Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 10-12-2010, 22:13   #71
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Grupa II
Christopher Torg, Joshua Brunon, Jill Briggs


Gdy weszli do odblokowanego korytarza przez kilka pierwszych kroków wszystko wydawało się całkiem normalne i takie rzeczywiście było dopóki chemiczny środek, jakim spryskano korytarz nie zaczął mieszać im w układach nerwowych.

Obraz przed ich oczami zamigotał i trójka więźniów odpłynęła wciągnięta w wir swoich zbrodni. Było to bardzo delikatne przejście przypominające bardziej sen niż brutalnie wywołaną halucynację.


Christopher

Chris dopiero po chwili zauważył, że został sam. Nie był już zresztą w więziennym korytarzu, wnętrze przypominało raczej wystrój drogiego hotelu. Były w nim tylko jedne drzwi, na samym jego końcu. Ściany oblepione stonowaną tapetą, obwieszone były dziesiątkami zdjęć. Początkowo nieostre szybko zaczęły stawać się coraz wyraźniejsze. Podświadomość Torga wypełniła puste twarze, twarzami jego ofiar. Wykorzystane kobiety uśmiechały się do niego z morderczą satysfakcją. Mężczyźnie wydawało się, że wodzą za nim swoim wzrokiem, jakby były żywymi osobami zamkniętymi w jednowymiarowej kartce papieru. Wrażenie to pogłębiło się kiedy usłyszał ich szepty.

- Christopher… Christopher…

Nie mogłeś sobie odmówić przyjemności żeby nas spotkać. Daj nam trochę przyjemności… daj nam trochę…


SIEBIE!



Tak jak w podziemiach, tak i teraz dziesiątki rąk wystrzeliły ze zdjęć próbując pochwycić więźnia. Były nienaturalnie długie, jednak mimo tego nie były w stanie unieruchomić zwinnego gwałciciela. Jedyną drogą ucieczki były drzwi, więc mężczyzna biegł w ich stronę najszybciej jak tylko mógł. Długie kobiece paznokcie przeharowały jego prawe ramie zabierając ze sobą sporą ilość skóry. Kilka podobnych ciosów spadło też na jego nogi nie czyniąc na szczęście tak wielkich obrażeń. Christ dopadł drzwi i wpakował się do środka.

Znalazł się w przytulnym przestronnym pokoiku. Na stoliku koło łóżka leżało wino i dwa kieliszki. Z łazienki dochodził szum prysznica. Chyba rzeczywiście w podobnym miejscu dopadł jedną ze swoich ofiar. Monotonny dźwięk z łazienki urwał się, a w jej drzwiach stanęła zmasakrowana Stella. Była to tylko częściowa prawda, to coś miało jedynie twarz współwięźniarki, reszta części pochodziła z różnych kobiet. To tak musiałby wyglądać zapewnie potwór Frankensteina gdyby istniał naprawdę. Ten akurat okaz na domiar złego dzierżył w rękach wielgachny rzeźnicki tasak.

- Powiedz Christopher. – stwór odezwał się grupowym głosem. - Żałujesz swoich zbrodni? Jeśli nie to sprawimy, że zaczniesz…


Joshua

Wszystko płonęło pożerane żarłocznymi płomieniami. Więzień znalazł się w środku kamienicy, którą sam podpalił. Wszystko spowijały kłęby gęstego dymu, który jemu w żaden sposób nie szkodził. Nie czuł również żaru płomieni. Był jedynie obserwatorem zbrodni, jakiej się dopuścił.
Stojąc na klatce schodowej usłyszał spazmatyczne kasłanie za jednych drzwi, które chwilę później uchyliły się. Wyszła za nich mała, może dziesięcioletnia, dziewczynka. Była mocno nadtrawiona przez ogień, który zamienił jej połowę ciałka w węgiel. Drugą połowę pokrywały setki bąbli co było jeszcze paskudniejszym widokiem. Zauważywszy Josha jak gdyby nigdy nic podbiegła do niego i złapała go za dłoń.


