Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-02-2011, 09:34   #111
Irmfryd
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Watkins zasłaniając się bagażem wycofywał się nawet nie wstając, po prostu szorował po piachu odpychając się nogami. Natrafiając na jakiś opór z tyłu czuł plecami, że to chyba pień drzewa.

Już na pierwszy ruch Watkinsa jaguar drgnął. Gdy Maurice oparł się o pień, wielki kot pochylił głowę i dał jeden krok do przodu.
- Nie ruszaj się, szaleńcze ...- syknęła przez zaciśnięte zęby dziewczyna.
- Yhmmm … - przytaknął Watkins zamierając w bezruchu. - Co robimy? - wyszeptał po chwili.
- Psssttt...- prawie bezgłośnie poruszyła ustami Claudette.

Nie poruszała się ani o cal. Watkins widział, jak zagryza wargi a mrówka gryząca ją w policzek upuszcza nieco krwi, ale dziewczyna nie reagowała.
Jaguar, w przeciwieństwie do niej, poruszał się. Powoli, majestatycznie stawiał krok za krokiem, zbliżając się do nich coraz bardziej. Profesor czuł już charakterystyczną zwierzęcą woń, a niski pomruk wydobywający się z gardła wielkiego kota sprawił, że na ciele Maurice’a podnosiły się włosy...
Z każdym krokiem dzikiego zwierza profesorowi coraz bardziej tężały mięśnie. Nawet gdyby chciał nie był teraz w stanie poruszyć się. Strach zerkał na niego z żółto czarnych oczu dzikiego kota. Czuł zimno, jego suche ciało momentalnie ścięła gęsia skórka. Nie mógł myśleć, nie mógł działać. Siedział na ziemi oparty plecami o pień drzewa całkowicie zdany na los. Mógł liczyć tylko na cud, bo w to, że zwierz dzisiaj już jadł nawet Claudette nie wierzyła.
Kot podszedł blisko, tak blisko że mógł już bez problemu dosięgnąć go łapą. Stojąca krok za nim dziewczyna również nie poruszała się, jego samego zdjął paraliż przerażenia, zresztą przy szybkości dzikiego zwierzęcia nie było tu szansy na nawiązanie obrony. Morda jaguara zaczęła się przybliżać do twarzy Watkinsa...Profesor zamknął oczy. Rachunek sumienia. Obrazy bliskich...

Zgrzyt, świst...

Kolorowe plamy, omamy słońca na zaciśniętych powiekach... Wysokie, jednolite i nieprzeniknione mury miasta Samaris...
Usłyszał z bardzo bliska dziwny dźwięk. Po chwili dopiero zdał sobie sprawę, że zwierzę go obwąchuje. Dotyk mokrego nosa dzikiego kota był jak elektryczność, czuł jak sensacja przebiega po całym jego ciele, od twarzy do koniuszków palców u stóp. Serce niemal stanęło. S a m a r i s...

Już?!

