Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-02-2011, 09:34   #111
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Watkins zasłaniając się bagażem wycofywał się nawet nie wstając, po prostu szorował po piachu odpychając się nogami. Natrafiając na jakiś opór z tyłu czuł plecami, że to chyba pień drzewa.

Już na pierwszy ruch Watkinsa jaguar drgnął. Gdy Maurice oparł się o pień, wielki kot pochylił głowę i dał jeden krok do przodu.
- Nie ruszaj się, szaleńcze ...- syknęła przez zaciśnięte zęby dziewczyna.
- Yhmmm … - przytaknął Watkins zamierając w bezruchu. - Co robimy? - wyszeptał po chwili.
- Psssttt...- prawie bezgłośnie poruszyła ustami Claudette.

Nie poruszała się ani o cal. Watkins widział, jak zagryza wargi a mrówka gryząca ją w policzek upuszcza nieco krwi, ale dziewczyna nie reagowała.
Jaguar, w przeciwieństwie do niej, poruszał się. Powoli, majestatycznie stawiał krok za krokiem, zbliżając się do nich coraz bardziej. Profesor czuł już charakterystyczną zwierzęcą woń, a niski pomruk wydobywający się z gardła wielkiego kota sprawił, że na ciele Maurice’a podnosiły się włosy...
Z każdym krokiem dzikiego zwierza profesorowi coraz bardziej tężały mięśnie. Nawet gdyby chciał nie był teraz w stanie poruszyć się. Strach zerkał na niego z żółto czarnych oczu dzikiego kota. Czuł zimno, jego suche ciało momentalnie ścięła gęsia skórka. Nie mógł myśleć, nie mógł działać. Siedział na ziemi oparty plecami o pień drzewa całkowicie zdany na los. Mógł liczyć tylko na cud, bo w to, że zwierz dzisiaj już jadł nawet Claudette nie wierzyła.
Kot podszedł blisko, tak blisko że mógł już bez problemu dosięgnąć go łapą. Stojąca krok za nim dziewczyna również nie poruszała się, jego samego zdjął paraliż przerażenia, zresztą przy szybkości dzikiego zwierzęcia nie było tu szansy na nawiązanie obrony. Morda jaguara zaczęła się przybliżać do twarzy Watkinsa...Profesor zamknął oczy. Rachunek sumienia. Obrazy bliskich...

Zgrzyt, świst...

Kolorowe plamy, omamy słońca na zaciśniętych powiekach... Wysokie, jednolite i nieprzeniknione mury miasta Samaris...
Usłyszał z bardzo bliska dziwny dźwięk. Po chwili dopiero zdał sobie sprawę, że zwierzę go obwąchuje. Dotyk mokrego nosa dzikiego kota był jak elektryczność, czuł jak sensacja przebiega po całym jego ciele, od twarzy do koniuszków palców u stóp. Serce niemal stanęło. S a m a r i s...

Już?!

Uczucie minęło. Zniknął zapach zwierzęcej sierści. Dopiero po długiej chwili Watkins odważył się otworzyć oczy. Jaguar zniknął. Została już tylko soczysta zieleń i szybki, spazmatyczny niemal oddech Claudette gdzieś za plecami profesora...
Chociaż po zwierzęciu nie było śladu Maurice bał się poruszyć chociażby głową. Sygnały płynące z mózgu do nóg, rąk natrafiały na mur, blokadę uniemożliwiającą jakiekolwiek poruszenie się. Stężałe mięśnie powodowały tylko bolesny skurcz.
- Chyba odszedł … - powiedzieli razem Watkins i Claudette.
- Powinniśmy stąd iść, zanim wróci ... - cedził przez suche wargi profesor - … tylko dokąd?
- Do Samaris. - dziewczyna chyba też jeszcze nie była w stanie się poruszać - ...ale jak?
- Tak … oczywiście - przytaknął jeszcze lekko oszolomiony profesor. - Do Samaris. Musimy odszukać przewoźnika … wiem, że jest, trzeba go znaleźć. Co jest na południu, za Trahmerem?
- Tak...Nie...- dziewczyna próbowała otrząsnąć się z nagromadzonych emocji - Ja...Nie wiem...Podobno...Podobno nie ma już nic, poza Samaris. Ocean...
Poruszyła się wreszcie. Właściwie obróciła tylko głowę i spojrzała na niego.
- Myślałam...Myślałam, że to ty...
- I dobrze myślałaś i źle zarazem … jestem wysłannikiem miasta Xhystos. Moja … nasza misja ma na celu … właśnie jaki my w ogóle mamy cel - głośno zastanawiał się Watkins - … nieważne … rzecz w tym, ze jesteśmy w oficjalnej misji do Samaris. Obecnie zwolniło się jedno miejsce, bo jak pewnie nie wiesz, Panna Irise Case odeszła do dżungli. Wobec tego możesz zająć jej miejsce. Myślę, że w Samaris mają nie mniejszy bałagan niż tu i nikt nie będzie podważał wiarygodności członków ekspedycji. Zresztą już monsieur Blum postąpił podobnie. A Panienka jak mniemam przybyła tu także z Xhystos, więc może również być wysłanniczką Rady.
- Cel...- była jak zaczarowana - Nasz cel...To Samaris.
Wolno, zupełnie niczym ten dziki kot dała parę kroków, potrząsając przy tym głową. Wyraźnie zaczęła odzyskiwać rezon.
- Dziękuję, profesorze. Dziękuję, że zabierzecie mnie ze sobą.
Usiadła na płaskim, obłym głazie obrośniętym mchem, uprzednio sprawdzając go uważnie wzrokiem.
- Przepraszam...Chyba byłam w szoku. Ten jaguar...Pytałeś co jest na południe za Trahmerem...Z tego, co mi wiadomo to wiele, wiele dni dżungli. A dalej...Pustynia. Pustynia i...Samaris. Na brzegu oceanu.
- Wiele, wiele dni dżungli, wiele, wiele dni pustyni … - powtarzał Maurice - …. Samaris na brzegu oceanu. A te maszyny na lądowisku? Daleko latają?
- Maszyny... - zaświeciły się jej oczy - Maszyny. Maszyną...Moglibyśmy dolecieć. Ja...Ja mogłabym...
Popatrzyła mu znów prosto w oczy. Była w tym spojrzeniu determinacja.
- Chcesz powiedzieć, że mogłabyś pilotować - Watkins aż uniósł brwi ze zdziwienia. - A co z maszyną twojego ojca? Wiesz gdzie jest?
- Skąd wiesz o moim ojcu? - teraz ona się zdziwiła. - On...Tak, nauczył mnie pilotażu...Wiele lat temu. Nie jestem pewien, czy nadal umiałabym...
- Sama wspomniałaś mi poprzedniego wieczora, jak szliśmy koło lądowiska. Mówiłaś, że ojciec miał cię zabrać do Samaris … i że był właścicielem dwupłata - Watkins mimowolnie skubał brodę. - A co z jego maszyną? Może byśmy ją pożyczyli?
- Tak mówiłam? A tej maszyny...- dziewczyna zmarkotniała wyraźnie - ...już nie ma. Nie wróciła...Ojciec...Nie wrócił...
Słychając wyjaśnień Panny Andersen, profesor sprawdzał stan swojego bagażu. Starał się wszystko od nowa ułożyć, ale za każdym razem okazywało się, że albo walizka jest za mała albo przedmiotów za dużo.
- O to może być pomocne w podróży - z radością stwierdził Maurice wymachując kompasem. - Nie wrócił … przykro mi Panno Andersen. Będziemy musieli w takim razie pożyczyć którąś z tych dwóch przy lądowisku. Wybór dwupłata pozostawiam Pani.
- Ojciec...- zamyśliła się - Nie, nic. Proszę się mną nie martwić. To było...Bardzo dawno temu...
Nagle znów wróciła do rzeczywistości.
- Pożyczyć? - spytała szybko - Co na to właściciele?
- Pożyczymy, polecimy, potem wrócimy, oddamy w nienaruszonym stanie … może się nie zorientują - poważnym tonem mówił Watkins.
- Profesorze. - odwzajemniła się poważnym spojrzeniem - Nie jestem już młodziutką pannicą. Proszę mnie nie częstować takimi głodnymi kawałkami. Kradzież to kradzież i dobrze wiemy, że właściciel nie dostanie swojej maszyny z powrotem. Ale ja jestem gotowa na wszystko, by dotrzeć do Samaris. Na wszystko. Zbyt długo czekałam. Zrobię to!
- Ale ja naprawdę nie mam nic przeciwko zwrotowi maszyny właścicielowi. - Profesor nadal skubał brodę, a po chwili odezwał się ponownie.
- Zróbmy tak … aby w pewien sposób zrekompensować właścicielowi … niedogodność, zostawimy mu zadośćuczynienie w postaci gotówki. Mam na to środki w walucie miasta Xhystos.
- To już mnie nie obchodzi. - odparła hardo - Jeśli pan tak uważa, proszę tak zrobić. Ja polecę. Tylko...Lądowisko jest pilnowane.
- Pilnowane powiadasz hmmm... ale przecież każdy musi spać, a zresztą jak uruchomisz maszynę to już i tak nikt jej nie zatrzyma. Stanie na drodze pędzącego dwupłata to istne szaleństwo.
- To prawda. - rozpaliła się. Widocznie drzemał w niej spory temperament. Mówiła szybko i niecierpliwie - Nikt tu nie spodziewa się, że jest ktoś poza pilotami kto umie odlecieć machiną. Musielibyśmy...Działać szybko. Szybko i zdecydowanie.
- Tak zrobimy, kwestia właściciela maszyny … może go po prostu uśpić? No i trzeba działać szybko … zresztą nie widzę powodu aby zwlekać z wyjazdem.
- Tak, tak, szybko! - złapała go za ręce - Gdzie inni członkowie ekspedycji...?
- W forcie, ale ich stan fizyczny … cóż potrzeba im kilka dni rekonwalescencji. Pan Voight jest ranny, Pan Blum … mało komunikatywny a Pan Rastchell chyba próbuje się nimi zajmować. Tylko, że my nie mamy tyle czasu … Samaris czeka Panno Andersen...
- Ale przecież są dwie maszyny, nic nie stoi na przeszkodzie abyśmy podróżowali oddzielnie - po krótkim namyśle powiedział profesor. - Zresztą chyba i tak byśmy się wszyscy razem nie pomieścili. Ile osób może zabrać taki dwupłat?
- Są spore, na jednoosobowych prototypach po prostu trudno zarobić. - odparła zadziwiająco pragmatycznie - Do jednego jest zwykle w stanie wejść parę osób. - mówiła szybko - ...są skonstruowane tak, by przewozić towary więc musi być miejsce. Nie oznacza to niestety siedzeń, choć czasem montuje się ławki - taki jest dwupłat Wrighta. Z przodu siedzenie dla pilota i jedno miejsce obok. Ale...
Znowu popatrzyła na niego jakoś inaczej.
- ...ale ja myślę, że powinniśmy lecieć razem. Nie powinno się nikogo zostawiać z tyłu, bo...
Nie skończyła. Umilkła, przez jej twarz przemknął dziwny cień, który sprawił, że profesora przeszedł dreszcz.
- Racja, razem wyruszyliśmy z Xhystos więc powinniśmy trzymać się razem. Tylko czy możemy czekać aż wszyscy wydobrzeją? No i pozostaje jeszcze jedna sprawa. Ta poczciwa staruszka mówiła, że jestem poszukiwany. Nie mam pojęcia o co chodzi, a bredni wygadywanych przez człowieka w gorączce nie można brać na poważnie. Co by to nie było to jeśli mnie schwytają to termin wyjazdu jeszcze bardziej się odsunie.
- Nie możemy czekać. - powiedziała zdecydowanie - Musimy działać. Niech lecą, chorzy czy zdrowi, jaka to różnica. Jeśli ty nie możesz iść, może to ja powinnam z nimi porozmawiać. Nie wiem tylko, czy mi uwierzą.
- Próbowałem z nimi rozmawiać, ale jakoś dziwnie mnie traktowali. Niby bali się mnie … nie potrafię do końca zrozumieć ich zachowania a w szczególności Pana Rastchella bo reszta … była niedysponowana. Chcesz tam iść? Odradzam … pojawią się pytania, wątpliwości, kwestie wyjaśnień … znając bzdurne moim zdaniem przykładanie wagi do rzeczy zupełnie nieistotnych przez jednego z członków wyprawy to ... kto wie może i oskarżeń. Tak więc odradzam - poważnym tonem powtórzył Watkins.
- Co więc robimy, profesorze?! - chodziła w tę i z powrotem dziewczyna, jak zwierzę w klatce - W takim razie ty musisz tam jednak iść. Albo... Albo ściągnąć ich tutaj, by porozmawiać. Wyjaśnić. Jeśli nie będą chcieli, wymyślić jakiś dobry pretekst. Musimy...Musimy lecieć jak najszybciej!
- Trzeba się z nimi skontaktować i przekazać informację. Wylatujemy dziś wieczorem, myślę, że na oświetlonym pochodniami pasie będzie wystarczająco jasno by wystartować.
- Pochodnie trzyma zawsze obsługa lądowiska...- zauważyła przytomnie dziewczyna. - Dlaczego mieliby nam pomagać?
- Wieczorem będzie też łatwiej … pożyczyć maszynę - słowo pożyczyć profesorowi trudno było wymówić. - Nie możemy zbyt długo zwlekać … S a m a r i s czeka. - mówił nie zrażony wątpliwością Claudette - Kto nie przyjdzie jego strata. Ja nie mogę pokazać się gdyż nie mamy czasu wszystkiego wyjaśniać i przekładać wylot. Czy zrobi to Pani dla nas i powie o tym jednemu z członków wyprawy?
- Niech pan zadba tylko o oświetlenie na pasie. - wyprostowała się hardo i błysnęły jej oczy - Jak nazywają się ci ludzie i gdzie mogę ich znaleźć?!