- Wreszcie się pan zjawił! Długo na to czekaliśmy! – musiała krzyczeć żeby jej głosik przebił się przez ryczące płomienie. Niewinnym spojrzeniem hipnotyzowała mężczyznę, który jęknął z bólu, gdy dłoń, za którą go trzymała zaczęła piec. Wyrwał się z jej uścisku i spojrzał na poparzoną rękę.

- Reszta też chce się z panem przywitać! – ukłoniła się i spojrzała w górę klatki schodowej, tak jak i Josh. Trzynastu pozostałych mieszkańców kamienicy wychylało się za poręczy gapiąc się na niego. Niektóre z tych osób płonęły, cała reszta była w podobnym stanie co dziewczynka obok.

- Czas żebyś pożałował za swoje grzechy. – gdy dokończyła zdanie cała gromada trupów rzuciła się w dół schodów…


Jill

Otaczała ją zimna, czarna pustka. Nie było jej brata, nie było Chrisa, została znowu sama. W którąkolwiek stronę by nie szła, otoczenie nie zmieniało się. Nawoływanie okazało się równie bezcelowe. Nie było tutaj nikogo kto mógł ją usłyszeć. Zimno przenikało przez jej skórę docierając do czegoś bardzo cennego, do jej duszy. Czuła jakby czarna rozpacz napełniała jej umysł zsyłając serie bolesnych wizji, głównie dotyczących jej ukochanego brata. Jill była zbyt twardą kobietą żeby się temu poddać, choć uciążliwość tego zjawiska musiała ją wkurzać.

- Widzę, że ktoś tu bardzo zabłądził. – nieznany, obcy głos był czymś nowym. Podążyła za nim, choć nikogo nie mogła cały czas dostrzec. Czy miała jednak inny wybór? Tkwiła sama na tej lodowatej pustyni od dobrych kilku godzin.

- Rzadko na tak niskim poziomie ktoś składa tutaj takie niezapowiedziane wizyty.

Zbliżyła się wyraźnie, jeszcze tylko kilka metrów i… bach! Uderzyła o wysokiego mężczyznę, który wyrósł niespodziewanie z ciemności.


Był to staruszek ubrany w czarny garnitur i białą koszulę, a całość wieńczył kapelusz o dużym rondle. W jego oczach dało dostrzec się coś niepokojącego, coś bardzo nieludzkiego.

- Mam nadzieję, że podoba ci się okolica, w końcu to co widzisz dookoła to obraz twojego serca, twojej duszy. To będzie twoja klatka, gdy już skończysz oddychać, a stanie się to niebawem. – uśmiechnął się szczerze. – Wierzysz w diabła? Pewnie nie skoro zrobiłaś całą masę okropnych rzeczy. Wiedz, że diabeł za to wierzy w ciebie….

Grupa I

Rebeka Marqez, Kurt Marevick


Ewa wydawała się mocno zdziwiona krzykami mordowanej osoby, które wkrótce zresztą ustały. Przez moment ciężko było jednoznacznie określić, jakie uczucie odmalowywały się na jej twarzy. Czy było to przerażenie? Może nadzieja, a może coś jeszcze innego? Nie miało to w tym momencie wielkiego znaczenia. Nie broniła się przed oskarżeniami Rebeki i opuściwszy głowę wysłuchała wszystkiego z pokorą.

- Nie mam pojęcia co tam się dzieję. Albo więźniowie z drugiej grupy tutaj już dotarli, albo… - przełknęła głośno ślinę. – Albo stwór z drugiego bloku przedarł się tutaj jakimś cudem.

- Jaki stwór?!