Uczucie minęło. Zniknął zapach zwierzęcej sierści. Dopiero po długiej chwili Watkins odważył się otworzyć oczy. Jaguar zniknął. Została już tylko soczysta zieleń i szybki, spazmatyczny niemal oddech Claudette gdzieś za plecami profesora...
Chociaż po zwierzęciu nie było śladu Maurice bał się poruszyć chociażby głową. Sygnały płynące z mózgu do nóg, rąk natrafiały na mur, blokadę uniemożliwiającą jakiekolwiek poruszenie się. Stężałe mięśnie powodowały tylko bolesny skurcz.
- Chyba odszedł … - powiedzieli razem Watkins i Claudette.
- Powinniśmy stąd iść, zanim wróci ... - cedził przez suche wargi profesor - … tylko dokąd?
- Do Samaris. - dziewczyna chyba też jeszcze nie była w stanie się poruszać - ...ale jak?
- Tak … oczywiście - przytaknął jeszcze lekko oszolomiony profesor. - Do Samaris. Musimy odszukać przewoźnika … wiem, że jest, trzeba go znaleźć. Co jest na południu, za Trahmerem?
- Tak...Nie...- dziewczyna próbowała otrząsnąć się z nagromadzonych emocji - Ja...Nie wiem...Podobno...Podobno nie ma już nic, poza Samaris. Ocean...
Poruszyła się wreszcie. Właściwie obróciła tylko głowę i spojrzała na niego.
- Myślałam...Myślałam, że to ty...
- I dobrze myślałaś i źle zarazem … jestem wysłannikiem miasta Xhystos. Moja … nasza misja ma na celu … właśnie jaki my w ogóle mamy cel - głośno zastanawiał się Watkins - … nieważne … rzecz w tym, ze jesteśmy w oficjalnej misji do Samaris. Obecnie zwolniło się jedno miejsce, bo jak pewnie nie wiesz, Panna Irise Case odeszła do dżungli. Wobec tego możesz zająć jej miejsce. Myślę, że w Samaris mają nie mniejszy bałagan niż tu i nikt nie będzie podważał wiarygodności członków ekspedycji. Zresztą już monsieur Blum postąpił podobnie. A Panienka jak mniemam przybyła tu także z Xhystos, więc może również być wysłanniczką Rady.
- Cel...- była jak zaczarowana - Nasz cel...To Samaris.
Wolno, zupełnie niczym ten dziki kot dała parę kroków, potrząsając przy tym głową. Wyraźnie zaczęła odzyskiwać rezon.
- Dziękuję, profesorze. Dziękuję, że zabierzecie mnie ze sobą.
Usiadła na płaskim, obłym głazie obrośniętym mchem, uprzednio sprawdzając go uważnie wzrokiem.
- Przepraszam...Chyba byłam w szoku. Ten jaguar...Pytałeś co jest na południe za Trahmerem...Z tego, co mi wiadomo to wiele, wiele dni dżungli. A dalej...Pustynia. Pustynia i...Samaris. Na brzegu oceanu.
- Wiele, wiele dni dżungli, wiele, wiele dni pustyni … - powtarzał Maurice - …. Samaris na brzegu oceanu. A te maszyny na lądowisku? Daleko latają?
- Maszyny... - zaświeciły się jej oczy - Maszyny. Maszyną...Moglibyśmy dolecieć. Ja...Ja mogłabym...
Popatrzyła mu znów prosto w oczy. Była w tym spojrzeniu determinacja.
- Chcesz powiedzieć, że mogłabyś pilotować - Watkins aż uniósł brwi ze zdziwienia. - A co z maszyną twojego ojca? Wiesz gdzie jest?
- Skąd wiesz o moim ojcu? - teraz ona się zdziwiła. - On...Tak, nauczył mnie pilotażu...Wiele lat temu. Nie jestem pewien, czy nadal umiałabym...
- Sama wspomniałaś mi poprzedniego wieczora, jak szliśmy koło lądowiska. Mówiłaś, że ojciec miał cię zabrać do Samaris … i że był właścicielem dwupłata - Watkins mimowolnie skubał brodę. - A co z jego maszyną? Może byśmy ją pożyczyli?
- Tak mówiłam? A tej maszyny...- dziewczyna zmarkotniała wyraźnie - ...już nie ma. Nie wróciła...Ojciec...Nie wrócił...
Słychając wyjaśnień Panny Andersen, profesor sprawdzał stan swojego bagażu. Starał się wszystko od nowa ułożyć, ale za każdym razem okazywało się, że albo walizka jest za mała albo przedmiotów za dużo.
- O to może być pomocne w podróży - z radością stwierdził Maurice wymachując kompasem. - Nie wrócił … przykro mi Panno Andersen. Będziemy musieli w takim razie pożyczyć którąś z tych dwóch przy lądowisku. Wybór dwupłata pozostawiam Pani.
- Ojciec...- zamyśliła się - Nie, nic. Proszę się mną nie martwić. To było...Bardzo dawno temu...
Nagle znów wróciła do rzeczywistości.
- Pożyczyć? - spytała szybko - Co na to właściciele?
- Pożyczymy, polecimy, potem wrócimy, oddamy w nienaruszonym stanie … może się nie zorientują - poważnym tonem mówił Watkins.
- Profesorze. - odwzajemniła się poważnym spojrzeniem - Nie jestem już młodziutką pannicą. Proszę mnie nie częstować takimi głodnymi kawałkami. Kradzież to kradzież i dobrze wiemy, że właściciel nie dostanie swojej maszyny z powrotem. Ale ja jestem gotowa na wszystko, by dotrzeć do Samaris. Na wszystko. Zbyt długo czekałam. Zrobię to!
