Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-02-2011, 15:27   #108
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Zabijaj, jeśli będzie trzeba. Ci, którzy chcą nas powstrzymać, nie cofają ręki. Ty też nie cofaj. Ani kroku w tył.


Ssssssssssyyyyykkkkk...

Buch. Buch. Buch Buch. Buch Buch. Buch Buch Buch...Lokomotywa rusza, wreszcie, rusza, rusza jak nie mogący się doczekać biegu pies trzymany dotychczas na łańcuchu. Albo może trochę tak, jakbym już dotąd pędził, ale w idealnie czarnym tunelu - gdzie mimo pędu nadal nie można powiedzieć, czy jednak nie stoję. Teraz wypadam z tunelu, wszyscy będą mogli widzieć że się rozpędzam, ja też będę mógł to zobaczyć. Zgrzyt, świst, coś znowu wchodzi na swoje miejsce. Swoje miejsce, nowe miejsce. Obraz rozjaśnia się, czerwone jak krew słońce, upał, zostawiam namiot za plecami. Pierwsze, co zobaczyłem wyjeżdżając z tunelu to Watkins - spotkałem go znowu, spotkałem go w nocy, spotkałem go w innym miejscu, spotkałem go dwa razy a teraz idę za nim przez plac gdzie wschodzące słońce przygląda mi się jak przez powiększającą lupę.

Świt. Idę za profesorem, czy też za jego zjawą. Czy nim jest, duchem? Jakie to ma znaczenie. Przypomina mi się to, co czytałem w książce tego podróżnika o tym, jak dzicy traktują duchy. Duchy to coś normalnego, zwykłego. Żyją obok nas. Ludzie są bardziej niebezpieczni niż duchy. Źli ludzie. Złe duchy stają się ze złych ludzi. Czy profesor jest zły? Przygarbiony wlecze się przez plac, dźwigając swoje toboły i podpierając się laską. Wydaje się, że nikt go nie widzi - ci ludzie krzątający się z łopatami, wartownicy...Nikt nie zwraca na niego uwagi, ale też nikt nie zwraca uwagi na mnie. Watkins też chyba mnie nie widzi. Czy w takim razie może też jestem duchem? A może to ja nim jestem, a nie on? Jak co rano spoceni ludzie zdejmują wielkie sztaby i ogromna brama otwiera się przed nami jak wielka wagina. Patrzę w nią jak urzeczony, za nią widać już labirynt dżungli kuszący wspaniałością zieleni. Profesor rusza przez otwarty przestwór, półnagi jak jeden z tubylców, oświetla go słońce jakby specjalnie dla mnie by wskazać mi drogę. Watkins jarzy się, podążam za tym światłem, idziemy w dżunglę w pewnym oddaleniu od grupy żołnierzy z Lafayettem, którzy też opuścili obóz. Niosą czarny worek. Kto w nim jest?

Sophie. Pogrzeb, podpowiada pamięć, ale ja nie jestem tego taki pewien. Kto jest w tym worku...?!

Pocę się, więc chyba jednak tu jestem. Drapią mnie gałęzie, zaplątuję się w korzenie i liany. Nikt na nas nie patrzy. Jesteśmy na miejscu. Takiego cmentarza jeszcze nigdy nie widziałem, jestem urzeczony - choć mam wrażenie że jakieś oczy obserwują mnie z dżungli. Słońce pnie się coraz wyżej, moja skóra nagrzewa się jak skóra tych jaszczurek. Paruje...Lokomotywa stoi na stacji, ale wiem że zaraz ruszymy dalej.

Ceremoniał jest krótki. Gryzą nas owady. Pełno tu postaci, stoją wszędzie, między nagrobkami i dalej, pośród lasu. Charakterystyczne jest to, że gdy patrzę na ich twarze, nie mogę złapać ostrości - są anonimowi, widmowi, inni. Milczą, czekają. Patrzą tylko. Vincent stoi z tamtymi z obozu, ma twarz pełną troski i bucha z niej gorąco, pewnie ma gorączkę - to widać. Jak my wszyscy. Nie zwraca uwagi na Watkinsa, który stoi nieruchomy, dalej, tam pod wielkim drzewem. Mnie nie może zobaczyć, bo siedzę jeszcze dalej i za jego plecami. A może dlatego że jestem duchem? Dyszę, opieram się o rozgrzany głaz i obserwuję jak czarny worek znika w dole, a razem z nim odpowiedź kto w nim tak naprawdę jest. To nieważne, to na nic. To ciało, które w nim jest zamienia się już tylko w nazwisko na kamieniu, który żołnierze wkopują w świeżą ziemię. Niedługo tak jak inne nagrobki pochłonie go zieleń, otuli go ocean ekspansywnej roślinności.

