Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-02-2011, 09:12   #72
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Rafael Jose Alvaro

Mieszkanie, do którego wróciłeś, było chłodne i ciemne.
Pustka zimnych ścian była tym boleśniejsza, im dłużej się w nią wsłuchiwałeś.
Wiedziałeś, gdzie tkwi przyczyna.
W tym, ze znów spotkałeś swój dawny zespół. Że z bolesną bezpośredniością przypomniał ci, jak to jest być człowiekiem.

Wyjąłeś z szafek książki i zająłeś się próbą zrozumienia numeru zapisanego na tej dziwnej karcie ze szczurem. Liczyłeś na to, że będzie to jakiś kod biblijny. Zapis wersetu, jakaś wskazówka. A może po prostu szukałeś zajęcia dla swojego umysłu.

Byłeś wampirem, ale okazywało się to na dłuższą metę, niewiele warte. Wokół ciebie krążyły istoty dla których byłeś tak samo groźny, jak człowiek. Potężne byty, dla których nawet Jacoob, wszak potrafiący o wiele więcej niż ty, był niczym popiskujący psiak.

A myślałeś, że dostałeś tak wiele. Nadludzkie moce – bzdura. Owszem ruszałeś się szybciej i byłeś silniejszy niż ludzie. Pewnie też wytrzymalszy i przez to groźny w fizycznej konfrontacji. Ale nic poza tym. Żadnych mocy latania, telepatii, teleportacji, znikania. Nawet kłów. Skoro jednak słońce, czosnek, lustra i śmiertelny sen w dzień okazały się jedynie opowiastkami, to czemu inne moce miały by mieć rację bytu.

Tak jak ludzie musiałeś zmagać się z nadprzyrodzonym śledztwem jedynie swoim intelektem, sprytem i determinacją. Nie dało by się go rozwiązać w sposób wykorzystujący jedynie nieistniejące moce.
Czymkolwiek uczynił cię Jacoob, tan naprawdę nie różniłeś się za bardzo od reszty zespołu policyjnego. Miałeś te same ograniczenia i te same trudności. Nie byłeś ani lepszy, ani gorszy od nich. Po prostu.

To nie był kod bliblijny. Byłeś tego absolutnie pewien po niespełna godzinie prób i błędów.

Pozostała więc jedna ewentualność, którą rozważałeś.

Włączyłeś komputer, połączyłeś się z siecią i wklepałeś cyferki w miejsce adresu internetowego.

Pojawiło się czarne tło na którym wyraźnie ujrzałeś namalowanego szkarłatną czerwienią szczura w płaszczu. Takiego samego, jak na kartoniku.

Ale nim zdążyłeś ucieszyć się z trafności decyzji pojawiło się okienko z napisem.

DOSTĘP DO TEJ STRONY ZOSTAŁ OGRANICZONY PRZEZ WŁAŚCICIELA.
ABY UZYSKAĆ DOSTĘP PODAJ HASŁO LUB SKONTAKTUJ Z WŁAŚCICIELEM


A pod spodem okienko na podanie hasła.


Patrick Cohen

Widziałeś motory na podjeździe. Mimo zimna i śniegu na niektórych maszynach siedzieli kierowcy i hałasowali przepuszczając przez silnik małe ilości paliwa. Wokół słychać było ryk wysokoprężnych silników, strzały z tłumików, głośna muzykę i śmiechy. Mimo niezbyt jeszcze późnej pory goście bawili się w najlepsze. Większość z nich miało na kurtkach naszywki swoich gangów.

Kiedy szedłeś przez zaśnieżony parking oświetlony czerwienią wielkiego neonu palącego się nad wejściem do knajpy jej bywalcy przyglądali ci się z zainteresowaniem. Pojawiły się pierwsze szyderstwa i żarciki. Chodziło chyba o twoją chorobliwą chudość. Przerabiałeś to już kiedyś – w szkole podstawowej.
Nikt jednak nie podjął żadnej akcji, którą można by było uznać za zaczepkę, no może poza kilkoma puszkami po piwie rzuconymi z nonszalancką niedbałością tuż koło ciebie. Mówiły „a mogłeś oberwać, kmiotku”, „czego tu szukasz, kmiotku”.