***

Po krótkich wyjaśnieniach z kim ma się skontaktować, co przekazać oraz wytłumaczeniu z jej strony jak najbezpieczniej dotrę do lądowiska i co robić aby nie narazić się na niebezpieczeństwo zarówno ze strony lasu jak i wojowników, rozstaliśmy się. Claudette Andersen poszła do miasta a ja udałem się przez dżunglę do miejsca gdzie stoją maszyny. Nie opuszczając kryjówki drzew obserwowałem wyrąbany pas dżungli szerokości kilkudziesięciu i długości kilkuset metrów. Po krótkim odpoczynku zostawiam swój bagaż ukryty pod olbrzymimi podłużnymi liśćmi koło charakterystycznego drzewa, najwyższego jakie tu widać, gdzieś w połowie pasa.

Oświetlenie pasa … znalezienie chrustu nie stanowi większego problemu. Obumarłe, suche na wiór kawałki drzew leżą wszędzie. Nie muszę nawet iść w głąb dżungli. Zaczynam zbieranie od najbardziej oddalonej części pasa. Spore kupy chrustu na razie pozostawiam skryte w roślinności. Potem gdy się ściemni przeniesiemy je na pas. Gdy uporałem się ze zbieraniem chrustu po jednej stronie, obchodząc pas dookoła, skryty w zieloności zabieram się do tego samego zadania po prawej stronie pasa. Podobnie jak poprzednio co sto kroków ukrywam w lesie stosy patyków, traw i wszystkiego innego co wg mnie będzie się palić. Początkowo myślałem, że to proste zadanie. Ale tutaj w Trahmerze nic chyba nie jest proste. Co kilka minut muszę zatrzymywać się, wyrównywać oddech. Dwa razy wymiotowałem … może od ukąszeń tych mrówek, to i tak chyba nieźle z tym co mówiła Claudette. Skóra swędzi niemiłosiernie, ale mimo to staram się jej nie drapać. Ćwiczenia do tej pory aplikowane studentom dają efekt. Zaprzątnięcie umysłu czymś innym niż niedogodnościami przynosi rezultat.
Pozostał mi jeszcze powrót po sakwojaż. Kolejny raz obchodzę pas startowy nie wychylając nosa z dżungli. Ukrycie bagażu pod liśćmi nie było najlepszym pomysłem. Te zielone, duże, podłużne były wszędzie. Dopiero gdy przypomniałem sobie o wysokim drzewie trafiłem na nienaruszone rzeczy. Po raz kolejny staram się wszystko zmieścić w walizce. Niestety, to potrafi tylko Emilie … Ale zaraz jeśli rzeczy będzie mniej to powinno się udać. Wybieram z bagażu czyste sztuki odzieży, koszula, spodnie, jasna marynarka … nie pamiętam żebym kiedykolwiek miał taką, buty. Natrafiam na brzytwę, od razu powraca nieprzyjemne uczucie związane z brakiem podstawowej toalety. Postanowiłem się umyć przed zmiana odzieży. Te duże, zielone, które nastręczały mi trudność okazały się bardzo pomocne. Skręcające się w kielichy liście były na spodzie wypełnione wodą. Kilka takich liści i byłem ogolony i umyty. Z każdą sztuką wkładanej odzieży czuję się co raz bardziej obco. Mam wrażenie, że las szumi inaczej, patrzy na mnie teraz jak na intruza, którego trzeba się pozbyć. Odświeżony i ubrany siadam na spakowanej walizce. Słońce powoli zaczyna zachodzić. Czekam na Claudette, mam nadzieję, że przyprowadzi wszystkich.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 09-02-2011, 09:56   #112
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Chcesz poznać prawdę. - popłynęły słowa spod bandaży. - Wiedzieć...
Nie uciekał. Stał nieruchomo, gdy dawałem powoli krok za krokiem. Ten głos...Był na pewno znajomy. Dawno nie słyszany, ale znajomy. Głos...Z miasta. Z mojego miasta.
- W takim razie...- mówił tamten - ...dlaczego po prostu nie rzucisz się na mnie i nie zerwiesz zasłony? Obiecuję, że nie będę się bronił. Przecież i tak się domyślasz. Od dłuższego czasu się domyślałeś...
Czego miałem się domyślać? O czym powinienem był wiedzieć? Było tak dużo myśli, tak wiele wątków... Ten człowiek mówił o czymś z pewnością ważnym... dla niego. Czy TO winno być takie i dla mnie? Nie było czasu by roztrząsać i tę tajemnicę. Miasto pozostawiłem za sobą. Wraz z wszystkim, co sobą reprezentowało, co kiedykolwiek mnie z nim łączyło. Była tylko jedna osoba, której z satysfakcją spojrzałbym w oczy...
Te oczy...
- Sam to zrób! - mój głos był zimny i twardy jak ostrze ukryte w lasce Watkinsa.
- O, nie! - odpowiedz byla niemal natychmiastowa, a głos równie zimny - Tylko ty mozesz to zrobic. Zbyt długo już czekałeś! No, dalej!
Ten głos...
Szaleństwo... Nie! To nie możliwe... jednak pchnięty nagłym impulsem rzuciłem się z rozszczepionymi palcami do twarzy tamtego. Paznokcie darły bandaże. Tamten rzeczywiście nie bronił się. Mój oddech rwał się a oczy rozszerzały w niedowierzaniu.

Goldmann.

Zamarłem z uniesionym rękami. Wiele, naprawdę wiele razy wyobrażałem sobie podobną chwilę i choć w marzeniach zawsze scena kończyła się jednakowo teraz byłem zbyt wstrząśnięty żeby zrobić... cokolwiek. Gapiłem się tylko wybałuszonymi na wierzch oczami i sapałem ciężko. Raczej nie przedstawiałem miłego widoku. Kilkudniowa choroba, niedorzywienie i przedawkowanie środków farmakologicznych odcisnęło się wyraźnym piętnem na mojej, co tu ukrywać, i tak niezbyt pięknej twarzy. Do tego klimat... Wyglądałem jak furiat, jak wypuszczona z klatki czyjegoś złego snu istota stworzona przez chory umysł tylko po to, by przerazić. A może to tylko wylewały się na wierzch emocję, jakie żywiłem do Nataniela Goldmanna? Człowieka... kreatury która mieniąc się przyjacielem, odebrała wszystko, niczym oślizły gad wskoczyła w moje buty i który był odpowiedzialny za każde, bez wyjątku każde zło jakie w dorosłym życiu mnie spotkało.

Zaskoczył mnie, bo też zachował się całkowicie nieprzewidywalnie. Tak jak uprzednio stał, pozwalając zedrzec z siebie bandaże i ukazac straszną, okrwawioną jeszcze niecierpliwymi pazurami twarz - tak teraz nagle rzucił się na mnie. Potężne uderzenie zaciśniętej mocno pięści zadzwoniło w uszach tysiącem dzwonów, a wata stała się nagle materią moich nóg. Padłem do tyłu, obracając się w locie wylądowałem twarzą w soczystym mchu. Próbując otrząsnąc się z chwilowego knock-outu półprzytomnie obróciłem głowę...Zobaczyłem rozmyty obraz prześwitującego przez korony ogromnych drzew słońca i wściekłego Goldmanna, rzucającego się na mnie z góry, by dokończyc dzieła...

Ptaki darły się, a raczej skandowały nam, wijącym się w śmiertelnych zmaganiach na dole. Niczym rozjuszona wonią krwi i determinacji tłuszcza podczas bokserskich zawodów wrzaskiem potęgowały chaos jaki dział się w poszyciu lasu. Bo tam szło o życie. Las co dzień oglądał takie zmagania i z nieprzerwaną ciekawością śledził razy, chciwie łowił jęki i postękiwania, ze zgrozą słuchał warknięć i charków.

Nagły atak znienawidzonego człowieka sprawił, że pękły we mnie wszelkie tamy. Opadła jak strącona jednym ruchem cała otulina cywilizacji i wypełzły na wierzch wszystkie tłumione instynkty. Nie analizowałem, nie zastanawiałem się. Znów zapragnąłem... tylko zabić tamtego. I tym razem nie było pielęgniarzy. Ani żadnych pasów czy zastrzyków.
Ten okrzyk lasu był dla mnie jak muzyka. Jak hymn ku czci spełnionemu pragnienia. Miejsce było idealne. Wszystko było idealne. Jedyne, czego się bałem, to że za moment się obudzę i... ten piękny sen się skończy.
Biłem, kopałem, drapałem, gryzłem, szarpałem i dusiłem... byle tylko przedrzeć się przez opór tamtego. Zmęczenie i rany nie miały znaczenia. Nie czułem nic prócz nienawiści. Wiedziałem, że tylko jedna rzecz jest w stanie wyhamować mój wysiłek. Tylko świadomość uchodzącego z tamtego życia.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 09-02-2011 o 10:16.
Bogdan jest offline  
Stary 11-02-2011, 08:17   #113
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Ten zgrzyt...Czy wy też go słyszycie?!


...wpływu. Znamienite jak pewne rzeczy wydają się być pozbawione sensu gdy ogląda się je od niewłaściwej strony. Pomieszane, jak wydawały się mi gdy nie miałem wglądu na całość. Jałowe, kiedy mój umysł tkwił w kokonie obojętności. Och, gdy ujrzałem...Pamiętam, jak oplatała moje myśli jak pająk, jak się przed tym broniłem. Jak głupi byłem. Przecież nie miało to sensu, sensem był bezsens. Rosną, cały czas rosną. Idą, idziemy, byliśmy, będziemy...Wędrówki ulicami, które nigdy nie były takie same...Skwery, detale, schody... Ludzie, których nigdy nie spotykałem. Ale przecież pamiętam, że ich spotykałem - tylko że w pamięci nie pozostaje nic co mogłoby świadczyć że rozmawialiśmy o Czymś. Przecież rozmawialiśmy, pamiętam...Zawsze o tym samym. To na nic. Kiedyś...Teraz...Zawsze, po wsze czasy...Pamiętam jak...


Jedyne, czego się bałem, to że za moment się obudzę i... ten piękny sen się skończy.


Otworzyłem oczy.

Z moich ust wydobył się przeciągły jęk... Widok przesłaniały wielkie liście paproci. Mrówki i różne nieznane mi egzemplarze tutejszego robactwa łaziły po moim rozłożonym na glebie ciele, część z nich ucztowała na nim w najlepsze. Powitał mnie ból w wielu miejscach, natarczywy tak jak te robaki. Niewyraźne obrazy przebytej walki przeleciały mi przed oczyma jak szybkie ptaki. Zamknąłem oczy, jednocześnie próbując się podnieść na łokciach...Sińce na udach i obolałe od uderzeń nerki...Ślady ugryzień. Rozdrapane do krwi ramiona, piekące jak diabli oczy...Przebłysk wbijających się w nie palców przeszył mnie jak szpada.

Żyłem.

Walczyłem. Walczyłem z Goldmannem. Co się stało? Jak się to skończyło?

Guz na prawej skroni pulsował...Musiałem mocno w coś przydzwonić, ach, tak, uderzenie o pień drzewa. Do obolałej głowy powoli przybywały wspomnienia, obrazy walki tak pozbawionej pardonu i jakichkolwiek zasad, że aż nie mogłem uwierzyć że byłem zdolny do czegoś takiego. On walczył tak samo. Kopnięcia w miękkie. Palce w oczy. Zęby. Brudne sztuczki. Ktoś musiał skończyć na ziemi...

Goldmann...

Wreszcie miałem przed sobą ostatnie wspomnienie. Wspomnienie, nad którym płynął ten nie-wiadomo-skąd-dobiegający świst...Siedzę na Nathanielu, wyczerpany, ale on jeszcze bardziej...Moje ręce jak kleszcze zaciskające się na jego szyi i niezłomne postanowienie, że choćby niebo waliło się na głowę, nie zwolnię uścisku...Za wszystkie krzywdy. Za Celestynę. Zgrzyt. Szarpie coraz słabiej...Za mój sklep. Zgrzyyyt...Za...Muszę...Za wszystko, co miałem...Muszę go zgładzić, zanim już za moment ręce omdleją i sam stracę przytomność z wysiłku! Umieraj, Goldmann! Ciemnieje mi przed oczyma, jego wściekła, coraz bardziej biała twarz zaczyna rozmywać się coraz bardziej razem z widokiem moich dłoni zaciśniętych jak imadło na jego gardle...Zgrzyt jest teraz bardzo głośny i chyba zamierza się skończyć, jakby coś miało wskoczyć na swoje miejsce. Teraz! Zdychaj! Za...

Za moje życie.

Błysk.

Byłem więc tutaj. W innym, w innym miejscu. Otoczenie wyglądało inaczej, ale może przecież przemieszczaliśmy się walcząc. Tak, na pewno. Goniłem go. A może to on mnie gonił...? Inne drzewa, inne rośliny? Czy jednak w dżungli mogłem je rzeczywiście odróżnić...Rozejrzałem się, nie było zdartych bandaży...Nie było śladów krwi. Tylko moje...Podarte ubranie. Moje rany. Spuchnięta szczęka, guzy, ślady zębów i paznokci.

A jednak, zdałem sobie sprawę, coś się zmieniło.

Tak. Czułem w sobie jakąś dziwną lekkość. Stupor zniknął. Mogłem chodzić, myśleć. Komunikować się z innym człowiekiem...Mięśnie nie były już stężałe, twarz rozluźniła się. Macałem dłońmi stłuczone policzki, tak, jest miękka, plastyczna...Krzyknąłem, aż echo rozbiegło się między pniami i zerwały się spłoszone ptaki. Krzyknąłem jeszcze raz, na całe gardło, z radości. Ta lekkość! Jakiś ciężar, jakiś ciężar wyparował, jakaś część mnie, będąca mi olbrzymią, przyspawaną do mojego umysłu kulą...Odeszła...

Czy na dobre? Nie wiedziałem. W tamtej chwili nie miało to znaczenia...Pobiegłem, nie zważając na niebezpieczeństwa kryjące się w poszyciu czy liściach. Było jaśniej, nie tak ciemno jak podczas walki z Goldmannem. Zataczałem się, pijany ze szczęścia, choć nie wiedziałem kompletnie, gdzie jestem. Łzy radości płynęły po moich policzkach, a las cieszył się chyba razem ze mną. Nie czułem głodu ani zmęczenia. Nie czułem nawet upału. Błądziłem, gładząc w zachwycie zagubione w dżungli kamienie na których wydrapano kiedyś dziwne znaki...Przytulając się do drzew, wspaniałomyślnie pozwalając gryźć się owadom. Krzyczałem na całe gardło, gdy woda z małego wodospadu rozstrzaskiwała się na mojej głowie...Goniłem małe zwierzęta i uciekałem ze śmiechem przed większymi...

