Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-02-2011, 23:42   #109
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Pędziłem. Gnałem ile sił, choć energii nie zurzywałem wcale. Byłem wszędzie. Odwiedzałem rejony niedostępne dla konwecjonalnego bytu. Czułem, że mogę znaleźć się wszędzie. I byłem tam. Nie było granic możliwości. Nie było barier. Ram absurdu. Niczego, czego nie byłbym w stanie dokonać. Czasu, który mógłbym osiągnąć, doznania, jakiego potrafiłbym zakosztować. Jak eter. Byłem wszędzie...
Byłem w Xhystos, w Asylium. Byłem w Trahmerze, w bredzeniach Roberta Voighta, w troskach Vincenta Rastchella, w pamięci płomiennowłosej Iris Casse, na dnie oczu Sophie i we łzach Celestyny. Nawet w majaku Morisa Watkinsa. Byłem z żywymi i pośród zmarłych. Twarze migotały niczym niewyraźne wspomnienie z wesołego miasteczka. Zmieniały się plany. Frontony budunków ustępowały miejsca wnętrzom, te krajobrazom. Czasy, zdarzenia, miejsca, okoliczności... wszystko wirowało, znikało gdzieś za plecami. Niczym pospiesznie oddalające się widoki zza szyby pędzącego pociągu znikały pchane w niepamięć kolejnymi, niecierpliwymi swojej pory. Ponieważ nie dawałem im wybrzmieć, nie pozwalałem się wysycić. Byłem jak dziecko. Chciwy, zachłanny i wciąż głodniejący w miarę sycenia...
Widziałem. Ich nieporadne próby przedarcia się przez rzeczywistość. Mozolne parcie w czasie i przestrzeni. Byli jak te owady, które z nieznośnym łaskotaniem śpieszyły się w poszukiwaniu wilgoci. Powolne, nieżwawe, ograniczone własną fizycznością.
Widziałem ludzi, jeszcze wolniejszych niż mrówki i karaluchy. Widziałem ich oczy. To, co się za nimi kryło. Strach... Lęk przed nami... Nimi. Zabobonny, pierwotny strach przed słowem i jego potęgą. Widziałem odrazę malującą się na tych twarzach. Niezrozumienie i wstręt.
Słuchałem ich słów. Emocji jakie się za nimi skrywały. Wsłuchiwałem się w oddechy, w szum liści, w nieme podmuchy wiatru i wyraźny stukot siekier. Wsłuchiwałem się w echa przeszłości i tego co teraz. Błąkałem pomiędzy nimi. Pomiędzy szczekiem metalowych klamer, cichym szelestem jedwabiu i jękiem krojonego ciała... pomiędzy grzechotem pigułek.



Las. Rozedrgany, bajecznie kolorowy, usiany drażniącymi oczy plamkami, gęsty i zazdrosny. I on. Półnagi jak jeden z tubylców, oświetlony przez tę nisamowitą kulę rozpalonego gazu. Ileż w nim determinacji... ileż woli, kiedy ciągnie te swoje toboły. Nie tylko on coś dźwiga... Wór. Czarny, bezkrztałtny. Ludzie. Nieszczęśliwi, bo zmuszeni okolicznością. Poważni... nie, rozeźleni. Jakby nie o to szło, by oddać ziemi to, co jej. Jakby ważniejsze były niedograne karty, nie załatwione sprawy. Jakby godzina spędzona w chłodnym cieniu szopy czy namiotu warta była więcej od tego by w tę drogę nie ruszyła bez pamięci... Podobało by się jej to miejsce. Choć słońce kłuło boleśnie wszechobecna zieleń tworzyła w tym miejscu aurę spokoju. Nawet ptactwo darło się jakby mniej natarczywie. Może z powodu obecności ludzi... a może tamtych... Z początku ich nie zauważyłem. Widziałem tylko Vincenta, jak stał pośród tych z obozu. Poważny, zatroskany i chyba szczerze wstrząśnięty. Milczący. Widziałem kwiat, który położył na kopcu przy tablicy... piękny. Oni też go widzieli. Ci co stali między drzewami, jak Watkins, z tyłu. Jak ja, my wszyscy...



I znowu droga. Przez dżunglę, pod górę, na przekór pnączom, lianom i korzeniom. Na złość własnej bezsile. Na udry z płytkim oddechem. Za plamą światła, za rysunkiem na plecach. Za człowiekiem, jakże innym niż ten jajogłowy profesor zamawiający ciastko i kawę...
Wtedy go dostrzegłem.
Bandaże wyraźnie malowały się na tle zieleni. Szelest. Owinięta nimi głowa wysunęła się. Znajome mi jakoś oczy spojrzały przez szparę. Długo trwała chwila, nim któryś z nas się poruszył. W ostatniej chwili by zobaczyć jak mężczyzna zrywa się z chaszczy i rzuca do biegu.
- Poczekaj!
Właściwie po co za nim biegłem? Dlaczego uciekał? I czemu nagle przestał?
Pytania mnożyły się i wiły po głowie niczym kłębowisko węży. Czy byłem gotowy na odpowiedzi? Czy chciałem je znać? Czyż nie przyniosą niczego prócz kolejnych zagadek?
Byłem zmęczony. Zrezygnowany. Szczerze mówiąc miałem dość. To, że stałem jeszcze na nogach zawdzięczałem chyba tylko garści tych niebieskich...
Długo staliśmy w milczeniu. Skrzeczenie ptactwa i trzepotanie skrzydeł ucichły. W końcu, mężczyzna z ukrytą twarzą drgnął. Bandaże poruszyły się nieco. Skrzywił się? - pomyślałem - A może się uśmiechnął?
W każdym razie zaraz potem człowiek ten odwrócił głowę, poruszył się i postawił pierwszy krok, najwyraźniej z zamiarem odejścia w rozpościerający się przed nami gąszcz.
- Stój ! - rozkaz wydał się sam i zirytował mnie chyba nawet bardziej niż tamtego. Znów górę wziął instynkt, miast chłodnej kalkulacji. Nie, nie obawiałem się go, choć przyznam, z początku brałem go za jednego z nich. Jednego z tych, o których wciąż bredził ten policjant. Anarchistów... Jednak on był również pasażerem, wysiadł ze wszystkimi w Trahmerze, a jako taki czemu nie miałby wziąć udziału w zamachu podczas lotu? Nie. Nie pasował mi jako wywrotowiec... jednak uciekał... a może nie... może chciał tylko wywabić mnie tutaj, na odludzie, z dala od zebranych na ceremonii ludzi... w takim razie czemu teraz postanowił odejść?
Stanął.
Obrócił się powoli. Nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. To dziwne, ale gdy patrzyliśmy na siebie wydawał mi się...Trudno odnaleźć właściwe słowo...
Bliski...?
A jednocześnie...
Wrogi?
Tak, trudno odnaleźć właściwe słowo. Przeczucie mówiło mi, że nie powinienem był podchodzić. Że nic dobrego z tego nie wyniknie. Był jak wąż w lesie. Kolorowy i z pozoru nie groźny, intrygujący, ale jednocześnie miałem wrażenie, że niebezpieczny. Jakaś część jaźni ciągnęła mnie w kierunku tego tajemniczego człowieka. Inna krzyczała: Nie rób tego!
Nie posłuchałem.
Powoli, całkiem jak wobec niebezpiecznego gada, zbliżałem się pełen napięcia. Wiedzieć. Poznać prawdę, jakkolwiek nie okazała by się straszną. Tylko to w tamtej chwili kierowało moimi krokami. I pchało mnie wprost na spotkanie z...

 
Bogdan jest offline