Uderzenie muzyki ze środka. Mnóstwo decybeli. Leciał jakiś hałaśliwy, rockowy kawałek, z tego co mogłeś się domyślić. Bo głośniki poustawiano i zsynchronizowano tak, ze nadawały tą samą muzykę w różnym czasie. Bawiącym się w środku ludziom jednak to nie przeszkadzało.

Lokal wyglądał jak typowa tania, przystosowana do szybkiego remontu, tancbuda dla harleyowców. Największą jego atrakcją był motor wiszący za barem i zawartość samego barku. Resztę zabawy improwizowali sami klienci. Obmacywani, mordobicia i czasami gra w bilard czy rzutki.

Kiedy wszedłeś, wszystkie spojrzenia zatrzymały się na tobie. Zaciekawione, rozbawione a czasami półprzytomne. Ktoś się zaśmiał. Ktoś mruknął coś pod nosem. Ktoś nie zmiął w ustach słowo „glina”. Niektórzy wrócili do swoich zajęć – picia, palenia, obłapiania panienek lub gry w karty. Inni nie odrywali od ciebie wzroku. Znałeś takie spojrzenia. Szukali pretekstu.

Zapowiadał się ciekawy wieczór. Nie ma co.

Przez chwilę pomyślałeś, że Jacoob postanowił wyciąć ci jakiegoś psikusa w dość bezpośrednim i bolesnym stylu. Ale na to był chyba za inteligentny.


Claire Goodam

Znajome wnętrza komendy działały uspokajająco na pobudzone wizytą w lokalu markiza nerwy. Wystrój pomieszczeń miał służyć pracy i dzięki swej szarej funkcjonalności wyciszał i pozwalał skoncentrować się na tym co najważniejsze – pracy.

Dyspozycja sprawdzenia przybytku De Sade poszła do wydziału gospodarczego i do kryminalnych. Pewnie ci drudzy pozwolą ci znaleźć jakiś pretekst do ponownej rozmowy z tym sukinsynem, którego gorset i chude ciało nie chciało zniknąć z twojej wyobraźni.

Co do pomyłki z dzieciakami szybko udało się wyjaśnić. Twoje zlecenie robił jakiś stażysta i pokręcił imiona rodziców. W ten sposób podał ci dane innego dzieciaka. Zatem informacje przekazane zaginionej Jessice Kingston był prawidłowy.. Niestety. Ale przynajmniej sprawa się wyjaśniła. Pozostało jedynie opierdzielić kogo trzeba za dopuszczanie stażystów do ważnych spraw.

Wydałaś dyspozycje o założenie podsłuchów i obserwacji Hesusowi De Sade. Może sukinsyn będzie na tyle głupi, że popełni jakiś błąd.

* * *

Śnieżka wybrał na miejsce spotkania fast food. Był patykowaty, długowłosy i wiecznie naćpany, co pomagało mu ponoć w jego pracy. Obiboka i grafficiarza.

Na twój widok ucieszył się, chyba szczerze i zamówił dwie cole. Taki wasz prywatny rytuał. Zawsze naciągał cię na coś taniego do jedzenia i picia. Nie brał kasy. Nie był żebrakiem i miał swój honor.

- Witaj, Goodi – wyciągnął rękę na powitanie. – Wyglądasz, jakbyś nie spała z tydzień. Weź się za siebie, dziewczyno.

No tak. Kolejny rytuał. Nie miałaś czasu, ani ochoty na zwyczajowe macanki. Spojrzałaś na Snieżkę wymownie a ten chyba to zauważył.

- Te grafy to robota kogoś, kto nazywa się „Mal Pintor”. Talent. Żyje na ulicy. Buja się z gangiem latynosów o nazwie “Matadores”, że niby byki to oni zabijają na śniadanie i zjadają ich jajca. Serio? Matadorzy tak robią? Z tego co mówią to ostry typek. Młody, ale ostry.

Siorbnął coli i uśmichnał się do ciebie, wiedząc, że odwalił kawał dobrej roboty.



Terrence Baldrick

Wróciliście ze „Stażystką” na komendę. Głowa cię troszkę bolała. To już drugi raz ktoś używał jej w charakterze kołatki do ścian. Nic przyjemnego. Pod włosami rósł spory guz, ale nie krwawiłeś. To niedobrze. Rany głowy, które nie krwawią mogę być groźniejsze niż się wydają.