Ile to trwało? Nie wiem. W prześwitach nad liśćmi tak zielonymi, że nigdy nie spodziewałem się ujrzeć zieleni tak prawdziwej i soczystej, niebo zaczęło przybierać jaskrawe, czerwonawe barwy...Były przepiękne, razem było to przepiękne, zieleń i czerwień przeplatała się tak właśnie jak na malunkach tubylców...Zaczynałem rozumieć...

Zobaczyłem znowu światło.

Było tam, między tamtymi krzewami...Podkradałem się niczym myśliwy, z radością, z szerokim uśmiechem na mojej wymazanej własną krwią i zielenią chlorofilu twarzy. Szeleszcząc wśród paproci, wychyliłem głowę. Ku postaci, jarzącej się światłem. Im byłem jednak bliżej, tym blask na ciele tamtego znikał.

A może to po prostu zachodziło słońce, którego blask odbijał on.

Watkins. Profesor siedział pośród lasu na rozłożonych we mchu walizach. Nie przypominał już zjawy z namiotu, był czysty i ubrany jak człowiek cywilizowany. Był spocony. Wyglądał, jak ten który zamawiał kawę i ciastko. W rękach trzymał jakąś kartkę, podniszczoną i wytartą pojedynczą stronicę. Zaczytany, chyba nie zauważył nawet jak wyłaniam się niczym zwierz z zarośli.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 11-02-2011 o 08:41.
arm1tage jest offline  
Stary 12-02-2011, 11:42   #114
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Informacja o audiencji u gubernatora przyszła szybciej niz się spodziewałem. Wraz z upałem i oddziałem wojska do naszej eskorty.
Wyglądało to niepokojąco, ponieważ słońce stało wysoko na niebie, a gorąco pomiędzy domami przyprawiało o zawroty głowy. Szliśmy ulicami słaniając się na nogach i mrużąc oczy porażone żarem. Ja i Robert. Jak skazańcy prowadzeni na egzekucję. Czułem lęk. Chyba nawet większy, niż upał. Jednak po chwili myśli z mojej głowy wygnały promienie słońca. Szedłem – krok za krokiem – zawieszony gdzieś między jawą a snem. Miałem wrażenie, że mój czerep jest glinianym dzbanem, któremu słońce nada ostateczny kształt i formę. Pustą i łaknącą wody.
To, jak wszedłem po schodach do kwatery gubernatora, nie pamiętałem. Jak przez mgłę pamiętam strażników, którzy zatrzymali Roberta. A może położyli go w cieniu? Wszak jego fizyczna kondycja była jeszcze gorsza niż moja i wędrówka w upale mogła poczynić w nim straszne rzeczy.

* * *

- Jego ekscelencjo... - odświętnie odziany wartownik nieśmiało przerwał władcy - ...proszę wybaczyć, ale przybyli goście z Xhystos. Oczekują. Wasza ekscelencja raczył udzielić audiencji...

- Ach tak...- gubernator opuścił łuk. Tubylec trzymający kołczan ze strzałami cofnął się w cień. Wielka i w większości pusta sala tronowa piramidy doskonale nadawała się na tor łuczniczy. Król Trahmeru stał z długim, zdobnym w ptasie pióra łukiem po jednej jego stronie, a na przeciwległym końcu ustawiono pięknie malowaną na drewnie tarczę.

- Wprowadzić. - powiedział krótko, przyglądając się z daleka paru tkwiącym w różnych miejscach tarczy strzałom i otarł pot ze zroszonego małymi kropelkami czoła. - Ale na razie tylko pana Rastchella. Tamten...Niech czeka.

* * *

Wszedłem niespiesznie. W przepoconym ubraniu, po wędrówce przez miasto musiałem wyglądać nieszczególnie odświętnie w porównaniu do wnętrza sali pałacowej. Na widok gubernatora skłoniłen się jednak dwornie, okazując należny mężczyźnie z racji zajmowanego stanowiska szacunek. Wiedziałem, że w takiej sytuacji, na oficjalnych spotkaniach, nie powinienem odzywać się pierwszy więc czekałem z ciekawością przyglądając się łukowi. Broń była ładna i mimo że nigdy nie fascynowałem się militariami, potrafiłem docenić piękne przedmioty.

- Witam, witam, panie Vincencie...- uśmiechnął się gubernator i wystąpił naprzód, oddając jednocześnie łuk ciemnoskóremu służącemu. - Widzę, że przygląda się pan orężowi...Pozwala utrzymać się w formie, naciąg wymaga całkiem sporej siły...W tym upale nie mam ostatnio zbyt dużo ruchu.

Klasnął w dłonie. Dźwięk ten wyrwał mnie nieco ze stanu otępienia, w którym się nadal znajdowałem. Wcześniejsze słowa władcy miasta docierały do mnie jakby z dużej odległości.

- Proszę natychmiast przynieść wody! - zawołał władca w półmrok, a zaraz pokazał dłonią znajomy już podróżnikom stół - Proszę, usiądźmy razem.

- Dziękuję serdecznie - z niewysłowioną wręcz ulgą skorzystałem z zaproszenia. - Cieszę się, że odłożył pan swoje obowiązki i tak szybko się z nami spotkał. Doceniam to, że tak poważnie wasza ekscelencja potraktowała tę dość mało poważna sytuację. Chciałem tez na wstępie podziękować pana sekretarzowi za profesjonalne zachowanie i umiejętności rozjemcze. Doskonała robota. Doskonały dobór kadry.

- Lafayette również wypowiadał się o panu w samych superlatywach...- zrewanżował się władca - W jednym się tylko nie zgodzę. Sytuację oceniam jednak jako poważną, stąd też ten pośpiech. Nie zapraszałbym panów w porę, gdy słońce jest tak wysoko, wiem ile kosztuje spacer przez miasto w tej godzinie...Na początek chciałbym rozmawiać tylko z panem, w cztery oczy.

Usiedliśmy naprzeciw siebie, przy olbrzymim blacie. Nie wiadomo właściwie, kiedy pojawiły się przed nimi gustowne, gliniane naczynia z reliefami przedstawiającymi sceny polowań, wypełnione chłodną cieczą. Wyżęty przez drogę w pełnym słońcu Ledwie powstrzymałem się przed rzuceniem się i wydudnieniem z marszu zawartości całego naczynia.

- Prosił pan wysłuchania...- gubernator złożył dłonie na stole - ...słucham.

- Chodzi o ów incydent z książką Roberta Voighta powiedziałem spokojnie po nasyceniu pragnienia. Cień komnaty i woda pozwoliły mi odzyskać odrobinę sił - Czy raczej książką, którą znaleziono w jego bagażach. Rozumiem pana reakcję, gubernatorze, ale … areszt założony na pana Voighta opóźnia nasze przygotowania do dalszej drogi. Sam nie jestem w stanie doglądnąć wszystkiego, a pan Voight, zaręczam, raczej nie jest … tym, za kogo możecie go mieć. Wszak z jego ręki zginął zamachowiec na altiplanie. I gdyby nie jego odwaga i poświęcenie pewnie nie miałbym zaszczytu teraz rozmawiać z waszą ekscelencją. Bo wszyscy bylibyśmy martwi. Załoga i pasażerowie. Wszyscy. Proszę, więc by wasza gubernatorska mość, zechciał rozważyć cofnięcie tegoż aresztu. Samaris czeka na nas. A nasza delegacja i tak znacznie uszczuplała od czasu opuszczenie Xhysthos. A zadanie dotarcia do Samaris wymaga zaangażowania i to pełnego każdego z nas.

Teraz czekałem. Złożyłem dłonie przed sobą, stykając je palcami. Wpatrywałem się w swojego rozmówcę. Pot perlił mi się na czole. Przydługa wypowiedź, poparta emocjonalną modulacja głosu znów sprawiła, ze chciało mi się pić. Ale nie sięgnąłem po szklankę.
Król Trahmeru przyglądał się jakiś czas pierścieniom na swojej dłoni. Zdawałem sobie sprawę, że uprzednio nie widziałem ich na jego palcach. Była to zatem oficjalne oficjalna wizyta.

- Rządzenie takim miastem jak to...- odezwał się w końcu gubernator nie patrząc na mnie - ...przypomina oswajanie dzikiego zwierzęcia, panie Vincencie...Każdy fałszywy krok to pewna śmierć. A do tego oswojenia nie da się do końca przeprowadzić, można osiągnąć tylko czasową równowagę, zyskać szacunek przed surową siłą...Dzikość pozostanie, choćby pod maską przykładnego ułożenia. Nigdy, przenigdy nie można zaufać bestii. Proszę, niech pan pije. Odwodni się pan.

Upił sam dwa łyki. Podniósł głowę.
Posłuchałem jego rady.

- Zwierzę...Nie może nigdy ujrzeć naszej słabości. Jeśli tak by się stało, utracimy wszystko, co osiągnęliśmy. Dlatego tutaj ważne jest nie tylko to, co się robi, ale też to jak się wygląda. Czy ma pan jasność, do czego zmierzam? – kontynuował zadając na końcu te niespodziewane pytanie.

- Nie do końca, jeśli mam być szczery – powiedziałem upijając kolejny łyk wody, od której aż bolały zęby. - Siła musi być pokazana dzikim, ale my od dzikich różnimy się pod wieloma względami, poza kolorem skóry. Pan wybaczy, wasza ekscelencjo, ale upał ogranicza moją zdolność pojmowania subtelnych aluzji.

Uśmiechnąłem się, jakby nie do końca było to prawdą. Jakbym grał w grę, której reguły ustala władca Thrameru a ja, Vincent, jestem tylko tylko usłużnym graczem w tej rozgrywce.

- Ech, panie Rastchell! - roześmiał się nieczekiwanie gubernator - Widać, że miewał pan już do czynienia z królami!

Przetarł oczy. Trudno było dociec, czy ścierał pot czy wycierał wyciśniętą z oka łezkę radości.

- Dopiero tutaj naprawdę widać, jak niewiele się jednak różnimy od zwierząt. - powiedział w końcu - A przede wszystkim chodzi mi o wojsko. O dowodzenie. Nie ma różnicy, czy to tubylcy, czy nasi ludzie w koszarach, proszę mi wierzyć.
Dopiero teraz spojrzał mii prosto w oczy. Nie spodobało mi się to spojrzenie. Odstawił spokojnie naczynie.

- Panie Rastchell...Zmieńmy na moment reguły gry, proszę postawić się na moim miejscu. Jest pan gubernatorem. Do pańskiego miasta przybywa obca delegacja, z miejsca o dużym potencjale wojskowym. Z miejsca, które zawsze miało apetyt na więcej. Jeden członek delegacji ma wypadek. Dwóch innych rozmywa się gdzieś w mieście zaraz po przybyciu. Pozostali wskazują jednego z zaginionych jako osobnika powiązanego z działalnością wywrotową. Zaraz potem otrzymuje pan raport, że znaleziono broszury nawołujące do obalania władzy i pochodzą one prosto z bagażu tego, który rzucił wcześniej oskarżenie. Osoba ta znajduje się wewnątrz pańskiego głównego obozu wojskowego, z łatwą możliwością dotarcia do umysłów pańskich żołnierzy. Zaginionych osób nie można odnaleźć, mimo że szukają ich ludzie znakomicie obeznani z miastem oraz lasem - co sugerowałoby, że są wyszkoleni do pozostawania niezauważonymi. Obóz i miasto huczą już od plotek, wojsko jest coraz bardziej podenerwowane. Co pan robi?!

- Szczerze - uśmiechnąłem się, chociaż nie było mi do śmiechu. - Rozważam dwie opcje, jako najbardziej prawdopodobne. Pierwszą - wysłana grupa do dywersja, która ma na celu przygotowanie Thrameru do ataku sił Xhysthos. Doskonale wyszkoleni, przygotowani na wszystko ludzie, gotowi oddać życie za Xhysthos i za jego Radę. Pod pozorem delegacji w nie istniejące miejsce, takie jak Samaris, szykują pole do działań mających na celu przejęcie władzy w mieście. Podburzają pana ludzi, podburzają dzikich, dlatego taką łatwością asymilują się z dżunglą. Mają w swoich szeregach zręcznego negocjatora, którego zadaniem jest zamydlenie oczu, tak by władca i król miasta jak najdłużej nie rozpoznał prawdziwych intencji grupy. Są zdeterminowani i nastawieni na sukces.

Napiłem się wody grając swoją grę. Zaczerpnąłem tchu:

- I druga opcja – kontynuowałem swój wywód - Faktycznie jesteśmy tym, za kogo się podajemy. Delegacją wysłaną do Samaris, legendarnego, tajemniczego miasta. Chcemy jedynie załatwić sprawunki i wyruszyć jak najszybciej dalej. Że za naszymi działaniami nie kryją się inne cele. Teraz pozostaje jedynie wybór władcy. Która opcja jest prawdziwa? Czy warto zawierzyć ludziom, czy tez dokonać aresztu tłumacząc się następnie Radzie Xhysthos z podjętej decyzji. Oczywiście będzie to bardzo trudna decyzja. Ale … mam propozycję dla waszej wysokości.

- Proszę...Proszę kontynuować...- na twarzy gubernatora z każdym wypowiadanym przeze mnie zdaniem zaciekawienie zdawało się rosnąć. Wykorzystywał też czas, uzupełniając poziom płynów.

