tak … niecodziennie.
- Przepraszam... Do kogo pan właściwie mówi...? Czy to któryś z panów jest profesorem? Jakiej dyscypliny, jeśli można wiedzieć?
- Muszę, muszę … ochłonąć. To chyba gorączka, doktorze. jeśli skończy pan z moim przyjacielem, czy mógłby pan zerknąć na mnie.
- Dziękuję, że nic więcej Pan nie powiedział....
- Vincent? To Ty? Przyszedłeś...
- Tak, to ja. Jest tutaj lekarz. Zajmie się tobą. Wszystko będzie dobrze.
- Aresztuj go! To Watkins, przyszedł nas zabić, jak Sophie! Nas też zepchnie, Vincencie, też spadniemy...
- Proszę, uspokój się przyjacielu. Tutaj nikogo poza nami nie ma, prawda doktorze? Jesteś ranny. A ja jestem zmęczony. Nikogo tu nie ma.
- Ale... Ty też? Ty jesteś z nim? Dlaczego nie zabijecie mnie w takim razie... Musimy... opuścić to miejsce, lecieć!
- Proszę, Robercie. Spójrz. Nikogo tutaj nie ma!
- Panie...jak brzmi jego nazwisko?
- Voight. Robert Voight
- Panie Voight. Proszę posłuchac swojego przyjaciela. Nikogo tu nie ma. Goraczkuje pan. Ma pan omamy. To się zdarza w tropikach, proszę leżec spokojnie.
- Zabij...

Na przydrożnym kamieniu tym zaszedłem skrycie człowieka co ukrytą miał twarz w dłonie obie.
Gdy odjął je, widziałem: łzy ciekły obficie.
W niejednym miejscum widział i w niejednej dobie płaczących.
Dolę ludzką znieść można, choć smutna.
Łzy płyną w dzień narodzin, łzy płyną w żałobie.
Pieluchy niemowlęce i śmiertelne płótna
Z jednego lnu utkali niewiadomi tkacze.
Lecz nigdy mnie, jak dzisiaj, zgroza tak okrutna
Nie chwyciła na prostą myśl że człowiek płacze!
 
Bogdan jest offline