- Więzień, wyjątkowo wytrzymały i sprawny, który został naszpikowany Sumieniem do granic możliwości. Stracił przez to rozum i stał się kukiełką doktora Bernarda, czymś w rodzaju przeszkody, jaką miała napotkać na swojej drodze druga grupa. Nie czuje on bólu, tak jak my i musi w zupełnie inny sposób postrzegać otoczeniem… nie wiem czy można go wciąż nazwać człowiekiem. Musimy być ostrożni. Jeżeli dojdzie do konfrontacji z tym czymś, po prostu uciekajcie. Masz poza tym rację. – zwróciła się na koniec do Marqez. – Nie mamy sumienia. Niektórym z nas mogło się wydawać, że robimy to dla większego dobra, ale teraz widzę, czuję, że było to złudzeniem i to o wiele gorszym niż te zsyłane przez Sumienie. Heh tak kończą się zabawy w Boga. Za mną.

Ruszyli. Więźniowie po raz ostatni zerknęli na długi niewinnie wyglądający korytarz. Rebeka zobaczyła tam dziecko, chłopca stojącego z upuszczoną głową. Jego twarz zasłaniały blond loczki. Widać było jedynie jego uśmiech. Machał do niej na pożegnanie, a może na powitanie? Była to wszakże tylko iluzja… prawdopodobnie.

Kurt
zobaczył tam siebie. Jego odbicie zamiast pomarańczowego więziennego stroju było ubrane w wygodne ciuchy. Było wyluzowane, pełne życia. Nagle zaczęło rozpływać się w powietrzu. W porównaniu do innych omamów, choć ten wydawał się niegroźny to sprawił fizyczny ból w klatce piersiowej chłopaka. Przez ułamek sekundy miał wrażenie jakby w tamtym korytarzu pozostawił ważną część siebie. Co wypełniło ten brak?

Wyszli klatką schodową na parter. Drzwi były zabezpieczone elektrycznym zamkiem, do, którego Ewa znała na szczęście kod. Po jego wstukaniu rozległ się buczący dźwięk i kobieta jednym zdecydowanym pociągnięciem otworzyła przejście.

- Musimy dostać się na drugie piętro, ale nie możemy dalej korzystać z tych schodów. Pułapka.

W połowie korytarza mieszczącego się naprzeciwko wyjścia leżało ciało strażnika, martwego strażnika. Duży, masywny facet został raniony kilka razy za pomocą jakiegoś ostrego narzędzia. Obrażenia nie były śmiertelne, za to z pewnością bardzo bolesne i stąd te wcześniejsze krzyki. Napastnik ulżył mu w cierpieniu odcinając jego głowę. Ta potoczyła się dobry metr dalej. Krew była dosłownie wszędzie.

Cała trójka zaczęła powoli przemieszczać się wzdłuż korytarza. Wszystko szło gładko dopóki nie znaleźli się w pobliżu zwłok nieszczęśnika. Na wprost znajdował się jakiś większy hol i to jego zaczęły wypełniać nagle smugi czarnego dymu. Inny zmysł zaalarmował pacjentów jeszcze bardziej niż wzrok. Nagle powietrze wypełnił odór rozkładu i śmierci.

- W nogi! – krzyknęła cholernie przestraszona Ewa i pierwsza przeszła do działania. Nagle znalazła w sobie niespodziewane pokłady energii i bez niczyjej pomocy zaczęły szybko biec. Kurt i Rebeka równie szybko wzięli z niej przykład.

Ranna kobieta zniknęła za zakrętem, podobnie jak chłopak. Marqez biegnąca, jako ostatnia nie miała tyle szczęścia. Ktoś złapał ją za łokieć i brutalnie pociągnął do środka jednego z pomieszczeń. Wszystko działo się błyskawicznie. Tajemnicza postać unieruchomiła ją jednocześnie zastawiając jej usta dłonią.

- Cicho. – szepnął napastnik, który miał bardzo przyjemną barwę głosu. – Tu nas nie zauważy. Nie krzycz to cię puszczę.