Goodman wzięła się za robotę, więc i ty siadłeś do biurka by chwile ogarnąć najważniejsze tematy. Dałeś ślinę De Sade do analizy. Szczególnie interesowała was zbieżność próbki z materiałami dowodowymi znalezionymi na ciałach i w miejscu zbrodni. Ale wynik badania będą dopiero na rano. Teraz technicy już skończyli robotę.

Potem wziąłeś na tapetę Emily Van Der Askyr.

Dochodzeniówka zrobiła swoje. Kawał dobrej roboty. I gówno wartej. Dyplomy, zaświadczenia, historia rodziny, potwierdzająca się z opowieścią dziewczyny. Kursy medyczne i psychologia – ukończone z najwyższymi wynikami, osiągnięcia matematyczne, szachowe – jednym słowem geniusz! Przyglądając sporych rozmiarów dossier

I w końcu olśnienie. Dziewczątko wygląda młodziutko ale ma prawie trzydzieści lat. Data urodzenia. 11 listopada 1983 rok. New Jersey. Samobójcza śmierć matki nastąpiła w 1999roku. Młodość Van Der Askyr to pasmo sukcesów, dobrych wyników. Wychowana w praworządnej, religijnej rodzinie. Ojciec żyje. Adres nieznany. Rodzeństwa nie miała.

Z wycinków gazet, kartotek, dyplomów patrzy na ciebie niezmieniona od kilkunastu lat młodzieńcza buzia. Emily różni się na tych fotografiach jedynie fryzurą czy ubraniem. Patrząc na nią czujesz dziwne podniecenie. Po części seksualnej, a po części zupełnie nieznanej ci natury.

Jakbyś ją znał. Jakbyś za nią tęsknił. Jakbyś jej potrzebował.

Spojrzałeś na zegarek. Było już późno. A ty chyba zostałeś sam na Wydziale. To był bardzo długi dzień i czułeś już jego ciężar.


Jessica Kingston i Clause Grand

Ruiny. Całe kilometry ruin tworzące prawdziwy labirynt kamienic, gmachów i fundamentów. Udało wam się opuścić strefę należącą do koszmarnej wieży z ludzkich ciał. Wrzaski wydobywające się z dziesiątek tysięcy gardeł rzuconych na stertę ludzi zanikały w oddali, aż w końcu ucichły zupełnie.

Jednak ruiny nie skończyły się. One chyba nie miały końca.

Często musieliście zbaczać z trasy, aby ominąć jakąś przeszkodę. A to obalony posąg o monumentalnych, trudnych do objęcia ludzkimi zmysłami rozmiarach. A to ogromny lej, niczym krater po uderzeniu potężnej bomby. A to pole okryte zasiekami z drutu kolczastego, na którym wisiały strzępki ludzi i zwierząt.

Szliście, podtrzymując się nawzajem. Bez konkretnego planu, bo tak naprawdę żadne z was nie widziało gdzie się znajdujecie i gdzie możecie się udać. Bez ekwipunku, broni i celu byliście jak dwójka tułaczy zgubionych na nieznanym sobie i do tego niebezpiecznym terenie.

Nad wami słońce nie zmieniało ani położenia, ani barwy. Świeciło krwistą czerwienią skryte za grubą warstwą czarnych jak dymy fabryczne chmur.

W końcu musieliście się zatrzymać. W jakimś dole, który przypominał rozwaloną piwnicę. Jej ściany były osmalone i pokryte dziwnymi napisami.

Przez napuchnięte oczy, w zwodniczym świetle czerwonego słońca, Jess zorientowała się po chwili, że zna te bazgroły! Ze widziała je niedawno, w drugim życiu na ścianie w pokoju Voora. Rysunki były zatarte i niekompletne, ale oznaczały że Cesarz i ksiądz mówili prawdę! Ze byli tutaj. Ukrywali się dokładnie w tej samej piwnicy.

Euforię przerwały odgłosy, które usłyszeliście z góry.

Jakieś mamrotania, szczęk żelaza i szalony śmiech. W wejściu do zajmowanej przez was piwnicy pojawił się jakiś mężczyzna. Zarośnięty, brudny, długowłosy z wychudzoną twarzą. Ale poznaliście go bez trudu.

To był ksiądz Voor. Jeden z autorów tego bohomazu.

Zobaczył was i stanął jak wryty. Rzucił naręcze chrustu i ... rzucił się do ucieczki!
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 09-02-2011 o 09:20.
Armiel jest offline