Nie wiem co dalej, bo Watkins, jarzący się dla mnie jak latarnia, rusza nagle. Lokomotywa powoli też rusza ze stacji. Zostawiamy za sobą tamto miejsce należące do obcych duchów i zagadkę ciała w worku. Przedzieram się przez dżunglę, ciężko jak przez koszmarny sen gdzie każdy ruch waży tonę. Gdyby nie odblask słońca od ciała Maurice'a, zapewne bym się zgubił - idę za światłem przebijającym się przez ścianę zieleni. On chyba wie, gdzie idzie. Czasem przystaje i odpoczywa na ciągniętych walizach. Czasem odwraca się i patrzy na mnie, ale nie widzi mnie, mruga więc oczyma krótkowidza i ociera pot z czoła. Zatacza się ze zmęczenia, a więc nawet duchy się męczą albo jednak nimi nie są, to bez znaczenia. Słońce jest coraz bardziej natarczywe, ale za to Maurice coraz bardziej widoczny.

Nie wiem już, gdzie jestem. Do tej pory Watkins nie wchodził chyba zbyt głęboko w las, bo widywałem prześwity miasta przez korony drzew. Teraz już ich nie ma, jest coraz ciemniej. Idę, potykając się, tylko za blaskiem profesora. Teren pnie się pod górę, wspinaczka pośród ramion drzew i nieprzeliczonych roślin jest nieprzyzwoicie trudna, profesor wyraźnie słabnie, czasem obsuwa się do tyłu - ledwo się podnosi, chyba zgubił jedną ze swoich toreb i ze zmęczenia nawet nie zauważył. Widzę, że jego podrapane łydki krwawią. Ja też jestem półżywy z wysiłku.

Wtedy go dostrzegam.

Biel prześwieca przez rozłożyste rośliny o liściach większych niż te machiny na lądowisku. Przecieram oczy, ścieram pot i nieruchomieję. Ale tak, bandaże wyraźnie malują się na tle zieleni. Szelest. Owinięta nimi głowa wysuwa się. Znajome mi jakoś oczy patrzą przez szparę. Chwila trwa, żaden z nas się nie porusza.

Dopiero gdy robi się ciemno, wyrywam się z odrętwienia i zaskoczenia. Nerwowo rzucam głową, mokre od potu kosmyki włosów chlaszczą moją twarz jak bicze. Blask zniknął! Profesor oddalił się, pochłonęło go zielone morze! Przerzucam wzrok na tamtego, w ostatniej chwili by zobaczyć jak mężczyzna zrywa się z chaszczy i rzuca się do biegu.

- Poczekaj! - to pierwsze słowo które pada z moich ust od dawna, jest jak skrzek, i rzeczywiście zaraz odzywają się spłoszone ptaki.

Bez zastanowienia rzucam się pędem za tamtym, jak oszalały próbuję przedzierać się przez dżunglę, która jakby chciała mnie powstrzymać wyciągając ku mnie setki swoich mniejszych i większych rąk. Lokomotywa jednak pędzi, rozbija zieleń i rwie na strzępy leśne poszycie. Biel bandaży błyska gdzieś przede mną, przesadzam wystające konary, w ostatniej chwili odruchowo uskakuję przed niewielkim wężem spadającym przede mną z jakiegoś liścia. Słyszę za plecami syk, ale ja już turlam się z niewielkiego zbocza po gąbczastym mchu, gęste zarośla wyhamowują upadek, choć z pewnością jestem podrapany. Mięśnie bolą, a upał sprawia że tracę dech. Mimo to podrywam się, zrywając z twarzy oplatające mnie pnącza, nie tracę z oczu tej bieli. On również się podnosi, pokasłując pod bandażami. Po chwili stajemy naprzeciw siebie, w półmroku pod olbrzymimi konarami zasłaniającymi słońce. Niedaleko słyszę furkot spłoszonego ptactwa. Tamten stoi nieruchomo,tylko poruszająca się jeszcze po biegu pierś świadczy o tym, że żyje. Nie tylko. Przez szczelinę w bandażach patrzą na mnie bystre, skupione oczy.