- Proszę udzielić nam daleko idącej pomocy byśmy opuścili pana miasto najszybciej jak to jest możliwe – wypaliłem utrzymując spojrzenie na twarzy władcy. - To co robi pan wspaniałomyślnie od samego początku naszej wizyty w Thramerze plus jeszcze więcej, by jak najszybciej się nas pozbyć. Chociaż nie ukrywam, że gościna u wasze eminencji oraz zaszczyt obcowania z pańska osoba i pańskimi współpracownikami jest niezwykle atrakcyjną przeciwwagą, to jednak w świetle pana obawa, gubernatorze, co do naszego celu wizyty w Thramerze, takie - mówię to w cudzysłowu - pozbycie się nas z miasta, byłoby doskonałą weryfikacja naszych intencji. Zawrzyjmy porozumienie. Kawalerską umowę, ze za tydzień opuścimy przy pana pomocy miasto. Wyekwipowani na dalszą drogę. Wtedy przekona się pan, że naszym celem faktycznie jest Samaris, i jednocześnie pozbędzie się kłopotu. Ja zostawię list dziękczynny napisany w imieniu delegacji, w której podziękuję za pańską uprzejmość i zaangażowanie oraz pomoc w dokonaniu tego, czego ma dokonać nasz delegacja. W przypadku narastających obaw o intencje naszej delegacji wydaje mi się to najrozsądniejszym rozwiązaniem, jeśli po tygodniu będziemy gotowi do drogi a nie wyruszymy, uzna nas pan za dywersantów i postąpi zgodnie ze swoją wolą. Wiem jednak, że z pana nieocenioną pomocą za tydzień ruszymy w dalszą drogę. Czy takie rozwiązanie wydaje się waszej ekscelencji uczciwe i zadowalające?

Skończyłem spoglądając w oczy władcy. Pot zdenerwowania i upału perlił się na mym czole. W gardle mi zaschło, ale bałem się przerywać ciszy i namysłu gubernatora. Czekałem na odpowiedź.
 
Armiel jest offline  
Stary 15-02-2011, 14:21   #115
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Też go widziałem, Robercie - powiedział Vincent, kiedy upewnił się, ze zostali sami. - Profesora.
- Powinieneś był go zabić... To najprawodpodobniej on ‘dodał’ ten podpis pisząc krwią z braku lepszego atramentu - z drugiej strony - nie ufam temu sekretarzowi, Jest nieprzenikniony, jak głaz. Ale nie widzę powodów, dla których mógłby mnie wrabiać...
- Nawet nie mogłem go dotknąć! Jakby był zjawą. -A co do Lafayetta. To wąż. Znam takich ludzi. Potrafię ich poznać. Nie mozna mu ufać. Ale można udawać, że to robimy.
Westchnął głęboko.
- Musimy wyjechać. Miałeś rację. I zrobimy to, jak tylko odzyskasz siły. I ja nieco się podkuruję. Zająłem się już aprowizacją. A jeśli w dalszą drogę ruszymy we trzech, potrwa ona zapewne krócej.

- Dziękuję ci jednak, przyszedłeś w najodpowiedniejszym momencie. Dobrze mieć kogoś, komu można ufać -Robert podniósł głowę.
- Co z tym Wrightem? Dowiezie nas?
- Mam nadzieję - Vincent usiadł ciężko na swoim hamaku.
- Ale to dość ryzykowne. Ja chcę uciekać z Trahmeru, Robercie - dodał z ciężkim westchnieniem Vincent. - Mam dość tego miasta. Odnoszę wrażenie, jakbym spędził w nim wieczność, a wszak jesteśmy tu zaledwie kilka dni. Te omamy. Ta choroba. Wszystko idzie nie tak. Wszystko.




Robert Voight spoczywał na wielkiej, długiej ławie wykonanej z pnia jednego okazałego drzewa przekrojonego na pół. Gdy ich tu wprowadzono, na początku siedział, ale raz że mordercza droga przez upał wypełniający szczelnie miejskie przestrzenie Trahmeru wycisnęła zeń ledwie go zregenerowane siły, a dwa że prochy zaaplikowane przez felczera zaczynały puszczać. Leżał więc, z wzrokiem utkwionym wysoko, tam gdzie powinien być sufit, ale tu we wnętrzu piramidy nic nie było takie jak się myślało. Kazano im czekać w czymś w rodzaju olbrzymiego hallu na pierwszym poziomie piramidy. Był on mroczny, sklepienie tonęło w ciemności, a potężne rzeźbione kolumny podtrzymywały ten strop w wielu- miejscach. Śmierdziało stęchlizną, ale było dużo chłodniej. Zostawiono im też bukłaki z wodą. Strażnicy gdzieś zniknęli i Voight miał niejasne wrażenie, jakby był tu całkowicie jedyną żywą istotą.

Vincent zniknął już ładny czas temu, odprowadzony do góry przez żołnierzy. Schody prowadzące na górne poziomy piramidy były toporne, ale za to takie szerokie i ogromne, że ich rozmiaru i rozmachu nie powstydziłaby się słynna Rewia w Xhystos. Gorączka zaczęła powracać, a Robertowi coraz bardziej to wszystko dookoła zaczynało się kojarzyć z monstrualnym, pogrążonym w ciszy grobowcem. Krzyknął nawet coś dla dodania sobie otuchy, ale odpowiedziało mu tylko echo.

Chyba przysnął...Rozbudziły go hałasy z góry, stukanie butów o kamienne schody. Na wpół przytomny podniósł głowę. To, co zobaczył, od razu sprawiło że strząsnął z siebie resztki snu i na tyle szybko, ile mógł, zerwał się z ławy.

Dwójka wartowników znosiła powoli ze schodów Vincenta. Ciało Rastchella nie wykazywało oznak życia, uwieszone bezwładnie na ramionach rosłych żołnierzy. Głowa przyjaciela zwisała smętnie, a czubki butów szorowały zapylone kamienne stopnie. Przed znoszącymi ciało mężczyznami kroczyło dwóch innych wartowników, pod bronią, ze smutnymi i poważnymi twarzami.

- Vincent! - okrzyk, który wyrwał się z wyschniętego gardła Roberta był niczym ptasi skrzek. Odgłos ten, zwielokrotniony echem poniósł się wszędzie, umierając gdzieś w niedostępnych i mrocznych korytarzach zigguratu.







Człowiek po drugiej stronie stołu przypatrywał się mówcy, mniej więcej od połowy wypowiedzi z uśmiechem. Uśmiechem, za którym mogło kryć się wiele. Gdyby można było być jeszcze bardziej spoconym w tym ukropie, to pewnie Vincent właśnie takim byłby w tej chwili.
- Wiedziałem...- gubernator odezwał się w końcu po zatrważająco długim milczeniu - ...że od początku doskonale rozumie pan moje intencje. Popełnia pan wszakże jeden błąd. Zakłada pan, że tak dalece obawiam się konfrontacji z Xhystos, że nie odważyłbym się wprowadzić w życie pewnych rozwiązań...Nazwijmy je ostatecznymi.

Władca wstał powoli, sapnął cicho, a potem podszedł w miejsce, w którym stał kiedy Vincent wchodził do komnaty. Jeden niecierpliwy gest, i przyczajeni w cieniach słudzy podali mu znowu łuk oraz jedną z długich, zdobnych w kolorowe lotki strzał.
Vincent usłyszał trzeszczenie naciąganej cięciwy. Gubernator skupił się na celu, przez moment pozostając nieruchomym. Chwilę później w komnacie tronowej rozległ się głośny świst i potężne stuknięcie, gdy strzała przebiła tarczę. W okolicach środkowych okręgów, z tego co z tej odległości widział Rastchell.
- Piękny strzał - powiedział Vincent swobodnym tonem konwersacji i uznania, chociaż zachowanie twarzy w tej sytuacji kosztowało go sporo wysiłku. - Myślę, że wasza gubernatorska mość mógłby z powodzeniem wygrywać konkursy strzeleckie w Xhysthos. A co do obawy konfrotnacji z moim rodzinnym miastem to odpowiem panu tak, gunberantorze. Xhysthos jest daleko stąd. Bardzo daleko. A odległość w tego typu sytuacjach ma przeogromne znaczenie. Więc nie sądzę, by się go pan obawiał. Zresztą jest pan typem zdobywcy. A tacy ludzie nie obawiają się nikogo. Tacy ludzie działają. Ale wie pan jaki jest problem z ostatecznymi rozwiązaniami, panie gubernatorze. Otóż, są one ostateczne. Nie pozostawiają drogi dla innych rozwiązań. Podczas nuaki negocjacji zwaracano mi uwagę, jak niebezpieczne są takie rozwiązania. O wiele prościej dojść do porozumienia. Powiedzieć panu coś na swój temat? Może to da panu nieco wiecej informacji na temat prawdziwego znaczenia naszej delegacji. O ile zechce pan wysłuchiwać nudnych i nieco łzawych historyjek. Bo typ zwycięzcy zazwyczaj nie ma na nie czasu, wasza ekscelencjo.
- W takim razie chyba nim nie jestem. - odpowiedział, pobierając od służącego kolejną strzałę - Bo chętnie jej wysłucham,
- Typ zwycięzcy to również człowiek wielkoduszny. Bo prawdziwe zwycięstwo opiera się tylko na moralnej cenie tryumfu i tego co nim jest, a co nie. Więc pana cierpliwość, ekscelencjo, nadal nie odejmuje panu tej roli. To historia o mnie. Nim Rada powierzyła mi tą misję, byłem wrakiem człowieka. Całe dnie spędzałem przystawiając nic nie znaczące pieczecie na jeszcze mniej znaczących dokumentach. A po powrocie do domu siedziałm bezczynnie gapiąc się w okna. Robiłem to dlatego, że straciłem zonę i synka w tragiucznym wypadku. Do siebie doszedłem dopiero na altiplanie, kiedy szukajac śmierci znalazłem wolę życia. Czy sądzi pan, wasze ekscelencjo, ze ktoś taki jak ja, nie potrafiący nawet zadbać o siebie, zostałby wysłany przez Radę w Xhysthos by siać defetyzm w szeregach pana żołnierzy lub bawić się w spiski. Nie. Rada wysłała mnie, bo uznała mnie za niepotrzebnego. I mogę się z tym zgodzić. Proszę mi uwierzyć, że pan Vouight ma za sobą podobną przeszłość. Szczegółów nie zdradzę, bo dałem słowo honoru. Ale on również .. poniósł dotkliwą stratę. Nasza dwójka zmierza do Samaris by … odszukać samych siebie.
Vincent napił się wody patrząc spokojnie w twarz władcy Miasta. Potem westchnął i uśmiechał się smutno.
- To cała historia. Sam musi pan ocenić, wasze ekscelencjo, czy kłamię, czy mówię prawdę.
Kolejna strzała świsnęła, mknąc przez całą długość sali. Zachybotała się w celu, bliżej środka tarczy niż jej poprzedniczka.
- Piękna historia...- gubernator opuścił łuk - ...opanował pan sztukę opowiadania równie dobrze jak sztukę uprzejmego pochlebstwa. Czyż jednak ludzie z taką przeszłością, jaką pan był łaskaw opisać, nie byliby idealni do wręcz samobójczej misji, w której jakże łatwo stracić życie?
Mrużył oczy, chyba z niejaką trudnością odczytując z daleka efekt swojego strzału.
- Zanim pan tu przyszedł, nie mogłem pozbyć się myśli o tej pierwszej wspomnianej przez pana opcji, doskonale opisał pan moje własne szacunki sytuacji. A pan niebezpiecznie blisko wpisuje się w przez siebie stworzony obraz niezwykle tego zręcznego negocjatora..

- Za pozwoleniem, panie gubernatorze. Owszem, opanowałem sztukę opowiadania równie dobrze jak sztuke uprzjmych pochlebstw. Ale nie zwykłem stosować pochlebstw w swoim życiu. Jest pan człowiekiem poprzez swoje osiągnięcia i pozycję zasługującym na szacunek, więc najzwyczajniej w świecie go panu okazuję. Zrobiłbym to zarówno prywatnie, jak i teraz, jako strona oficjalnego spotkania. Ale to nieistotne. Może pan wierzyć w moją historię lub nie. I owszem, ma pan rację, bylibyśmy idealni do misji samobójczej. Czy mogę pana obrazić szczerością?
- Nie czuję się obrażony. Gdyby tak było, na pewno już by pan o tym wiedział.
- Dopiero teraz mam zamiar to zrobić. Wcześniej celowo omijałem te argumenty. Czy jestem zręcznym negocjatorem? Byłem nim. Owszem. Kiedyś. Teraz po prostu chcę wykonać powierzone mi zadanie. Dotrzeć do Samaris. Ale wracając, czy nie obrazi sie pan na szczere słowa? Bo przez szacunek do pana osoby nie chciałem ich wcześniej używać. Czy mogę to jednak zrobić?
- Jeśli jest pan wystarczająco odważny...- popatrzył na niego spojrzeniem bez wyrazu.
Vincent uśmichnął się.
- To nie ma nic wspólnego z odwagą, gubernatorze. Po prostu wiem, kiedy rozmawiam z człowiekiem honoru. Zatem powiem, co myślę, przez wzgląd na szacunek do pańskiej osoby. Czy naprawdę uważa pan, ze czwórka przybłędów znikąd podważy w tydzień pana wiarygodność i szacunek jakim pan się cieszy wśród tubylców oraz żołnierzy? Ja mam o panu niezywkle dobrą opinię, gubernatorze, i mówię to jako Vincent, nie jako wysłannik Rady. Dlaczego więc pan sam nie traktuje sie równie potężnie. Jest nas czterech. Zmęczonych, rannych, chorych. Jak moglibyśmy podważyć coś tak potężnego, jak pan tutaj stworzył. To jakby mała mysz atakowała wielkiego lwa. Z drugiej jednak strony powinienem czuć się zaszczycony, ze ktoś pana rangi i potężnego charakteru obawia się kogoś takiego jak ja. Do tego stopnia by myśleć nawet o .. ostatecznych rozwiązaniach.
Vincent ukłonił sie przy ostatnim zdaniu nisko i z szacunkiem gubernatorowi.
- A oto, wasza ekscelencjo, próbki pisma o które prosił pański sekretarz. - Vincent wręczył przygotowane uwcześniej pergaminy - Jako gest pokazujący, że nie mamy złych intencji, mimo wydarzeń, które pozornie by za tym przemawiały. Jak na razie tylko dwie, ale szybko uzupełnimy ten stan. Innych osób zwyczajnie nie udało się mi namierzyć. Jak widać, ja również nie potrafię poradzić sobie z przeszkolonymi szpiegami - ostatnie zdanie powiedział żartem, pokazując że sprawę traktuje z przymrużeniem oka. Jednocześnie jednak pokazał miną, że zależy mu na jak najszybszym rozwiązaniu tego problemu równie mocno, co gubernatorowi - królowi, i że w nim również zakwita cień wątpliwości co do reszty członków delegacji.

