Wątek: C E L A
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-02-2011, 17:17   #80
mataichi
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Rebeka Marquez

- Co ty kurwa wyprawiasz! – wrzasnął na nią wąsaty strażnik i uderzeniem otwartej dłoni wytrącił jej z rąk gwizdek. – Masz szczęście paniusiu, że nie próbowałaś nic gorszego inaczej wierzgałabyś już na podłodze w ostatnich drgawkach. A teraz ruchy.

Ten człowiek ani jego kompani nie mieli najmniejszego pojęcia co właśnie się stało! Rechotali teraz z głupoty Rebeki ni wiedząc, że ich więźniarka podpisała na nich i być może na siebie wyrok śmierci. Byli rekwizytami w rękach Lechnera, niczym więcej. Nie różnili się od przeszkód, jakie do tej pory musieli pokonać pacjenci, a ich życie było warte tyle co nic. Nie dana im była nawet rola królików doświadczalnych, byli statystami, których nikt nie pamięta z filmów. Byli niczym.

Jerry złapał Rebekę za prawe ramię i pchając ją przed sobą wyszedł na korytarz żeby następnie udać się z nią na pierwsze piętro. Zbliżającego się potwora dostrzegła najpierw kobieta, która zobaczyła nadlatującą chmurę czerni wdzierającą się do każdego zakamarka korytarza. Poprzedzał ją paskudny smród rozkładającego się mięsa. Po chwili z „mgły” wyłonił się psychopata, który szybkim krokiem zmierzał w ich kierunku. Strażnik dopiero po chwili zorientował się jak bardzo byli udupieni. Zaklął cicho i puściwszy Rebekę strzelił z rewolweru w nadchodzącą śmierć. Ręce za bardzo mu drżały, a jego kule omijały stwora. Przerażony mężczyzna rzucił się z powrotem do pomieszczenia zostawiając samą kobietę na pastwę potwora. Marqez chciała wziąć przykład ze strażnika, ale ten w błyskawiczny sposób zabarykadował czymś drzwi. Mogła uciekać jedynie do góry, ale na to było już za późno…

Maczeta wzniosła się ku górze, aby następnie zadać śmiertelny cios. Kobieta zakryła twarz rękoma, jakby ten gest mógł w jakiś sposób ją ochronić przed nieuniknionym. Ręka potwora opadła, a kobieta zdążyła usłyszeć jeszcze krzyk „NIE!”, który wydzierał się z jej własnego gardła.

Ostrze zatrzymało się zaledwie kilka centymetrów od jej ciała. Rebeka klęczała, musiała zapewne upaść z emocji i nawet tego nie zauważyła. Wokół potwora już nie unosiła się mroczna kurtyna. Wyglądał teraz bardzo normalnie. Więźniarka mogła dostrzec jego oczy, jedyny skrawek ciała, którego nie przykrywał materiał. Było w nich szaleństwo i ogromny ból, ból istoty, którą kazano mu się stać. Psychopata wyciągnął drugą nieuzbrojoną dłoń w kierunku twarzy kobiety i dwoma palcami dotknął jej czoła. Co się właściwie stało?

To ona odkryła, że można zapanować nad Sumieniem i to jej umysł musiał zatrzymać stwora, który był przepełniony tym specyfikiem. Przetrwała…

- Brawo pani Marqez. – głos, który usłyszała za sobą sprawił, że na jej całym ciele pojawiła się gęsia skórka. Należał do samego doktora Lechnera, który jak się szybko okazała stał parę metrów od niej. Zaklaskał cicho trzymając w ręku zapalonego papierosa.

- Polubił panią, a to już niemałe osiągnięcie. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony. Jest pani drugą osobą, która potrafi kontrolować Sumienie, ale nie robi pani tego jeszcze z taką siłą żeby zatrzymać mojego pupilka. Co oczywiście prowadzi do oczywistego wniosku, że to ja jestem pierwszy na liście. Będziemy jednak mieli sporo czasu żeby to przedyskutować, a teraz dobranoc. - skinął tylko głową, a bestia uderzyła Rebeke w twarz z ogromną siłą. Niewiele brakło żeby jej szczęka została złamana. Kobieta leżała półprzytomna, rejestrując jedynie strzępy tego co mówił szalony doktor.

- Zabierzemy ją do… numer zero… będzie wspaniałym… i obiektem badań…a teraz… zabić strażników.

Rebeka Marqez straciła przytomność.


Christopher, Jill, Joshua

Wrócili do pomieszczenia, z którego prowadziły drzwi na zewnątrz, prosto w korytarz zbudowany z siatek przecinający więzienne podwórko. Nie było już odwrotu.

Na polu panował przejmujący chłód, potęgowany jeszcze przez silny wiatr i sporadyczne krople deszczu. Wieczorne niebo zasłaniały potężne burzowe chmury, a w oddali widać było strzelające pioruny, które raz za razem przecinały powietrze. Działo się to w na tyle dużej odległości, ze nie dało się słyszeć gromów. Burza zbliżała się szybko i w każdej chwili kurtyna deszczu mogła opaść na więźniów.

Szybko doszli do rozwidlenia siatkowej drogi. Blokowały ją dwie obrotowe bramki, dobrze znane kibicom piłkarskim. Prowadziły w dwie różne strony. Choć wynik pokonania przeszkody, jak też zresztą cel jej tutaj umieszczenia był niemal oczywisty, to przestępcy nie mieli wyboru. Wybrali lewą odnogę i Jill bez cienia wahania zaczęła przeciskać się jako pierwsza przez metalowe urządzenie. Pod naporem kobiety urządzenie, co prawda dosyć niechętnie, ale odpuściło i już po chwili więźniarka znalazła się po drugiej stronie. Końcówce tego manewru towarzyszył głośny zgrzyt bramki, który nie mógł oznaczać nic dobrego. Kolejne próby przedarcia się przez nią w wykonaniu Josha i Chrisa nie odniosły rezultatu. Po raz pierwszy musieli się rozdzielić, a to oznaczało, że wejdą do środkowego budynku w zupełnie innych miejscach. Druga bramka była mniej kapryśna i bez problemów przepuściła obu psychopatów.