Rastchell, mimo upału, nie próżnował. Czuł się tego dnia nieco lepiej, mimo iż na pogrzebie trawiła go jeszcze lekka gorączka. Kosztowało go to wiele wysiłku, ale po rozmowie z Wrightem nie wrócił nawet do namiotu, ale złożył wizytę w kancelarii obozu. Wszystko toczyło się tam leniwym torem, urzędnik wojskowy mówił tak wolno jak pracował, szwędali się jak muchy w smole jacyś ludzie. Z ich rozmów Vincent wywnioskował, że ściągnięto tu właśnie mężczyznę który ma naprawić jakiś zamek w drzwiach. Tymczasem od dyżurnego wojaka dowiedział się rzeczy, które ucieszyły go na równi z tym, jak zastanowiły.

Wyglądało na to, że z polecenia Lafayette'a, a więc zapewne z rozkazu gubernatora - w kancelarii trwały już przygotowania do pomocy ekspedycji w wyjeździe. Podobno wydzielono osobne pomieszczenie, gdzie dla podróżników wojsko przekazało w darze sporo żywności i bukłaków z wodą, a także koce i nawet jeden wojskowy namiot. Ta skrupulatność i tempo pomocy była naprawdę zastanawiająca, zwłaszcza że Vincent dobrze pamiętał jak Lafayette wcześniej targował się o każdy wydzierany z jego magazynu przedmiot. Pamiętał też porównanie skarbnika Trahmeru do smoka, wypowiedziane ustami Jasona Wrighta.
Chwilowo jednak było za gorąco, by zaglądać temu koniowi w zęby. Zbliżało się południe i obóz jak zwykle pustoszał. Rastchell złożył jeszcze prośbę o parę rzeczy, które jego zdaniem były konieczne do dalszej podróży. Dyżurny zanotował to i obiecał porozmawiać z sekretarzem. Obiecał też, zgodnie z kolejną prośbą, przekazać poprzez najbliższy patrol wiadomość do Wrighta o tym, że jeszcze dziś wieczorem Vincent chciałby zaprosić go na rozmowę do obozu.

Zmęczony, uginając się pod ciężarem południowego, najgorszego słońca Rastchell przemykał jak najszybciej do namiotu. Był od rana na nogach, a w tym klimacie oznaczało to niemalże maraton. Marząc tylko o hamaku, zjedzeniu czegoś i dociągnięcia jakoś do wieczora dowlókł się do wejścia. Jednakże spokój nie był mu widocznie dany, bo przed ich otwartym namiotem napotkał rosłego, spoconego niemiłosiernie i najwyraźniej zeźlonego swoim obowiązkiem wartownika. Co tu robił ten miedzianowłosy żołnierz?
- Coś się stało? - zdołał wyrzucić z wyschniętego gardła do wojaka.
Rudzielec obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.
- Robert Voight. - wydął spierzchnięte usta - Jest objęty aresztem. Rozkaz gubernatora.
- Aresztem?! - zaskoczenie Vincenta było kompletne - Za co?!
- Ja tam nic nie wiem. - uciął rozmowę wojak. - Rozkaz jest rozkaz. Wchodzi pan czy nie?!







- Panie Blum … - odezwal się Watkins do jedynej osoby z otwartymi oczami - … wartownicy przy bramie mówili, że jutro o świcie odbędzie się pogrzeb. Pogrzeb kogo, jeśli można wiedzieć?
- Sophie? - padła cicha ni to odpowiedź ni pytanie.
- Co Sophie? Czy to imię Pana towarzyszki, nie ma jej tu jeśli chce ją Pan przywołać.
- Pogrzeb Sophie...
Watkinsowi momentalnie zrobiło się zimno. Wypuszczone z dłoni przedmioty potoczyły się po klepisku. Z miny profesora mozna było odczytać niedowierzanie w słowa, które padły przed chwilą.
- Co sie stało … ?- Maurice wykrztusił drżącym głosem - … To jest, to była taka miła dziewczyna.
Nic. Nawet oczy Bluma nie zmieniły wyrazu. Twarz wciąż pozostawała martwą maską. Był jak golem z mitów. Jedynie pot spływający brudnymi ścieżkami po jego twarzy świadczył o życiu jakie się w nim tliło.
- Mówili... że została zamordowana... w mieście...
- Z a m o r d o w a n a … w -m i e ś c i e …? - Wycedził zszokowany Watkins. - Co Pan mówisz, to niemożliwe jak to się stało?