Gubernator uśmiechnął się. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu. Papiery odłożył gdzieś na bok, jakby nie przykładał do nich specjalnego znaczenia. Vincent wyczuł natychmiast, że władca przyjął bardziej oficjalny ton.
- Z pana ust padło dziś niezwykle ważne zdanie w kwestii, w której w pełni się zgadzamy. Mimo iż niezwykle cenię sobie wasze, a zwłaszcza Pana towarzystwo, ostatecznym rozwianiem moich obaw i niepewności moich żołnierzy byłby rzeczywiście rychły wyjazd do Samaris. Jak pan już zauważył, poczyniłem już pewne kroki by wam ten wyjazd jak najbardziej ułatwić. Wiem też już, że wstępnie zawarł pan też porozumienie z panem Wrightem. Proszę nie spodziewać się jednak dużo większej pomocy w kompletowaniu ekwipunku, nie posiadamy tu wyposażenia właściwego do dalekich ekspedycji w dżunglę. Wszystko co mogłem darować, leży już i czeka na was w ładowniach koszar. W tej sytuacji...- zatrzymał się na chwilę i założył kolejną strzałę na opuszczony łuk - ...nie widzę powodu, by zatrzymywać was tutaj na całe siedem dni. Tym bardziej że w tym czasie odbędzie się lokalne święto, które i tak jest dla mnie wystarczającym powodem do wytężonej pracy.
- Kiedy zatem mamy ruszać? Myślę że dwa dni powinny wystarczyć bym dograł sprawę przelotu i przewiezienia ekwipunku. Jednak pojawia się jeden problem …Natury logistycznej. Aby przetransportować nas i nasz sprzęt pan Wright bedzie potrzebował kilku kursów. Czy w takiej sytuacji możemy zatrzymać się na lądowisku? By więcej nie nadwyrężać pana gościnności. Obawiam się, ze nie będziemy w stanie opuścić wszyscy pana miasta w tym samym czasie.
- Dlaczego? - w rozedrganym, ciężkim powietrzu znów zatrzeszczała cięciwa.
- Najpierw muszą zostać przewiezione nasze rzeczy i jedna dwie osoby do ich pilnowania. Potem kolejny kurs zabierze resztę osób i mienia. Chcemy polecieć dość daleko, więc nie wiem ile trzeba by było czekać na powrót dwupłata. To właśnie są owe problemy logistyczne, o które niestety nie zadbano wcześniej. Jeśli mogę sobie z panem pozwolić na szczerość, gubernatorze, to właściwie na tym polu Rada strasznie zawiodła moje oczekiwania. Spodziewałem się, że moje wysiłki skoncentrują się na semej pracy w Samaris a nie na dotarciu do miasta.
Gubernator opuścił jednak naprężony już łuk i spojrzał jeszcze raz na Vincenta.
Negocjator odwzajemnił spojrzenie. Nie uciekał wzrokiem.
- Obiecuję, że rozwiążę wszystkie wymienione właśnie przez pana problemy, panie Rastchell...- zaczął zdanie gubernator
- Zatem opuścimy miasto we wskazanym przez waszą gubernatorską mość terminie. - powiedział Vincent wyczekujac aż gubernator powie do końca co miał powiedzieć.
- ...tak szybko, że będziecie w stanie wyruszyć już jutro. Ale mam jeden, jedyny warunek.
- Zamieniam się w słuch wasza eminencjo.

Król Trahmeru leniwym gestem ujął z pobliskiego stołu jakiś spory, soczysty owoc. Unosząc go nieco ku górze, znów popatrzył na Vincenta.
- Jeśli zgodzi się pan teraz na podjęcie ryzyka i sprawdzenie na własnej skórze, jak pewna jest moja ręka.

- Z jakiej odległości zechce pan strzelać do owocu na mojej głowie? - uśmiechnął się Vincent. - Mam do pana zaufanie. I wiem, że nie zawiedzie pan mojej osoby. Chociaż oczywiście wypadek podczas demonstracji dał by panu wygodne usprawiedliwienie.
- Od początku był pan domyślny. - uśmiechnął się w odpowiedzi - Stanąłby pan tam, gdzie jest tarcza. Czymże byłby król bez kaprysów? Poza tym, za jednym zamachem dowie się pan, na ile jestem skłonny uwierzyć w pana wersję.
- Nie zawiódł mnie pan ani razu, gubernatorze - Vincent zbliżył się i wziął owoc z ręki władcy. - Jeśli zawiedzie mnie pan tym razem będę … rozczarowany. I pewnie dziurawy - uśmiechnął się i z duszą na ramieniu powędrował na wskazane miejsce.
- Rozczarowany...? - usłyszał żart za swoimi plecami, gdy jego kroki już dudniły na kamiennej posadzce - ...kto wie, może dopiero po drugiej stronie jest właśnie przepięknie...






- Myślałem...Myślałem... - Voight nachylał się nad ułożonym na ławie Rastchellem.
- Nie...- po niezbyt przytomnej jeszcze twarzy Vincenta błąkał się niewyraźny uśmiech - Nie, nic mi nie jest...Wszystko jest...
- Co się stało...?! - nie wytrzymywał mężczyzna.
Vincent sięgnął drżącą jeszcze dłonią do kieszeni, po czym coś z niej wydobył. Oczom Roberta ukazała się połówka jakiegoś sporego owocu. Nieregularne pęknięcie ukazywało soczysty miąższ. Podniósł pytający wzrok na towarzysza podróży.
- Co to...znaczy?!
- Że chyba...Chyba się udało. Wszystko...- Vincent usiłował się podnieść z ławy, choć jeszcze kręciło mu się w głowie - ...wszystko opowiem Ci po drodze. Jesteś wolny. Gubernator odstąpił od aresztu.






Wszystko, co działo się w Trahmerze, z każdym kolejnym dniem coraz bardziej przypominało dziwny sen. Gorąco odbierało nam pomalutku zmysły, a niespotykane zdarzenia które nam towarzyszyły tylko potęgowały to wrażenie. Gubernatorowi wystarczyła jedna rozmowa, a drugi z zaproszonych i tak nie był w formie - więc ruszyliśmy z powrotem przez miasto, choć na samą myśl o powtórce z tej wycieczki w słońcu uginały nam się nogi. Jedno było pozytywne - szliśmy wolni, bez eskorty żołdaków, a wieści przekazywane sobie po drodze dawały nadzieję, że wyjazd jest tak bliski jak nigdy dotąd...

Nie spodziewaliśmy się tym bardziej, że po drodze spotka nas coś jeszcze.






To ja ją zauważyłem. Robert znów gorączkował, odpływając nieco myślami po drodze do obozu - gdzie czekały na niego leki, które znów miały postawić go na nogi. Z tego powodu nie jestem pewien, czy był w pełni świadomy początku rozmowy z tą nieznaną dziewczyną. Spotkanie miało miejsce zaraz za miastem, na wydeptanej drodze wiodącej do obozu, którą często podróżowały patrole. Ja również, podobnie jak dygotający Voight, ledwo już szedłem marząc jedynie o przejściu przez bramę i zawiśnięciu choć na chwilę w hamaku. Z otępienia wywołanego marszem i upałem wyrwał mnie kobiecy głos, głos mówiący w naszym języku. Nieznana mi, młoda dziewczyna rzuciła głośno nasze nazwiska, wychodząc z zarośli niczym zwierzę. Przetarłem oczy, ale zdawała się istnieć naprawdę - z wyrazu jej spoconej twarzy i tonu wnioskowałem, że nie jest pewna czy znajome jej nazwiska odnoszą się do nas. Zatrzymałem się, rzucając w bok niespokojne spojrzenie na Roberta, szukając potwierdzenia że i on ją widzi, że nie jest tylko majakiem zrodzonym z żaru. Ale Voight przysiadł tylko na wielkim głazie, płosząc jaszczurki i zwiesił głowę zmęczony. Przeniosłem wzrok na dziewczynę.

Biała. Młoda, ubrana jak podróżniczka. Ładne, tajemnicze oblicze z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Ale choć potrafiła to ukryć na zewnątrz, ja wyczuwałem bijącą od jej postaci ekscytację, determinację i niecierpliwość. I coś jeszcze...

Nadzieję...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 22-02-2011 o 20:46.
arm1tage jest offline  
Stary 21-02-2011, 10:25   #116
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Przypomniał mi się wiersz niejakiego Alexandra.

Cytat:
Ten, kto powiedział:
Życia się nie boi
Głupiec. Nie wiedział
filozofią stoi
Życie. Każdy przedział
jego - mili moi -
gdy nie jest atrofią
stoi filozofią!
Stoi człowiekowi
i filozofowi.
Nie bądźmy lubieżni
Najmądrzejszą krowa
bo się boi rzeźni,
na śmierć nie gotowa.
Ludzi więc nie pojmę,
zdarza się zbyt często:
- pójdziemy na wojnę!
- My! liniowe mięsko!
Kiedy stawałem, jak ten głupiec, na końcu sali tronowej nakładając sobie owoc na głowę dopiero dotarło do mnie, co wyczyniam. Czy byłem gotów zaryzykować życie dla kaprysu tego szaleńca! Czy byłem gotów zaryzykować życie dla Samaris? A co, jeśli gubernator skorzysta z okazji i przeszyje mnie strzałą.
Zapewne trafi w płuco. Żelazny grot przebije delikatne ciało. Rozerwie tkankę i utopie się w swojej własnej krwi. A może oberwę w brzuch. Sfajdam się w spodnie, zasmrodzę treścią jelit komnatę tronową, ale skonam w męczarniach kilkanaście godzin później. A może strzała przebije mi czaszkę. Wbije się w oko, w środek czoła może, może w twarz. Zgruchota kości i zabije mniej lub bardziej boleśnie.
Kiedy stawiałem sobie owoc na głowie nogi drżały mi, jak osiki na wietrze.
Bałem się, że zaraz zemdleję.

Mówi się, że dla prawdziwego mężczyzny słabość jest większą hańbą, niż śmierć. Cóż. Moje ostatnie tygodnie w Xhysthos nie postawiły mnie w świetle bohatera. Nie byłem nim. O nie! Byłem tylko zwykłym, zdesperowanym i zmęczonym człowiekiem.

Wziąłem głęboki oddech i stanąłem prosto, chociaż bałem się, że stan ten nie potrwa długo. Że zaraz zwalę się na podłogę i to nim gubernator zdoła posłać strzałę w moim kierunku.
Tym bardziej, że mierzył przez całą wieczność. Nie wiem, czy miałem się z tego cieszyć, czy wręcz przeciwnie.

Usłyszałem brzdęk! Usłyszałem świst! A potem poczułem, jak coś ciepłego spływa mi po czole.

Upadłem.


* * *

Wyprowadzili mnie, bo nie miałem sił by iść o własnych siłach. Na szczęście nie pobrudziłem bielizny, chociaż byłem bliski tego upokorzenia. Nie pamiętam za wiele z tego, jak dołączyłem do Roberta i jak potem szliśmy przez miasto i dżunglę w kierunku obozu. Wiedziałem jedynie tyle, ze się udało. Że kaprys gubernatora pozwoli nam opuścić Thramer juz jutro. Cieszyłem się z tego faktu, lecz jednocześnie cieszyłem się z tego, ze oddycham, idę, mówię, żyję. Tak, że radość z faktu sukcesu negocjacji niewiele była warta w zestawieniu z radością z tego, że przeżyłem.

Początkowo nawet jej nie zauważyłem.

- Nazywam się...- dziewczyna wystąpiła do przodu - Claudette Andersen.
Obrzuciła krótkim spojrzeniem Roberta siedzącego z ciężko zwieszoną głową, a potem śmiało spojrzała Vincentowi prosto w oczy.
- Pan musi być...Pan Rastchell, prawda?!

Zatrzymałem się zaskoczony.

- Tak - zdołałem wydusić spierzchniętymi wargami. - W istocie nim jestem.

Przyglądałem się jej przez chwilę, jakbym nie wierzył własnym oczom. Może jednak gubernator nie trafił w owoc, lecz prosto w moją nie za mądrą głowę. I teraz majaczę w malignie agonii. Biała dziewczyna? W samym środku Thrameru! To było ... dziwne.

- Nie widziałem pani tutaj wcześniej. Wysłał panią gubernator? Zmienił zdanie? Z kim mam przyjemność? - wyrzucałem z siebie pytania, jakbym bał się, że zjawa za chwilę zniknie. Że rozwieje się w dym. A miała ładne oczy i chciałem w nie patrzeć dłużej. Dużo dłużej.

- Czekałam na was. - również odpowiadała szybko, jakby miała mało czasu - ...Nie, nie jestem od gubernatora. Przynoszę wiadomośc od profesora Watkinsa. Cokolwiek złego o nim myślicie, to nieprawda. Musicie nam zaufać. Już dziś możemy polecieć do Samaris, wszystko jest gotowe.

Watkins! Kolejny duch do kolekcji dziwnych zjawisk. Jesli wierzyć Robertowi to taże morderca, wywrotowiec, szaleniec. Zawahałem się:

- Polecieć? Samaris? Jak? - nie za bardzo wiedziałem, czy to co słyszę jest prawdziwe.

- Jestem pilotem. – odparła od razu, niemal na jednym oddechu z poprzednim swoim zdaniem - Dwupłat czeka, a profesor załatwia już sprawy finansowe z właścicielem maszyny. Wylot wieczorem, przychodzę z tą wiadomością do wszystkich członków ekspedycji. Nie straszne mi anomalie, zabiorę was aż do samego Miasta.
Przerwała, z trudem łapiąc oddech, jak po długim biegu.
- To znaczy...- powiedziała wolniej - Zabiorę...nas. Pod same mury... Samaris.

- Całą ekspedycję? – nadal niedowierzałem w to, co słyszę. - Cztery osoby plus pani jako pilot? Czy dwupłat w ogóle pomieści tyle osób? A co z zapasami? - kręciłem głową z niedowierzaniem. Dziewczyna była jak spełnienie snów. Nie wierzyłem w taki łut szczęścia. - Czy możemy usiąść gdzieś w cieniu i przedyskutować to na spokojnie? - zaproponował. - Jestem zmęczony, przed chwilą o mały włos nie zginąłem z rąk szaleńca, nie znam pani. Mam wiele pytań, lecz obawiam się, w tym słońcu, niewiele zdołam ich zadać.