Kim do diabła był ten facet?! Nie wyglądał ani jak więzień, ani jak pracownik Lechnera.


Kurt tymczasem pognał za Ewą, która na końcu korytarzy wpadła w duże metalowe drzwi. Zaryglowali je oboje solidną zasuwą i dopiero teraz mogli przyjrzeć się miejscu, do którego trafili. Była to chłodnia, w której trzymano trupy ich poprzedników. Kilku biedaków przykrytych jedynie białymi obrusami leżało na stolikach.


Coś uderzyło z wielką siłą w drzwi. To coś czekało na nich.
 
mataichi jest offline  
Stary 12-12-2010, 01:02   #72
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
O nie, nie. Nie da się tak łatwo zrobić Lechnerowi. Jeśli myśli, że kilka głosów i rąk wychodzących ze ściany wystarczy, to się głęboko myli. Ciosy zadawane przez ręce zostawiały za sobą bolesne ślady. Ból na plecach, gdzie skórę rozryły mu długie kobiece pazury, był rzeczywisty. Ale bardziej bolało go, że Lechner karmi go czymś takim. Teraz, kiedy ten cholerny doktor zyskał jego szacunek i Torg go polubił za to, że ten pokazał mu, jak czerpać radość z zabijania, Lechner chce się na nim wyżywać. Powinien mu dać, kurwa, święty spokój i pozwolić delektować się Jill. A tak, nie dość, że wrzuca go w środek jego własnych majaków, to jeszcze rozdziela go od Jill.

Ból był rzeczywisty i Torg nie potrafił zapanować nad emocjami. Droga ucieczki była tylko jedna i Torg nie umiał się powstrzymać przed skorzystaniem z niej.

Dopadł drzwi i bez zastanawiania się, przekroczył próg pokoju, który był za nimi. Pokój zupełnie nie pasował do tego, co do tej pory spotkał na swojej drodze w przybytku Lechnera. to był ewidentnie pokój hotelowy... czyli, kurwa, dalej halucynacje. Z jednej zwidy w drugą i tak w kółko. Gdzie jest koniec tego wszystkiego? Przecież to Jill wypiła napój z butelki, to ona powinna schizować... A może to są właśnie halucynacje Briggs? A Chris jest ich częścią?

Myślenie chyba nie ma przyszłości w tym momencie, bo w niczym nie pomoże Chrisowi. Może, gdyby ewentualnie stracił przytomność... może w ten sposób dałby radę uciec od przywidzeń. Albo ignorować.

Szybko rozejrzał się po pokoju... Butelka wina... dwa kieliszki... duże łóżko... charakterystyczne tapety w rozgrzane słońca... równie charakterystyczna pościel... śmiali się z niej oboje, bo była w bakłażany. Niewiele wspólnego z romantyzmem, a przecież wynajęli ten pokój, żeby uczcić ich znajomość. Właśnie tak romantycznie, to tej nocy, po krótkiej znajomości, Simone miała mu się wreszcie oddać.

Gdy przypominał sobie szczegóły, usłyszał, że w łazience jest włączony prysznic. Tak... zaraz powinna wyjść z łazienki... w białym szlafroku i mokrych włosach... uśmiechnięta... szczęśliwa... Boże, jaka ona była wtedy szczęśliwa, wprost emanowała radością, promieniowała, była jak jedno z tych rozpalonych słońc, które były porozrzucane po ścianie pokoju. A jaka była napalona...