Wzrok Bluma powoli, bardzo powoli przeniósł się na śpiących. Ciężko było stwierdzić na którego z nich patrzył. Może nawet na żadnego z nich... Przez chwile wydawało się profesorowi, jakby chciał wykonać jakiś ruch. Wstać, sięgnąć po coś? Coś powiedzieć? W bladym, migotliwym świetle jedynej świecy jego twarz stawała się upiornie blada. Oczy rozszerzały się, ciało zaczęło tężeć. Nagle z ust Persivala na dobry łokieć do przodu wyrwała się w akompaniamencie nieludzkiego charku struga rzadkich wymiocin.
Szok jakiego doznał Watkins przyćmił ewentualną reakcję na chorobliwy stan Bluma. Wstrząśnięty profesor przysiadł na skrzyni. Siedział tak bez słowa przez dłuższy czas. Z zadumy wyrwał go skrzek czegoś z dżungli. Potem do jego uszu zaczęły dochodzić ptasie trele. Gdy zebrał swoje rzeczy i wyszedł z namiotu na zewnątrz już świtało. Zbliżał się czas pogrzebu, w którym Maurice Watkins chciał uczestniczyć.

Parę godzin później, po ceremonii, profesor przedzierał się już przez las.

W dżungli przestawało mieć znaczenie, kto go widzi a kto nie. Podróż na skróty, którą wybrał profesor, była męczarnią, zwłaszcza z walizami. Błądząc, śmiertelnie zmordowany, dotarł w końcu w okolice lądowiska. Przynajmniej tak mu się zdawało, bo pod koniec drogi pogubił się, mimo że starał się nie wchodzić w las głębiej niż kilkanaście metrów. Do tego miał dziwną pewność, że ktoś go śledzi, choć gdy odwracał się nigdy nikogo nie widział. Nie raz leżał na ziemi, ślizgał się po zboczach, którymi szło się do położonego wyżej niż miasto lądowiska. Ugryzła go niewielka jaszczurka. Miał już dość dżungli, nie spał od dawna i nie mógł odnaleźć głównej wykarczowanej drogi, na którą spodziewał się wyjść. Ledwo żywy ze zmęczenia postanowił w końcu odpocząć, choć jak mu się zdawało od celu dzieliło go już naprawdę niewiele. Usiadł, oparłwszy się o walizy.

Upał. Zmęczenie. Dopadły go jak drapieżnik, niepostrzeżenie.

Gdy się obudził, słońce zaczynało już pomału znikać nad linią drzew. Właściwie, obudzono go. Zobaczył nad sobą pochyloną Claudette, próbującą go ocucić. Ciało bolało go, piekło. Dobudzając się, doszedł szybko przyczyny. W wielu miejscach na ciele, zwłaszcza tych odsłoniętych widniały zaczerwienienia i bąble. Dziewczyna wykonywała ruchy, strząsając z jego piękącego ciała niewielkie stworzenia.
- Mrówki. - mruknęła Claudette, widząc że otworzył oczy - Masz szczęście, łagodniejszy gatunek. Będziesz żył, obędzie się też chyba bez halucynacji. Gorączka i wymioty na pewno...Co cię podkusiło, żeby...
Umilkła nagle. Watkins usiadł ciężko i już miał się odezwać, ale głos zamarł mu w gardle, gdy zobaczył twarz tężejącą dziewczyny. Znieruchomiała, wpatrzona w jakiś punkt za jego plecami. Obrócił ostrożnie samą głowę. Na widok tego, co zobaczył, ścierpła mu skóra i niemal stanęło serce. Niedaleko nich, majestatyczny i wyjątkowy, pośród swojego królestwa stał dziki, potężny kot wpatrując się w profesora wzrokiem, który nie mówił nic o zamiarach bestii...











Z trudem otwierałem oczy, oczywiście od razu wchłaniając w siebie przygniątające gorące powietrze Trahmeru. Oszołomienie, towarzyszące wybudzaniu się w tym upale, które zwykle ustępowało nieco po przeleżeniu paru chwil - tym razem jednak nie zniknęło. Szumiało mi mocno w głowie, poruszając dłońmi miałem wrażenie że zostawiają one po sobie smugę.

Zastrzyk...Zmęczona twarz doktora...Pigułki...