- Ale ja naprawdę nie mam nic przeciwko zwrotowi maszyny właścicielowi. - Profesor nadal skubał brodę, a po chwili odezwał się ponownie.
- Zróbmy tak … aby w pewien sposób zrekompensować właścicielowi … niedogodność, zostawimy mu zadośćuczynienie w postaci gotówki. Mam na to środki w walucie miasta Xhystos.
- To już mnie nie obchodzi. - odparła hardo - Jeśli pan tak uważa, proszę tak zrobić. Ja polecę. Tylko...Lądowisko jest pilnowane.
- Pilnowane powiadasz hmmm... ale przecież każdy musi spać, a zresztą jak uruchomisz maszynę to już i tak nikt jej nie zatrzyma. Stanie na drodze pędzącego dwupłata to istne szaleństwo.
- To prawda. - rozpaliła się. Widocznie drzemał w niej spory temperament. Mówiła szybko i niecierpliwie - Nikt tu nie spodziewa się, że jest ktoś poza pilotami kto umie odlecieć machiną. Musielibyśmy...Działać szybko. Szybko i zdecydowanie.
- Tak zrobimy, kwestia właściciela maszyny … może go po prostu uśpić? No i trzeba działać szybko … zresztą nie widzę powodu aby zwlekać z wyjazdem.
- Tak, tak, szybko! - złapała go za ręce - Gdzie inni członkowie ekspedycji...?
- W forcie, ale ich stan fizyczny … cóż potrzeba im kilka dni rekonwalescencji. Pan Voight jest ranny, Pan Blum … mało komunikatywny a Pan Rastchell chyba próbuje się nimi zajmować. Tylko, że my nie mamy tyle czasu … Samaris czeka Panno Andersen...
- Ale przecież są dwie maszyny, nic nie stoi na przeszkodzie abyśmy podróżowali oddzielnie - po krótkim namyśle powiedział profesor. - Zresztą chyba i tak byśmy się wszyscy razem nie pomieścili. Ile osób może zabrać taki dwupłat?
- Są spore, na jednoosobowych prototypach po prostu trudno zarobić. - odparła zadziwiająco pragmatycznie - Do jednego jest zwykle w stanie wejść parę osób. - mówiła szybko - ...są skonstruowane tak, by przewozić towary więc musi być miejsce. Nie oznacza to niestety siedzeń, choć czasem montuje się ławki - taki jest dwupłat Wrighta. Z przodu siedzenie dla pilota i jedno miejsce obok. Ale...
Znowu popatrzyła na niego jakoś inaczej.
- ...ale ja myślę, że powinniśmy lecieć razem. Nie powinno się nikogo zostawiać z tyłu, bo...
Nie skończyła. Umilkła, przez jej twarz przemknął dziwny cień, który sprawił, że profesora przeszedł dreszcz.
- Racja, razem wyruszyliśmy z Xhystos więc powinniśmy trzymać się razem. Tylko czy możemy czekać aż wszyscy wydobrzeją? No i pozostaje jeszcze jedna sprawa. Ta poczciwa staruszka mówiła, że jestem poszukiwany. Nie mam pojęcia o co chodzi, a bredni wygadywanych przez człowieka w gorączce nie można brać na poważnie. Co by to nie było to jeśli mnie schwytają to termin wyjazdu jeszcze bardziej się odsunie.
- Nie możemy czekać. - powiedziała zdecydowanie - Musimy działać. Niech lecą, chorzy czy zdrowi, jaka to różnica. Jeśli ty nie możesz iść, może to ja powinnam z nimi porozmawiać. Nie wiem tylko, czy mi uwierzą.
- Próbowałem z nimi rozmawiać, ale jakoś dziwnie mnie traktowali. Niby bali się mnie … nie potrafię do końca zrozumieć ich zachowania a w szczególności Pana Rastchella bo reszta … była niedysponowana. Chcesz tam iść? Odradzam … pojawią się pytania, wątpliwości, kwestie wyjaśnień … znając bzdurne moim zdaniem przykładanie wagi do rzeczy zupełnie nieistotnych przez jednego z członków wyprawy to ... kto wie może i oskarżeń. Tak więc odradzam - poważnym tonem powtórzył Watkins.
- Co więc robimy, profesorze?! - chodziła w tę i z powrotem dziewczyna, jak zwierzę w klatce - W takim razie ty musisz tam jednak iść. Albo... Albo ściągnąć ich tutaj, by porozmawiać. Wyjaśnić. Jeśli nie będą chcieli, wymyślić jakiś dobry pretekst. Musimy...Musimy lecieć jak najszybciej!
- Trzeba się z nimi skontaktować i przekazać informację. Wylatujemy dziś wieczorem, myślę, że na oświetlonym pochodniami pasie będzie wystarczająco jasno by wystartować.
- Pochodnie trzyma zawsze obsługa lądowiska...- zauważyła przytomnie dziewczyna. - Dlaczego mieliby nam pomagać?
- Wieczorem będzie też łatwiej … pożyczyć maszynę - słowo pożyczyć profesorowi trudno było wymówić. - Nie możemy zbyt długo zwlekać … S a m a r i s czeka. - mówił nie zrażony wątpliwością Claudette - Kto nie przyjdzie jego strata. Ja nie mogę pokazać się gdyż nie mamy czasu wszystkiego wyjaśniać i przekładać wylot. Czy zrobi to Pani dla nas i powie o tym jednemu z członków wyprawy?
- Niech pan zadba tylko o oświetlenie na pasie. - wyprostowała się hardo i błysnęły jej oczy - Jak nazywają się ci ludzie i gdzie mogę ich znaleźć?!