Było wtedy lato. Chris czekał na nią w lnianych, kremowych spodniach i luźnej, bawełnianej koszuli. Było gorąco, miał podwinięte rękawy. Gdy wyszła spod prysznica, czekał już na nią, wyciągając w jej stronę lampkę wina. -Jesteś piękna – powiedział jej. Nie odrywając od siebie oczu, zakosztowali półwytrawnej goryczki. Christopher przy Simone pierwszy i ostatni raz w życiu miał wątpliwości: zrobić to, czy nie zrobić. To dlatego, że naprawdę była tak piękna, że większość mężczyzn stawała się po prostu bezrozumna na jej widok. Christopher był jednym z niewielu, którzy podjęli wyzwanie uwiedzenia jej. Co okazało się zresztą jedną z najprostszych rzeczy, jakie w życiu robił. Znudzona swoim mężem i dostatnim życiem, błyskawicznie wpadła w sidła przystojnego mężczyzny, którego wzrok oznaczał dla niej namiętność, pasję i przygodę. Jego słowa obiecywały jej szczęście i spełnienie. Szła za nim jak w ogień. Nie myślała o konsekwencjach. Najważniejsze, że stała teraz wykąpana i pachnąca, piła wino i wpatrywała mu się głęboko w oczy. Czuła dreszcz na samą myśl o tym, co za chwilę się stanie pomiędzy nimi.

Torgiem na tyle szarpały wątpliwości, że przez pierwsze pół godziny powstrzymał swoje żądze na wodzy i kochali się, jak gdyby rzeczywiście odnaleźli w sobie nawzajem pogubione wcześniej elementy układanki.

Nie trwało to długo. Przed Torgiem bardzo jasno stanął teraz obraz tego samego łóżka, na którym leży nago i pije wino. Obok niego nago wije się Simone i głaska go dłonią po całym ciele. Szepcze coś do niego, śmieje się, jest nienasycona, a Chris cały czas walczy ze sobą i żałuje, że rozpoczął z nią tą całą historię. Nie może chyba w przyszłości angażować w to tak nieskazitelne piękności.

Stał teraz znowu w tym pokoju i obserwował, jak dawno temu, puściły mu bariery i zabrał się do roboty. Zaczął ją namiętnie całować i dotykać, powoli, kolejna tej nocy, gra wstępna, zaczynała się przemieniać w pełen pożądania akt miłości. Dyskretnie sięgnął po kajdanki i delikatnie przypiął ją do łóżka. Spodobało się jej to. Wątpliwości zaczęła mieć w momencie, gdy jej usta wypełniły jej własne majtki, a już zupełnie spanikowała, gdy zalepił je mocną taśmą. Zobaczył przerażenie w jej oczach. Wreszcie stała się normalna, a nie tak cholernie piękna, aż do wyrzygania.

Nigdy wcześniej nie robił tego poza swoją piwnicą, gdzie miał przygotowane miejsce tortur. Tam nigdy nie musiał ich kneblować. Uwielbiał, gdy krzyczały. I tak nie było nigdy szans na to, że ktokolwiek je usłyszy. W hotelu było jednak inaczej. Musiał niestety zadbać o bhp stanowiska pracy. I to go bardziej wkurwiało. Był wściekły, że musiał ją kneblować. Tym bardziej się na niej wyżył. On i jego nóż zostawili na niej wieczne ślady – pamiątki nie do zniszczenia. Blizny na całym ciele. Krwawe tatuaże. odcięte sutki, które kolekcjonował. Pocięta wagina. Jego krwawe podpisy na żywym efekcie pracy. Twarz zawsze zostawiał w spokoju. Nikt się później nie domyślał. Zostawił ją tak, jak wszystkie: z kompletem zdjęć, stanowiącym pełną dokumentację ich namiętnego związku. Wspólne randki w parku, trzymanie się za rękę w kawiarniach, namiętne pocałunki na ulicy i w sklepie. Wolały nie zdradzać swoim cholernie wpływowym mężom ran, niż ryzykować, że ktoś dowie się o ich romansie. Pierdolone hypokrytki. Prędzej, czy później i tak przecież wszystkie rany musiały wyjść na jaw. Wtedy uciekały. Wolały po prostu znikać, ale ustawione finansowo, niż ryzykować utratę wszystkiego, poprzez udokumentowany romans. Próżne, znudzone suki. Kurwa, jak on ich nie cierpiał. Nie potrafiły nawet docenić, jak wielką przysługę im wyświadczał.