Tak, to na pewno prochy. Zbijały gorączkę, sprawiały że rana nie bolała już, ale utrzymywały mój umysł w stanie zamroczenia. Mimo to myślałem jaśniej, zniknęły majaki - zniknął obraz Watkinsa. Profesor...? Nie wiedziałem, czy to wszystko co działo się w tym namiocie wczoraj, wydarzyło się naprawdę czy było wytworem mojej trawionej gorączką wyobraźni...Pewnej części w ogóle nie pamiętałem. Co robiłem? O czym rozmawiałem i z kim, bo niejasne przebłyski podpowiadały mi, że z moich ust wydobywały się wczoraj słowa których nie pamiętałem.

Myślenie było problemem. Przypominało przedzieranie się przez gęsty, drapiący gałęziami las. Wspomnienia, ostatnie zwłaszcza, były zaś jak zwierzyna czmychająca w zarośla gdy tylko zwracałem ku niej wzrok.

Pogrzeb! Przypomniałem sobie nagle, ale gdy próbowałem się dźwignąć, poczułem niesamowitą ciężkość członków i zawroty głowy. Musiałem poczekać, aż zaaplikowane przez felczera prochy przestaną działać. Przyglądając się przy okazji pozszywanej dość topornie ranie pod koszulą, piłem łapczywie z bukłaka z ciepłą wodą który ktoś pozostawił przy sienniku. Rozejrzałem się. Przez otwartą płachtę widać było sporą część placu. Sądząc z ruchu żołnierzy, a raczej jego braku, musiało być już dawno po porannej trąbce. Może nawet już bliżej południa...? Przespałem pogrzeb, i nic już nie mogłem na to poradzić. Wychylając się z trudem w bok sięgnąłem pod materac.

Książek nie było. Zaraz, przecież to ja chyba w końcu oddałem je wczoraj żołnierzom...Tak...A co z laską? Nie, jej chyba nie przekazywałem, a jednak przedmiotu już nie było. Przenosząc wzrok dalej, dostrzegłem też że ktoś zabrał wszystkie rzeczy profesora, po walizach zostały tylko odgniecione ślady na klepisku.

Nagle zrobiło się trochę ciemniej. Ktoś przesłonił wpadający do namiotu przez otwór wejściowy dzienny blask. Odwróciłem głowę, powoli, jakby ważyła tonę.

Lafayette. W jego dłoni jakaś książka.

Sekretarz wszedł do środka powoli, za nim wtoczyło się trzech rosłych, spoconych bardzo wartowników. Ich miny nie wróżyły najlepiej. Ja, żeby się odezwać, musiałem przepić wodę i dwa razy przełknąć ślinę w zasuszonym na wiór gardle.

- Panie Sekretarzu...O co chodzi?

- W naszej niedawnej rozmowie...- Lafayette podszedł i skinął na jednego z wojaków, by stanął obok niego - ...powiedział pan, że znalazł w rzeczach profesora książkę z dedykacją od człowieka o nazwisku Clark...
- Tak. Zgadza się, tak powiedziałem...- zmarszczyłem brwi.
- Sugerował pan wyraźnie, że człowiek o tym nazwisku jest związany z ruchem wywrotowym...Członkiem organizacji nie cofającej się przed aktami terroru...
- Do czego pan zmierza?! - spytałem nieco mocniej, choć bardzo kręciło mi się w głowie.
- To nie była ta książka? - pokazał mi wolumin. Przyjrzałem się, choć już na pierwszy rzut oka nie zgadzała się wielkość i kolor obwoluty.
- Nie. Na pewno nie. - odpowiedziałem pewnie, siadając na sienniku - Dedykacja dla profesora znajdowała się w innym tomie. Był dużo mniejszy i...zawierał wiersze.
- Taak. - przerwał mi Lafayette - Ta tutaj to...- odwrócił okładkę, by przeczytać głośno tytuł : -..."Niesamowita historia gmachu Centrali Telefonicznej w Xhystos", Jaque'a Thun.
- Dość ciekawa pozycja, przeglądałem ją trochę. - powiedziałem - ...historia przedsięwzięcia, swego rodzaju eksperymentu. Od pomysłu poprzez niesamowity projekt architektoniczny aż po zastosowaną technologię. Żałuję, że nie miałem wczoraj dość czasu - czytając nie doszedłem nawet do rozdziału o architekturze. Zaciekawiły mnie inne pozycje profesora, te o psychologii.
- Wczoraj czytał ją pan po raz pierwszy? - upewnił się sekretarz.
- Nie rozumiem. Po co to przesłuchanie...? - wytarłem po raz kolejny pot - Tak, nie spotkałem się wcześniej z tą pozycją.
- Ach, doprawdy? - uśmiechnął się Lafayette - Zapewne nie zauważył też dedykacji?