Joshua, Christopher

Ich korytarz z siatki prowadził do dużych dwuskrzydłowych, metalowych drzwi, jednak zanim mogli do nich dojść musieli przejść przez sporą kałużę, płytkie zagłębienie wypełnione wodą, które najwyraźniej była pod napięciem, co sugerował oczywisty znak w nie wetknięty. Przeszkoda była na tyle duża, że próby skoku przez nią były mocno ryzykowne, pozostawała jedynie możliwość przejścia po siatce. Jej końce były niestety niebezpiecznie blisko tafli wody. Zanim jednak któryś z panów spróbował przedostać się na drugą stronę, drzwi przed nimi otworzyły się z hukiem. Wybiegł przez nie wąsaty facet w stroju strażnika więziennego, utykający mocno na lewą nogę, która solidnie krwawiła. Nie widział wodnej pułapki, nawet nie patrzył się przed siebie. Spoglądał bez przerwy w tył wydając dźwięki lamentującej pobożnej panienki. Poślizgnął się na brzegu kałuży i runął w nią upadając na twarz. Jego agonia nie trwała długo. Co ważniejsze, uniform na jego grzbiecie nie zmókł, dzięki czemu można było po nim w miarę bezproblemowo przeskoczyć na drugą stronę.

To co jednak tam na nich czekało było dużo gorsze niż kałuża z podpiętymi kabelkami. Otworzyli drzwi i zobaczyli jak na końcu korytarza Maczeta, otulony ciemnymi oparami, kończył zarzynać jakiegoś anonimowego grubego strażnika. Gdy dokończył dzieła, spojrzał wreszcie na nich. Powolnym krokiem zaczął zbliżać się w ich kierunku. Ciemność wokół niego momentalnie się rozwiała, chciał im tym samym dać najwyraźniej szansę. Mężczyźni dostrzegli, że ich przeciwnik nie poruszał się równie sprawnie jak zazwyczaj, a w jego kombinezonie było zrobionych kilka dziur po kulach. Bestia była ranna i krwawiła… przyszedł czas na ostateczną bitwę. Na zewnątrz rozpętała się prawdziwa burza.


Jill

Bez żadnych przeszkód dotarła do budynku, do którego weszła wąskimi drzwiami. Korytarze były podejrzanie puste, a pomieszczenia były w większości zdemolowane. Było dużo krwi i martwych ciał, które zdecydowanie należały do pracowników placówki. Rany nie pozostawiały wątpliwości, kto je zadał. Maczeta dawno nie miał tak udanych zbiorów.

Ktoś krzyknął niedaleko. Był to kobiecy głos. Nagle zza jednych drzwi wystrzeliły dłonie, które kurczowo złapały się framugi. Sekundę później ukazała się twarz przerażonej kobiety i część jej nagiego ciała. Gdy wydawało się, że po prostu przejdzie przez wejście, męskie dłonie złapały za jej włosy i szyje.

- Pomocy aaa!– zdążyła krzyknąć zanim została wciągnięta do środka. Krzyknęła jeszcze parę razy, po czym nastała głucha cisza, którą przecinał jedynie dźwięk uderzania czegoś o ziemie. Jill zajrzała ostrożnie do środka i od razu poznała jednego z więźniów. Był to chłopak, który napluł na doktorka. Siedział teraz okrakiem na ciele nagiej nieznajomej i uśmiechając się uderzał jej bezwładną głową o podłogę stołówki. Spojrzał na Jill przerywając jednocześnie stukanie i jeszcze tylko bardziej wyszczerzył kły.

- Dostała za swoje… suka dwa razy zastanowi się zanim spróbuję obić mi ukochanego. – wyjaśnił pogrążony w szaleństwie, po czym wrócił do poprzedniego zajęcia.

Kobieta nie mogła marnować na niego czasu. Ruszyła dalej, aż znalazła prezent, dużo lepszy niż wszystko to co do tej pory oferował im Lechner w głupich gierkach. Martwy strażnik trzymał w dłoni rewolwer z trzema kulami.

- Pani Briggs, zapraszam do mojego gabinetu na piętrze. – głos gospodarza rozbrzmiał w głośnikach. – Nic pani nie grozi.

Znalazła klatkę schodową i już po chwili była na piętrze. Było puste, żadnej żywej duszy w pobliżu, co akurat nie było takie zadziwiające. Większym zaskoczeniem mógł być fakt, że nie było również żadnych trupów. Kilka minut zajęło jej dotarcie do drzwi opatrzonych nazwiskiem psychopatycznego doktora. Kiedy była gotowa weszła do środka.

Lechner
siedział za swoim biurkiem usadowiony w wygodnym fotelu. Był minimalistą, jeśli chodzi o kwestie wystroju. W środku praktycznie nie było żadnych mebli nie licząc małego sejfu i drewnianego, na pewno niewygodnego, krzesła dla gościa.

- Pani Briggs, no nareszcie możemy normalnie porozmawiać. Proszę się rozgościć. – uśmiechnął się upiornie i wyciągnął rękę w zapraszającym geście. - Może napiję się pani czegoś?
 

Ostatnio edytowane przez mataichi : 10-02-2011 o 08:40.
mataichi jest offline