- Oczywiście, tak...- zgodziła się szybko - ...tylko zejdźmy ze ścieżki. Tędy.
Za olbrzymimi paprociami była niewielka polana, gdzie leżały świeżo ścięte, pachnące żywicą bele drewna. Dziewczyna usiadła pierwsza na pniu, najpierw przyglądając się uważnie miejscu, gdzie miała zamiar przycupnąć.
- Tu jest odrobinę cienia. Zaraz panu wszystko...- otarła pot z czoła i podała mu spory bukłak z wodą - ...no więc, dwupłat Wrighta jest duży, przystosowany do przewozu towarów. Bez wielkich zapasów czy sprzętu zmieścimy się tam wszyscy. A wystarczy nam tylko żywność i woda na góra miesiąc, na pakunkach możemy siedzieć. Nie potrzebujemy nic innego, bo cała droga odbędzie się w powietrzu, spać też będziemy w środku. Jak mówiłam, wylądujemy przed samymi murami.
Popatrzyła Vincentowi w oczy. Jej własne błyszczały.
- Wiem, że to wygląda na szaleńczy pośpiech. Poza tym, nie zna mnie pan. Ale proszę mi uwierzyć... - kobieta brzmiała szczerze - ...czekałam długo na tę podróż. Od dawna, bardzo dawna jestem na nią przygotowana. Jeszcze dziś w nocy może już nas tu nie być. Nie wiem, co obiecał panu gubernator, ale to człowiek nieobliczalny i kapryśny! Proszę, niech mnie pan posłucha, ruszajmy póki jeszcze możemy.
Dwie smukłe dłonie dziewczyny chwyciły Rastchella za przedramiona, gdy mówiła. Miał wrażenie, że jej skóra jest zadziwiająco wysuszona i twarda. Z nadzieją w oczach czekała na odpowiedź.

- Obiecał wiele – mruknąłem przeganiając wielkie mrówki spacerujące po pniu nim oparłem o niego zmęczone ciało dając, chociaż odrobinę wytchnienia nogom. Nadal nie wiedziałem czy mogę jej zaufać. Ale czy ryzykowałem cokolwiek dajac jej czas na wyjaśnienia. Nie.
- Proszę mi wybaczyć bezpośredniość, ale niedawno pokazano mi, że od dzikich wyróżnia nas niewiele – spojrzałem jej prosto w oczy. - Nie wiem, kim pani jest? Nie znam nawet pani imienia, mimo, że pani najwyraźniej zna moje. Wiele nauczyłem się w życiu, ale wiem, że nie ma czegoś takiego, jak bezinteresowność. Kim zatem pani jest i dlaczego chce pani nam pomóc?

Nie odrywałem od niej spojrzenia. Chciałem, mimo zmęczenia z jej twarzy wyczytać fałsz, intencje, skrywane emocje, szaleństwo, cokolwiek, co pozwoliłoby mi zrozumieć. Nadal słyszałem w uszach świst strzały, która o mało nie zakończyła mojego życia. Ale, mimo rozedrganych nerwów, próbowałem powstrzymać emocje i znów stać się negocjatorem Rady.

- Claudette Andersen...- wyglądała na nieco zdziwioną - Przedstawiałam się panu, ale rozumiem...Upał...

Zebrała się w sobie. Na pewno zależało jej na swojej misji, to było widać. Cały czas drżała gdzieś w niej nadzieja, podekscytowanie i...jakaś obawa. Dająca się wyczuć obawa, powodująca że im dłużej trwała ta rozmowa, tym bardziej nerwowa dziewczyna zdała się stawać.

- Powiem panu. Jestem...Kimś kto dawno temu powinien być już w Samaris, ale...Ale utracił wtedy swoją szansę. Kimś, kto kiedyś nie zdecydował się na coś podobnego, co dziś proponuję wam. Drogo mnie to kosztowało. Kosztowało to też życie mojego ojca. Teraz...Wreszcie pojawiliście się. Chcę pomóc...będę szczera... przede wszystkim sobie. Nie jestem bezinteresowna, bo wszystko czego chcę to znaleźć się w Samaris, a wy jesteście moją jedyną nadzieją. - tempo jej wypowiedzi znów przyspieszało - Musimy lecieć tam wszyscy razem. Razem. Razem, by nie stało się to, co stało się kiedyś, przed wieloma laty...Posłuchajcie mnie, proszę was. Posłuchajcie mnie, dla mnie samej i posłuchajcie mnie dla dobra was wszystkich. Posłuchajcie mnie, jeśli chcecie dotrzeć do Samaris!!!

Ostatnie słowa prawie wykrzyczała, spłoszone ptaki zerwały się do lotu, jakby wystraszone rzuconą śmiało w dżunglę nazwą. Rastchell przysiągłby nawet, że dookoła zakołysały się drzewa.

- Mówi pani bardzo, bardzo przekonywująco, panno Andersen - uśmiechnąłem się wbrew sobie, bo pasja dziewczyny działała naprawdę na moje emocje. Było w niej coś, co kazało jej słuchać. Jakieś pozytywne szaleństwo. Gorączka, która mówiła – to co robię jest ważne i spalę się na ogniu mej pasji.
- Ale nie podejmuję decyzji za wszystkich członków ekspedycji – kontynuowałem moją myśl - Jeśli jednak jest tak, jak pani mówi, jeśli jest pani w stanie dolecieć z nami do Samaris. To byłbym głupcem mówiąc - nie. Mogę zgodzić się na pani szaloną propozycję, panno Adersen. Jednak .. najpierw chciałbym zobaczyć ten alitplan, no i musiałbym tam dostarczyć zapasy. Daleko stąd znajduje się pani maszyna? Poza tym mam zobowiązania honorowe względem pana Wrighta. Nie mogę go tak po prostu zostawić. Mamy umowę.

- To nie altiplan. To dwupłat, a należy właśnie do Wrighta. - Uspokoiła się nieco - Stoi na lądowisku. Profesor Watkins załatwia formalności, zapłaci temu pilotowi ile trzeba. Wright, czy ktokolwiek inny - nie znajdzie pan nikogo kto poleci tak daleko jak ja. Kto poleci...aż tam.
Nagle chciwie przyssała się do bukłaka, odrywając się od wody dopiero po dłuższej chwili.

- Jeśli pan chce, możemy udać się na lądowisko by zobaczyć maszynę, jest duża, większa niż dwupłat Reno. Mogę pomóc przenieść zapasy, albo jeśli ma pan monetę możemy wynająć tragarzy. Muszę też zanieść wiadomość innym. Czy ten chory mężczyzna idący z panem to pan Voight, czy pan Blum? I gdzie mogę znaleźć tego, którego z nami tu nie ma?

Była niezmordowana, jakby palił się w niej jakiś ogień.

- To pan Voight. – wyjaśniłem spokojnie, chcąc nieco przygasić ten jej żar. - Dobrze zatem. Zgadzam się. Jeśli pani plan, panno Adnersen, ma szansę na powodzenie skorzystam z niego. I tak nie mam nic do stracenia. Ani ja ani cała ekspedycja. Proszę prowadzić, ale wcześniej zahaczymy o obóz wojskowy i zostawię stosowne dyspozycje. Poza tym Robert, znaczy pan Voight, ma tam otrzymać medykamenty.

- Dziękuję panu! - potrząsnęła jego rękoma, rozpromieniona jakby zrzuciła z piersi duży ciężar - Chodźmy zatem!


Nie marnowaliśmy więcej czasu. Krótki odpoczynek dodał mi sił. My z Robertem weszliśmy do środka, ale towarzysząca nam dziewczyna została na zewnątrz. Musiałem przyznać, że nie brakło jej odwagi. A może była szalona? Nie miało to znaczenia.

Planowałem poczekać, aż Robert odzyska nieco sił. Może do tego czasu pojawi się Blum? Chciałem wynająć tragarzy i obejrzeć ów dwupłatowiec, czy jak tam nazywało się to ustrojstwo. Opuszczę Thramer. Opuszczę chociażby dzisiaj w nocy.

Wcześniej jednak siadłem obok Roberta Voighta i opowiedziałem mu, w szczegółach, co zaszło w sali tronowej gubernatora. O popisie umiejętności strzeleckich do owocu na mojej głowie. O stawce, jaką był nasz wylot i jego areszt. Wszystko. W oszczędnych słowach. Bardziej jak raport, niż opowieść. Musiał wiedzieć, ze Thramer nie był dla nas bezpiecznym miejscem. Zresztą on to wiedział od samego początku. I przestrzegał mnie, ale nie słuchałem.

Teraz odpoczywałem. A potem ...

Potem ....

Żegnaj Thramerze i witaj Samaris!

Miałem coraz więcej nadziei. Lecz jedna myśl nie dawała mi spokoju. Co zrobi Robert, kiedy znów zobaczy profesora Watkinsa. I co ja wtedy zrobię.

-------------------------------------------------------------------------------------
PS. Wiersz to lekko sparafrazowany wiersz Alexandra Czartoryskiego "Głupiec", zamiast "armatnie mięsko" zrobiłem "liniowe mięsko" - bo w świecie gry nie ma broni palnej i armat
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 21-02-2011 o 10:27.
Armiel jest offline  
Stary 25-02-2011, 10:19   #117
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Dziwna notatka, jakby pochodziła z czyjegoś dziennika albo pamiętnika. Mam pytko tą jedną zmiętoloną kartkę, ale z całą pewnością było ich więcej.

...Wędrówki ulicami, które nigdy nie były takie same...Skwery, detale, schody...

Ulice czego Xhystos? Bo na pewno nie Urbicandy ani Trahmeru … a może Samaris? Oznaczałoby to, że rzeczywiście Samaris istnieje. Oczywiście, że istnieje … przecież je widziałem. Ale jeśli to opis ulic tego miasta oznacza to coś więcej … był tam ktoś a następnie powrócił. A więc wracają ...

... Ludzie, których nigdy nie spotykałem. Ale przecież pamiętam, że ich spotykałem - tylko że w pamięci nie pozostaje nic co mogłoby świadczyć że rozmawialiśmy o Czymś. Przecież rozmawialiśmy, pamiętam...Zawsze o tym samym.

Czyżby autor cierpiał na deja vu? Objaw chorobowy gdy osoba traci krytyczny stosunek do swojego doświadczenia i wchodzi w skład urojeniowych błędnych utożsamień prowadzących do psychozy?

...Zawsze, po wsze czasy...Pamiętam jak...

Wyszarpany kawałek kartki … urwany tekst. Druga strona kartki pusta.

Szelest … nic nowego … a może to Claudette powraca. Podnoszę głowę znad kartki papieru. Mrużąc oczy przyglądam się z lekkim niedowierzaniem. Cóż to za postać … dziki … Zrywam się na równe nogi, uskakuję do tyłu za walizki, jakby miały stanowić ochronę, barierę przed tym co wychodziło z lasu.

W pierwszej chwili poraził mnie strach, choć po chwili rozpoznaję ludzkie kształty, to pamięć z mojego pierwszego spotkania z tubylcami uruchamia gdzieś w głowie strach.

Ale to nie dziki. Chociaż poznaję mężczyznę, który podawał się za Bluma przestrach nie mija. Spoglądam na niego … podrapana, posiniaczona, okrwawiona twarz, ubranie wytarzane w zieleni oraz ziemi. Na dodatek jeszcze...nienaturalnie radosny...nie wygląda to za dobrze... Co dziwniejsze tamten robi wrażenie nie mniej zaskoczonego. Może nie reaguje równie histerycznie, jednak głupkowaty entuzjazm na jego twarzy na moment ustępuje zdziwieniu. Chcę odwrócić głowę, gdy pojawia … jak miraż utkany z rozgrzanego powietrza. Postać mężczyzny stojąca jakiś metr przed Persivalem, nakładająca Se na obraz dżungli i stojącego Bluma. Znam go … nie osobiście, ale może znacznie lepiej niż osoby uchylające sobie kapelusz na ulicy w Xhystos. Tak to najprawdopodobniej on … Goldmann widziany w śnie? Na jawie? Wtedy u szamanki … Znika … szybciej niż się pojawił. Ale on stoi tam nadal … przygląda mi się z uwaga i w milczeniu. Drgnął … ruszył się. Z wyrazem radości na twarzy idzie w moim kierunku.


Blum. A więc Claudette przekazała wiadomość. To dobrze … napawa mnie to radością. Odwzajemniam uśmiech. Wyśmienicie … pozostaje jeszcze poczekać na Voighta i Rastchella, no i oczywiście Pannę Andersen.