Sięgnąłem wstecz do pamięci dnia poprzedniego. Szukając podobnych do wpisu z tomu poezji obejrzałem pierwsze strony we wszystkich książkach profesora. Dedykacja w zbiorze wierszy na pewno była jedyna. Pamiętałem dobrze czystą kartę za okładką trzymanej przez sekretarza książki.

- W tej książce...- powiedziałem na tyle pewnie, na ile pozwalały na to zawroty głowy i oszołomienie lekami - ...nie było żadnej dedykacji. Jestem tego pewien.
Lafayette teatralnie otworzył okładki i wyprostował się.
„Mojemu serdecznemu przyjacielowi Robertowi Voight..".- zaczął czytać z emfazą - podpisano: "Nathan Clark". No i jeszcze ciekawe post scriptum. "P.S. Do zobaczenia w Trahmerze."
- To niemożliwe...Czy ja śnię...? - wyrwało mi się. - Chyba pan żartuje...

- Panie Voight...- uniósł nieco głos sekretarz, stojąc nadal z otwartą książką - ...przykro mi, ale w tej sytuacji musimy przedsięwziąć określone środki ostrożności. Z rozkazu gubernatora, do czasu wyjaśnienia sprawy, zostaje na pana nałożony areszt. Biorąc pod uwagę dobre stosunki między naszymi miastami gubernator zgodził się zrezygnować z kazamatów, ale nie wolno panu będzie opuszczać terenu obozu. Po terenie obozu może się pan poruszać jedynie w asyście wartownika, który będzie oczekiwał przed pańskim namiotem. Wszystkim stacjonującym żołnierzom pod srogą karą zabroniono udzielać panu jakichkolwiek informacji. Jeśli zachowa się pan niehonorowo i będzie pan próbował opuścić obóz w jakikolwiek sposób, uprzedzam że zostanie pan zamknięty w naszych lochach pośród zwykłych przestępców...

Słuchałem go, nie wierząc własnym uszom. Poczucie, że wszystko dookoła jest jakimś złym snem, w którym upał odbierał wszystkim zdrowe zmysły, nie opuszczało mnie. Gadzi pysk Lafayetta chyba dalej wyrzucał z siebie jakieś słowa, ale ja, wiedziony nagłym impulsem, powziąłem decyzję. Muszę sprawdzić, czy nie kłamie, czy...

Zerwałem się, chwytając za okładki książki. Zamroczony, działałem conajmniej trzy razy wolniej niż normalnie, ale zaskoczony sekretarz wypuścił z rąk wolumin. Siły starczyło tylko na jeden skok, potem zakręciło mi się w głowie i upadłem na siennik, uderzając barkiem o podpierający namiot słupek. Trzęsącymi się rękami szybko otworzyłem na pierwszej stronie...

Żołnierz, widząc moją akcję, skoczył również na mnie, ale Lafayette z dziwnym uśmiechem powstrzymał go ruchem dłoni. Miałem książkę w rękach nie dłużej niż dwie-trzy sekundy. Patrzyłem jak urzeczony na stronę, która jeszcze wczoraj, byłem tego pewien, była czysta! Ale teraz biegły po niej skreślone odręcznie czerwone litery, układając się dokładnie w te słowa które odczytał sekretarz...

Od razu zauważyłem, że charakter pisma był inny niż ten, którym napisano tamtą dedykację...Ale chwilowo mój umysł zajmował jeszcze jeden zdumiewający szczegół. Zanim zdążyłem coś jednak powiedzieć, na znak Lafayetta żołnierz zdecydowanie chwycił książkę. Szarpnąłem, przytrzymując ją, ale byłem zbyt osłabiony i oszołomiony lekami by stawić skuteczny opór, zresztą dwaj inni tylko czekali w razie problemów. Moje dłonie zwolniły uścisk, a wartownik oddał tom Sekretarzowi. Ten przycisnął go do piersi i patrzył na mnie z uśmiechem.

- Czy...czy to zostało napisane...- w tym momencie nie mogłem się powstrzymać, by upewnić się co do tego istotnego szczegółu.

- Tak. - Lafayette przestał się uśmiechać. - To krew. Dedykację zapisano krwią.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 01-02-2011 o 17:29.
arm1tage jest offline