***

Po krótkich wyjaśnieniach z kim ma się skontaktować, co przekazać oraz wytłumaczeniu z jej strony jak najbezpieczniej dotrę do lądowiska i co robić aby nie narazić się na niebezpieczeństwo zarówno ze strony lasu jak i wojowników, rozstaliśmy się. Claudette Andersen poszła do miasta a ja udałem się przez dżunglę do miejsca gdzie stoją maszyny. Nie opuszczając kryjówki drzew obserwowałem wyrąbany pas dżungli szerokości kilkudziesięciu i długości kilkuset metrów. Po krótkim odpoczynku zostawiam swój bagaż ukryty pod olbrzymimi podłużnymi liśćmi koło charakterystycznego drzewa, najwyższego jakie tu widać, gdzieś w połowie pasa.

Oświetlenie pasa … znalezienie chrustu nie stanowi większego problemu. Obumarłe, suche na wiór kawałki drzew leżą wszędzie. Nie muszę nawet iść w głąb dżungli. Zaczynam zbieranie od najbardziej oddalonej części pasa. Spore kupy chrustu na razie pozostawiam skryte w roślinności. Potem gdy się ściemni przeniesiemy je na pas. Gdy uporałem się ze zbieraniem chrustu po jednej stronie, obchodząc pas dookoła, skryty w zieloności zabieram się do tego samego zadania po prawej stronie pasa. Podobnie jak poprzednio co sto kroków ukrywam w lesie stosy patyków, traw i wszystkiego innego co wg mnie będzie się palić. Początkowo myślałem, że to proste zadanie. Ale tutaj w Trahmerze nic chyba nie jest proste. Co kilka minut muszę zatrzymywać się, wyrównywać oddech. Dwa razy wymiotowałem … może od ukąszeń tych mrówek, to i tak chyba nieźle z tym co mówiła Claudette. Skóra swędzi niemiłosiernie, ale mimo to staram się jej nie drapać. Ćwiczenia do tej pory aplikowane studentom dają efekt. Zaprzątnięcie umysłu czymś innym niż niedogodnościami przynosi rezultat.
Pozostał mi jeszcze powrót po sakwojaż. Kolejny raz obchodzę pas startowy nie wychylając nosa z dżungli. Ukrycie bagażu pod liśćmi nie było najlepszym pomysłem. Te zielone, duże, podłużne były wszędzie. Dopiero gdy przypomniałem sobie o wysokim drzewie trafiłem na nienaruszone rzeczy. Po raz kolejny staram się wszystko zmieścić w walizce. Niestety, to potrafi tylko Emilie … Ale zaraz jeśli rzeczy będzie mniej to powinno się udać. Wybieram z bagażu czyste sztuki odzieży, koszula, spodnie, jasna marynarka … nie pamiętam żebym kiedykolwiek miał taką, buty. Natrafiam na brzytwę, od razu powraca nieprzyjemne uczucie związane z brakiem podstawowej toalety. Postanowiłem się umyć przed zmiana odzieży. Te duże, zielone, które nastręczały mi trudność okazały się bardzo pomocne. Skręcające się w kielichy liście były na spodzie wypełnione wodą. Kilka takich liści i byłem ogolony i umyty. Z każdą sztuką wkładanej odzieży czuję się co raz bardziej obco. Mam wrażenie, że las szumi inaczej, patrzy na mnie teraz jak na intruza, którego trzeba się pozbyć. Odświeżony i ubrany siadam na spakowanej walizce. Słońce powoli zaczyna zachodzić. Czekam na Claudette, mam nadzieję, że przyprowadzi wszystkich.
 
Irmfryd jest offline