- Cieszę się, że Pan przyszedł na spotkanie. Musimy jeszcze poczekać na pozostałych. Wylot dziś w nocy – zdaje sobie sprawę, że mówię krótkimi zdaniami, lekko drżącym z emocji głosem, to chyba ze względu na rychły wyjazd … albo oczekiwane Samaris.
- Spotkanie? - brak zdecydowania w głosie Bluma świadczy jakby nie do końca rozumiał . - Wylot? W nocy? A gdzież to, jeśli można spytać szanowny Pan się wybiera? – Czyżby jednak nie leciał z nami? Znowu wątpliwości ogarniają mą głowę.
- No tak nie jest Pan przecież z oficjalnej delegacji. Myślałem, że udaje się Pan do Samaris, tak jak my wszyscy. Oczywiście w Pana przypadku wolna wola, ale jeśli Pan chce, myślę, że znajdzie się miejsce w maszynie dla kogoś spoza delegacji - wypowiadając ostatnie słowo mrugam porozumiewawczo. - Zresztą skoro Pan tu już jest to myślę, że decyzja została podjęta. Prawda Panie Blum?
- Samaris. Naturalnie. – odpowiada uśmiechając się - Jednak jeśli mogę zapytać, skąd ten pośpiech. Wie pan, start nocą... Podczas pańskiej nieobecności co nieco obiło mi się o uszy, i przyznam, nie słyszałem o żadnym komfortowym i bezpiecznym - podkreślił to słowo - sposobie podróżowania w tamtą stronę... A co dopiero nocą. Chyba że posiadasz Pan inne jakie rewelacyjne wiadomości?
- Żadnych, o których by Pan już nie usłyszał od Panny Andersen … to ta dzielna młoda kobieta, która powiedziała Panu o spotkaniu. Nie wiem czy są bezpieczne środki transportu, ja słyszałem tylko o jedynym, rozumie Pan …jedynym. Zresztą altiplan też leciał nocą.
Zdziwienie na twarzy Bluma rozbudza kolejne wątpliwości. Milknę aby zebrać myśli.
- Andersen? Nie znam... – chyba kpi.
- Nie wiem czego Pan się nałykał … - nie wiem o co mu chodzi, zaczyna mnie to irytować - Claudette Andersen kobieta, która powiedziała Panu o spotkaniu i dziesiejszym wylocie. Ona dostarczy nas pod same mury...
- Wypraszam sobie taki ton profesorze. - przerywa bez pardonu Blum - Powtarzam Panu stanowczo. Nie znam żadnej Claudette Andersen! I nie wiem o żadnym spotkaniu, więc jeśli mamy kontynuować dalej tą rozmowę, proszę o wyjaśnienia!
- Nie wie Pan? Hmmmm … - mimowolnie skubiąc brodę przyglądam się rozmówcy. Ta podrapana twarz, krew, siniaki, wytarzane w zieleni ubranie. Może to samoagresja?
- A więc co Pan tu robi, skoro nie wie nic o wylocie? – pytam po chwili.
- Spaceruję. – odpowiedział Blum wzruszając ramionami.
- Oczywiście spacery są bardzo ważne, ma Pan słuszność. – Jest z nim znacznie gorzej, ten stan … to zapewne skutek przerwanej terapii.
- Znakomicie wpływają na równowagę. – kontynuuję bez zawieszenia głosu, nie chcę aby zorientował się, że coś analizuję. Mógłby stać się agresywny. - Ale proszę się uspokoić … zaraz wszystko Panu wyjaśnię. Otóż … - biorę głęboki - czas naszego pobytu w Trahmerze upłynął. Wylatujemy dziś w nocy, Panna Andersen będzie pilotować maszynę. Wysłałem ją do miasta aby powiadomiła wszystkich członków wyprawy. W sumie to był jej pomysł … powiedziała, że nie wolno nikogo zostawić. A brzmiało to jak przestroga.
- To bardzo szlachetne...
- W każdym bądź razie wylot jest dziś … to ostateczny termin. Jak Pan widzi ja jestem już spakowany.
- Jak Pan - ja kompletnie nie. – odpowiada Blum rozkładając ręce.
- To na co Pan czeka, proszę się spieszyć i … - może lepiej nie zabierać go, jego tan jest nieprzewidywalny.
Wahanie w mym głosie zatrzymało go. Rozgląda się, jakby patrzył czy nikt nas nie obserwuje.

- A gdzie, jeśli wolno wiedzieć panna Casse? Czy aby lepiej się już miewa? – jego pytanie sprawia mi ulgę, ale także smutek.
- Panna Casse. Odeszła … odeszła do dżungli. Pan Lasu ją wybrał.
- Czy Pan się dobrze czuje profesorze? - nagle w spojrzeniu Bluma widzę autentyczną troskę - Pan lasu? Czy to dlatego w nocy przyszedł Pan tak dziwacznie przebrany?
- A więc widział mnie Pan – a więc to nie był omam - Nie, tak … może, to dłuższa historia.
- Przecież... rozmawialiśmy... – znowu wahanie w głosie. Mój błąd. Osobom leczonym trzeba dawać krótkie, jasne odpowiedzi. Znowu wycofuje się, patrzy gdzieś w dół, unika mego wzroku.
- Pamiętam, ale proszę mi wierzyć to bardzo dziwne uczucie móc rozmawiać tylko z wybranymi.
- Zapewne... - odpowiada Blum i powoli krok po kroku wycofuje się do lasu - To ja się będę zbierał... odlot... bagaże...
- Proszę uważać na siebie. Niech Pan także zwraca uwagę czy nie jest śledzony. Wojowniki mogą chcieć pokrzyżować nasze plany.
- Naturalnie profesorze, naturalnie - i zniknął w zieleni lasu.

Znowu jestem sam. Nie wiem czy to co mówił Blum było prawdą … czy na pewno nie spotkał Claudette. Jedno jest pewne, spacer to niedorzeczność, urojenie w jego chorej głowie. Ale cóż można poradzić na chorobę. Gdybyśmy byli w Xhystos … gdyby terapia doktora Bowmana nie została przerwana ... Teraz trudno powiedzieć jak w takim przypadku rozwinie się choroba. Objawy mogą się nasilić albo pozostać uśpionymi do pojawienia się konkretnego bodźca. Trapiony myślami przysiadam na walizkach. Nie pozostaje mi nic innego jak czekać na pozostałych.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 26-02-2011, 17:13   #118
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
- To pan Voight – odezwał się Vincent.

Tak, nazywam się Voight. I żyję. Mruknąłem coś niewyraźnie do Vincenta i tej drugiej postaci i odwróciłem się, żeby cicho zwymiotować.

Skończyli rozmawiać, zanim zdążyłem cokolwiek zapytać. Byłem nieco zły na Vincenta, że nie dał mi uczestniczyć w konwersacji, ale z drugiej strony pewnie wyglądałem tak, jak się czułem. Kim była ta kobieta?
Vincent! – obudził mnie ten krzyk, wydobywał się ze mnie. Wyrwał się z mojej piersi praktycznie bez żadnej świadomości. Zobaczyłem tylko przyjaciela znoszonego przez wartowników po schodach, bladego jak papier…

- Jesteś wolny… - to mówił Vincent. Tak mówił. Opowiadał co zaszło w pałacu gubernatora. Opowiadał zwięźle, ale zachowując szczegóły. Kiedy skończył, łzy napłynęły mi do oczu. Nadal miałem gorączkę, ale zrozumiałem, że on uratował moją wolność, a najpewniej i moje życie.

- Dziękuję – wyszeptałem, nie wiedząc, czy nawet usłyszał – Dziękuję – powtórzyłem przez łzy. Nie byłem w stanie nic powiedzieć, wygłosić jakiejś mowy. Rozchwianie emocjonalne, które teraz stało się moim udziałem, spotęgowało gorączkę.

Wróciliśmy do obozu. Postanowiłem, już lepiej się czując, że porozmawiam z Vincentem, kiedy będzie okazja. Mając jednak gdzieś w sercu świadomość, że może się nie zdarzyć.

Czułem się zdecydowanie lepiej. Pakowałem się w ciszy, wszystkie rzeczy moje oraz znalezione w bagażu Clarka pakując do swojej torby. Swoją maczetę przytroczyłem solidnie do pasa w taki sposób, by można ją było wyjąć. Lekko z tyłu, by nie przeszkadzała w chodzeniu. Zdawałem sobie sprawę, że spotkanie Watkinsa było dziś realne. Wygrzebałem ze swoich zapasów przedostatnią dawkę leku. Przynajmniej nie zareaguję impulsywnie.
Kiedy skończyłem się pakować, uświadomiłem sobie, że nie wiem dokładnie, dokąd lecimy. Vincent nie powiedział zbyt wiele. Z jego rozmowy z tajemniczą postacią wywnioskowałem jedynie, że lecimy dwupłatowcem.
Najprawdopodobniej to był Wright, z którym Vincent rozmawiał zeszłej nocy. Chyba zgodził się nas podwieźć. Chociaż dziwny miał głos.

Otrząsnąłem się, na zewnątrz już czekali tragarze, spragnieni zapłaty. Przekazałem im swój bagaż i wręczyłem jednemu monetę, wygrzebaną z płaszcza. Zrobił duże oczy i spojrzał na mnie, ale nie uśmiechnął się. Kiwnąłem głową i wskazałem mu kierunek.

Leki zaczynały działać. Droga do lądowiska była dość długa i kręta. Zdawało się, że dżungla zwalała się nam na głowę, że chciała nas przygnieść. Było bardzo ciemno i mrocznie i taki też miałem nastrój. Wciąż nie byłem gotowy na rozmowę z Vincentem.

Kiedy doszliśmy na miejsce, momentalnie zrobiło mi się zimno. Kazałem tragarzom się zatrzymać, a ręka sama powędrowała na broń. Wziąłem głęboki oddech i wykonałem jeszcze kilka kroków wprzód, w kierunku tego, którego spodziewałem się zastać. Watkins.



- Pan jednak żyje... - rzucił po chwili -Jestem pełen podziwu, że uciekł Pan patrolom. Proszę mi podać jeden powód, dla którego miałbym teraz nie pobiec po żołnierzy. Proszę mi wytłumaczyć Pana zdziwienie, kiedy mówiłem o śmierci Sophie. Nigdzie nie polecę - z mordercą.

Widać było, że Robert był na prochach - nie tylko przeciwbólowych, ale także uspokajających. Do pasa miał przytroczoną swoją broń.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 28-02-2011, 11:38   #119
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Życie jest piękne. Znów czółem się jak pięciolatek. Znowu słońce ciepłymi dotykami głaskało moją twarz. Kolorowe motyle wirowały wokoło w radosnym tańcu. Małe zwierzątka ze szczebiotem przemykały po gałęziach. Las odurzał bajecznością kolorów i form. Znów chciało mi się biegać, skakać, na drewnianym koniku ganiać motyle, czuć jak liście i wysokie trawy głaszczą mokrą od potu twarz. Byłem szczęśliwy. Przeskakiwałem parowy, wspinałem się na drzewa, śledziłem małe rybki w płytkich potokach. Przedzierałem się przez las. Nie, nie przedzierałem. Gościłem w nim, bo las zdawał się rozstępować przede mną. Więc zagłębiałem sie w nim. Odkrywałem. Penetrowałem. Wtedy znów napotkałem profesora. Siedział na tych swoich walizach, które z mozołem taszczył rano. Zdradził mnie szelest. Wyszedłem ku niemu z chaszczy. Watkins podniósł głowę znad kartki papieru. Mrużąc oczy przyglądał mi się z lekkim niedowierzaniem. Nagle zerwał się na równe nogi, dał krok do tyłu za walizki, jakby miały stanowić ochronę, barierę przed tym co wychodziło z lasu. Wyglądał jakby zdjął go strach. Zdziwiła mnie jego reakcja. Staliśmy chwilę oddaleni przyglądając się sobie nawzajem z uwagą i w milczeniu. Pierwszy otrząsnąłem się z zaskoczenia, wyraz radości na nowo wykwitł na moim obliczu i z energią skierowałem kroki w kierunku profesora, jednak min zdążyłem coś powiedzieć - zaczął tamten.
- Cieszę się, że Pan przyszedł na spotkanie. Musimy jeszcze poczekać na pozostałych. Wylot dziś w nocy – Watkins mówił krótkimi zdaniami, lekko drżącym z emocji głosem. Był podekscytowany. Czekał... na pozostałych? Co mnie ominęło? Wylot!? W nocy!!?
- Spotkanie? - nic z tego nie rozumiałem, ale dzień od samego świtu obfitował w niezwykłe wydarzenia, przeszedłem więc nad tym do pożądku - Wylot? W nocy? A gdzież to, jeśli można spytać szanowny Pan się wybiera?
- No tak nie jest Pan przecież z oficjalnej delegacji. Myślałem, że udaje się Pan do Samaris, tak jak my wszyscy. Oczywiście w Pana przypadku wolna wola, ale jeśli Pan chce, myśle, że znajdzie się miejsce w maszynie dla kogoś spoza delegacji - wypowiadając ostatnie słowo Watkins mrugnął porozumiewawczo. Po co mu ta konspiracja? Przecież byliśmy sami, ale dla pewności zerknąłem po bokach - Zresztą skoro Pan tu już jest to myslę, że decyzja została podjęta. Prawda Panie Blum?
- Samaris. Naturalnie. - zapewniłem ze szczerym uśmiechem. Humor mi dopisywał i nie chciałem by nic nie psuło mi nastroju, nawet dziwaczna mowa Watkinsa - Jednak jeśli mogę zapytać, skąd ten pośpiech. Wie pan, start nocą... Podczas pańskiej nieobecności co nieco obiło mi się o uszy, i przyznam, nie słyszałem o żadnym komfortowym i bezpiecznym - celowo podkreśliłem to słowo - sposobie podróżowania w temtę stronę... A co dopiero nocą. Chyba że posiadasz Pan inne jakie rewelacyjne wiadomości?
- Żadnych, o których by Pan juz nie usłyszał od Panny Andersen …- ? - ... to ta dzielna młoda kobieta, która powiedziała Panu o spotkaniu. Nie wiem czy są bezpieczne środki transportu, ja słyszalem tylko o jedynym, rozumie Pan …jedynym. Zresztą altiplan tez leciał nocą...
Zdziwienie na mojej twarzy było chyba wystarczającą odpowiedzią. Profesor zamilkł w pół zdania.
- Andersen? Nie znam...
- Nie wiem czego Pan się nałykał … - Watkins zachowywał się jakby nie potrafił zrozumieć co do niego mówię - Claudette Andersen kobieta, która powiedziała Panu o spotkaniu i dziesiejszym wylocie. Ona dostarczy nas pod same mury...
- Wypraszam sobie taki ton profesorze. - wszedłem mu bez pardonu w zdanie. Zirytował mnie swoim uporem w powtarzaniu wciąż tego samego absurdu - Powtarzam Panu stanowczo. Nie znam żadnej Claudette Andersen! I nie wiem o żadnym spotkaniu, więc jeśli mamy kontynuować dalej tą rozmowę, proszę o wyjaśnienia!
- Nie wie Pan? Hmmmm … - tym razem umilkł i zaczął dziwnie mi się przygladać. - A więc co Pan tu robi, skoro nie wie nic o wylocie?
- Spaceruję. - obparłem z rozbrajającą szczerością i wzruszyłem ramionami. To przecież było oczywiste.
- Oczywiście spacery są bardzo ważne, ma Pan słuszność. Znakomicie wpływają na równowagę. Ale proszę się uspokoić … zaraz wszystko Panu wyjaśnię. Otóż … - Maurice Watkins zaczerpnął tchu jak przed dłuższą wypowiedzią - ...czas naszego pobytu w Trahmerze upłynął. Wylatujemy dziś w nocy, Panna Andersen będzie pilotować maszynę. Wysłałem ją do miasta aby powiadomiła wszystkich członków wyprawy. W sumie to był jej pomysł … powiedziała, że nie wolno nikogo zostawić. A brzmiało to jak przestroga.
- To bardzo szlachetne... - wypaliłem byle tylko coś powiedzieć, bo myśli goniły rewelacje jakimi rzucał profesor.
- W każdym bądź razie wylot jest dziś … to ostateczny termin. Jak Pan widzi ja jestem już spakowany.
- Jak Pan - ja kompletnie nie. - odpowiedziałem zgodnie z faktami.
- To na co Pan czeka, proszę się spieszyć i ...
Zabierałem się już do odejścia, ale zatrzymałem zdziwiony zawahaniem profesora. Popatrywałem chwilę to na niego, to na walizy. Rozejrzał wokół. Chciał mi jeszcze powiedzieć o czymś nim odejdę? Skąd to wahanie? I nagle olśniło mnie! Casse. Płomiennowłosa miss Iris Casse! Nie było jej tu. A przecież profesor Watkins był ostatnią osobą w jej towarzystwie, kiedy widziałem ją po raz ostatni. Zważywszy na jej stan, nie powinna się od niego oddalać...
- A gdzie, jeśli wolno wiedzieć panna Casse? Czy aby lepiej się już miewa? - zapytałem.
- Panna Casse - Watkins w jednej chwili posmutniał - Odeszła … odeszła do dżungli. Pan Lasu ją wybrał.
Pan Lasu? Czy ten człowiek ze mnie kpi? Przyjrzałem mu się z uwagą. Zdawał się naprawdę przejęty. Nie udawał.
- Czy Pan się dobrze czuje profesorze? - zapytałem z autentyczną troską - Pan lasu? Czy to dlatego w nocy przyszedł Pan tak dziwacznie przebrany?
- A więc widział mnie Pan - z ulgą w głosie powiedział profesor - Nie, tak … może, to dłuższa historia.
- Przeciaż... rozmawialiśmy... - mój głos stawał się coraz mniej pewny bo ten człowiek zachowywał sie co najmniej dziwnie. Wcześniejsze fanaberie brałem za wpływ tropikalnego bzika, jak zwali ową przypadłość miejscowi, ale teraz zaczynał mnie przerażać. Sądził, że był niewidzialny, czy jak? Już nie patrzyłem Watkinsowi w oczy, obserwowałem z uwagą jego dłonie.
- Pamiętam, ale proszę mi wierzyć to bardzo dziwne uczucie móc rozmawiać tylko z wybranymi.
- Zapewne... - odparłem i powoli krok po kroku zacząłem się wycofywać w las. Na dziś miałem dość walki... no i w jakiś sposób polubiłem tego dziwaka. Nawet mimo tego, że był lekarzem nie chciałem go krzywdzić - To ja się będę zbierał... odlot... bagaże...
- Proszę uważać na siebie. Niech Pan także zwraca uwagę czy nie jest śledzony. Wojowniki mogą chcieć pokrzyżować nasze plany.
- Naturalnie profesorze, naturalnie - jeszcze do tego jakieś wojowniki... źle z nim. Pomyślałem i zniknąłem w zieleni lasu.
Watkins znowu został sam. A ja zagłębiłem się w lesie i własnych rozmyślaniach nad kondycją ludzkiej psychiki. Skoro ktoś taki jak Mourice Watkins tracił kontakt z rzeczywistością, taki umysł znający meandry i strukturę ludzkiej psychiki, byłem pod wielkim wrażeniem jego książki, popadał w paranoję, to byłem pełen obaw o ludzkość. Przecież to nie warunki miasta spowodowały u niego załamanie... w to nie potrafiłem uwierzyć. Może nie udźwignął brzemienia misji w jaką został wysłany przez Radę? Delegacja się rozpadała i nie chodziło nawet o topnienie jej składu. Członkowie delegacji chorowali, pałali wobec siebie już nie nieufnością, ale otwartą wrogością. Czyżby zostali dobrani niewłaściwie? Miałem nadzieję że rozmowa z pozostałymi rzuci nieco światła na mroki mych wątpliwości. Tak, należało porozmawiać z pozostałymi. Udałem się wprost do obozu. Las nie miał przede mną tajemnic. Z zadziwiającą łatwością odnajdywałem właściwe ścieżki. Po drodzie napotkałem grupę ludzi, żołnierzy z końmi i tragarzy w konwoju zmierzających od obozu w stronę lądowiska. Zapadał zmrok, więc nie rozpoznałem nikogo, choć zdawało mi się że byli pośród nich Jean-Luque i Francois. Nie ujawniłem się. Skryty na skraju lasu przeczekałem ich przejście.
W obozie mimo późnej pory panowała krzątanina. Przez nikogo nie zaczepiany dotarłem do naszego namiotu i ku mojemu zaskoczeniu... nie zastałem nikogo. Nie było monsieur Vincenta, zniknął nawet chory Voight. Mało tego. Zniknęły ich bagaże. Czyzby wiadomość profesora o wylocie była prawdziwa? Jednak jeśli tak, skąd ten pośpiech? Należało to jak najszybciej wyjaśnić. Coś musiało się stać. Coś niedobrego - podpowiadało przeczucie.
Przejrzałem swój bagaż. Wszystko było na swoim miejscu, książki, ubrania, przybory toaletowe.



Znów cię zobaczyłem. Jaka ulga. Potem z walizką udałem się z powrotem do dżungli. W miejsce gdzie zostawiłem Watkinsa. Po cichu liczyłem że może tak spotkam pozostałych... należały mi się wyjaśnienia.
Nie było łatwo znależć człowieka nocą, w obcym lesie. Jednak miałem szczęście. Tym co mi pomogło były odgłosy burzliwej wymiany zdań.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 28-02-2011 o 11:52.
Bogdan jest offline  
Stary 02-03-2011, 13:04   #120
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Ciemność podkradała się niepostrzeżenie. Zbliżał się czas spotkania, ale póki co nikogo jeszcze nie było. Profesorowi robiło się coraz bardziej nieswojo. Z każdą chwilą znajome już wzrokowi kształty, drzewa którym przypatrywał się w bezczynności tyle czasu - zaczynały przyoblekać się w niepokojącą czerń, przyjmować formy które wyobraźnia białego człowieka zamieniała w przerażające zwierzęta, czy może nawet potwory, a w najlepszym razie w sylwetki dzikich. Maurice wzdrygnął się, zdając sobie sprawę, że już niedługo znajdzie się w ciemności tak absolutnej, że nie zobaczy koniuszka swojego nosa.

Zastanawiał się na rozpaleniem niewielkiego stosu z zebranego chrustu. Rozwiązałoby to problem światła, ale równocześnie mogło ściągnąć jakieś potencjalne patrole osób pilnujących lądowiska, albo nawet bestie z lasu. Tak prozaiczna rzecz jak to, że wysuszony w upale las może zapłonąć, w ogóle nie przychodziła pogrążonemu w rozmyślaniach profesorowi do głowy.
Tętno zaczynało przyspieszać. Mrok jakby wyczuwał jego wahanie, podpełzał coraz bliżej i coraz szybciej. Jakby tego było mało, nocą dżungla zdawała się dopiero naprawdę ożywać - w ciemności zaczynały mnożyć się dziwne dźwięki...Szelesty...Pęknięcia gałązek...Pomruki...Dziwne skrzeki...

Dostrzegł migotanie ogników między drzewami, które mógłby brac za błędne - gdyby nie oczekiwał przybywających. Mimo wszystko z duszą na ramieniu Watkins obserwował jak oświetlone pochodniami postaci pojawiają się jedna po drugiej.

Pierwsi zjawili się Voight i Vincent, w ciszy,nie rozmawiając. Profesor poznał ich z trudem, bo pochodnie nieśli trzymający się za nimi z tyłu tubylczy, obładowani tragarze. Na widok siedzącego Maurice’a Voight zjeżył się, ale nic nie powiedział. Czuć było, że był jeszcze osłabiony, chociaż jego determinacja była jak zwykle niesamowicie silna.
Widać było, że Robert był na prochach - nie tylko przeciwbólowych, ale także uspokajających. Do pasa miał przytroczoną swoją broń.

Tubylcy nawet nie zbliżali się, sprawiali wrażenie jakby ich nie widzieli, jakby najszybciej chcieli się oddalic z tego miejsca. Rzeczywiście, gdy tylko zrzucili bagaże parę kroków dalej wycofali się nie wiadomo kiedy, nie odwracając się i nie żegnając. Niknęli jeden po drugim w mroku jak zjawy. Tymczasem spomiędzy nich, w przeciwnym kierunku, ku stojącym w napięciu mężczyznom, wyłoniła się smukła postac Claudette. Dziewczyna, oświetlona trzymaną pochodnią, podeszła bliżej bez słowa i stanęła gdzieś daleko za plecami Vincenta.

- Pan jednak żyje... - rzucił po długiej chwili ciszy Robert - Jestem pełen podziwu, że uciekł Pan patrolom. Proszę mi podać jeden powód, dla którego miałbym teraz nie pobiec po żołnierzy. Proszę mi wytłumaczyć Pana zdziwienie, kiedy mówiłem o śmierci Sophie. Nigdzie nie polecę - z mordercą.

- Chętnie wysłucham tych wyjaśnień. Również - powiedział Vincent stając obok Roberta.
- A to... kto jest? - odwrócił się do Claudette Robert, który usłyszał delikatny szmer gdzieś za plecami kompana -Ta dziewczyna... To Wright?
- Nie. To również pilotka. Nazywa się Claudette. Chce nas dotransportować aż pod mury Samaris. Sama tam chce się dostać. Dość … dziwna osóbka. Bardzo zależy jej na tym by nam pomóc, bo jednocześnie pomaga sobie. To luźna parafraza jej slów.
- Nie ufam nikomu z tego dziwnego miejsca, ale teraz juz rozumiem, z kim wtedy rozmawiałeś. Cóż, zdam się na Twoją intuicję - dodał Robert pochylając lekko głowę.
W jego głosie pobrzmiewał źle skrywany wyrzut sumienia.

Vincent oczywiście usłyszał ów ton. Ale jedynie się uśmiechnął.
- Ja również nie przepadam za Thramerem. Nie wiem co czeka nas w Samaris. Nie wiem nawet czy dwupłat da radę tam dolecieć. Ale, Roberice, cóż tak naprawdę mamy do czynienia? Ty czy ja? To miasto jest dziwne, dobrze to ująłeś. Widuje się rzeczy, których nie ma. Slońce wypala mózg, wysusza krew w żyłach. Czy nie warto zaryzykować. Uciec od jednego szaleńca i oddać się w ręce innej, być może równie szalonej osobie. Ale przynajmniej ładniejszej.
Popatrzył w stronę, gdzie stała dziewczyna.

- Ładniejszej od gubernatora...? - zbliżyła się nieco dziewczyna, długa biała broń przy jej pasie zakołysała się lekko - ...no, to ci dopiero komplement!
Dzięki niesionej przez nią pochodni zrobiło się nieco jaśniej, choc teraz okalający ich mrok zdawał się byc jeszcze głębszy, a na twarzach wszystkich tańczyła leniwie krwista poświata.

- Wszystko w swoim czasie - Robert ściągnął usta w poważny grymas. - Na razie on - wskazał na Watkinsa - musi mówić. Nie polecimy z nim, jeżeli stanowi zagrożenie dla naszej misji.
-Zgadzam się z tobą, przyjacielu - Vincent pokiwał zdecydowanie głową - Niech pan mówi. - powiedział do profesora.
- Widzę, że poza rozumem stracił Pan także dobre wychowanie – Maurice spojrzał na Voighta. – Informuję, że jestem profesorem Wydziału Psychologii Uniwersytetu w Xhystos i nie jestem nawykły do słuchania impertynencji! Albo będziemy rozmawiać jak gentelmani albo wcale … – zdenerwowanie Watkinsa spowodowane lekceważącą wypowiedzią Roberta najwyraźniej nie było udawane.
- Sama widzisz Claudette, co miałem na myśli mówiąc Ci o jednym z członków wyprawy … ale skoro nie wolno nikogo zostawiać … - głos Watkinsa lekko uspokoił się, po czym dodał zrezygnowanym tonem - … niech wytłumaczeniem na tą chwilę będzie gorączka.
- Wracając do sprawy … z podobnymi insynuacjami to Pan jest zagrożeniem dla wyprawy i nigdzie lecieć Pan nie musi. Sophie …. wiadomość o jej śmierci była dla mnie równym zaskoczeniem jak dla pozostałych. Dowiedziałem się o tym w obozie, kiedy Voight i Blum leżeli na wpół przytomni a Pan Vincencie również był jakby nieobecny. Początkowo nie brałem tej informacji na poważnie … ale pogrzeb, który odbył się rankiem nie pozostawił cienia wątpliwości. To tragedia zupełnie dla mnie jak i pewnie dla was jest nie zrozumiała. Jeśli jeszcze raz ktoś nazwie mnie mordercą … to gorączka nie będzie stanowić dla mnie wytłumaczenia. Ostrzegam. Sprawa zakończy się przed sądem, jeśli nie w Samaris to po powrocie w Xhystos. Ma Pan jeszcze jakieś pytania? – Watkins spojrzał Vincentowi w oczy, zupełnie lekceważąc Roberta.

- Oczywiście. - odpowiedział Voight pospiesznie, lekceważąc fakt, że pytanie nie było do niego -Gdzie pan był, kiedy Pana z nami nie było, co się stało z Panią Casse, dlaczego wchodził Pan do naszego namiotu wieczorem i jak Pan się tam dostał, skoro teren był otoczonyy żołnierzami. I kim dla Pana jest Nathan Clark i wywrotowcy z Xhystos. Jest za dużo ‘ale’, Panie Watkins, i to jednak Pan stoi na gorszej pozycji. Tutaj żaden sąd nie działa, tutaj sprawiedliwość wymierza tylko i wyłącznie Prawda.
 
Irmfryd jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:59.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172