Szmaty. Kurwa. Nie zasługiwały na niego. Gdyby wcześniej trafił do tego popierdolonego miejsca, już dawniej zacząłby je po prostu mordować. Najpierw by używał na nich ile wlezie, a później gwałciłby je nożem. Kurwa, aż do gardła.

Nagle uświadomił sobie, że odgłos prysznica to nie jest omam. Naprawdę ktoś jest w łazience. Czyżby rzeczywiście za chwilę miała z niego wyjść Simone?

Woda ucichła. Przez chwilę nic się nie działo. Chris czekał w napięciu. Patrzył na drzwi łazienki, aż zaczynały go boleć oczy. Słyszał, że ktoś jest w środku. Nagle drzwi zaczęły się uchylać i do pokoju weszła... Stella. Kurwa, gdyby to była Stella, to Christopher byłby szczęśliwy. Stelli była tylko twarz. Reszta... reszta to była jakaś pierdolona plątanina. Niby wszystko było na swoim miejscu: dwie ręce, dwie nogi, dwa cycki, ale... wszystko to było, kurwa, takie jakieś popierdolone, jakby pozlepiane z różnych, kurwa, ciał. Każdy centymetr tej pierdolonej hybrydy był jakiś nieprzystający do siebie.

-Żałujesz swoich zbrodni? Jeśli nie, to sprawimy, że zaczniesz... - wydobyło się z gardła tego czegoś. I brzmiało jak jakiś pierdolony wielogłos. Było to obrzydliwe do skraju wytrzymałości. Chrisa powoli zaczynało zbierać na wymioty. Przyglądał się nieugięcie każdemu fragmentowi ciała tego czegoś, tej nowej Stelli i zaczynał się modlić, żeby przestał tu być.

„Kurwa Chris, to są pierdolone haluny, nic więcej! Tego tu, kurwa, nie ma! Przestań się niańczyć – przetrwaj to! To tylko jebany prezent od Lechnera!”, mówił do siebie. W jego ręku znowu pojawił się nóż i odezwał się, nabierając pewności siebie: -Nie wierzę w nic, co teraz widzę. Ty nie istniejesz i gówno mi możesz zrobić.

-Może nie istnieję, ale czy to jednocześnie oznacza, że nic ci nie mogę zrobić? – potwór uśmiechnął się paskudnie obnażając zakrwawione zęby. – Jestem tworem twojego umysłu, a ból pochodzi właśnie stąd. – dotknięta końcówką tasaka swojego czoła.

-Chcesz, żebym żałował tego, co robiłem? To, kurwa, wy same chciałyście, żeby was pieprzyć i wyżywać się na was. Wiecznie niezaspokojone i niezadowolone ze swojego dostatniego życia. Znudzone mężami, szukałyście podniet, to im wam dostarczyłem. Dziękujcie mi za to. Pindy jedne. Jak chcesz, możemy jeszcze raz się zabawić. Tutaj, w tym samym hotelu, gdzie rypałem Simone. Proszę bardzo. Zrobię to ci jeszcze raz dla uczczenia wszystkich pozostałych rypań. Proszę - tu jest łóżko. Może najpierw wina? Przecież tak, kurwa, lubicie te wszystkie ceregiele? - Chris chwycił za butelkę i zaczął nalewać czerwony płyn do kieliszków. Trzęsły mu się ręce, część alkoholu spłynęła prosto na obrus.

-Obawiam się, że nie rozumiesz. Nie rozumiesz co to ból, co to upokorzenie. – stwór zrobił krok w jego kierunku. Wyglądał jakby poważnie zastanawiał się nad tym co zamierzał teraz zrobić. – Najlepsze lekcje, to te okupione krwią. Poczujesz dokładnie to samo co my i mam nadzieję, że będziesz błagał o litość tak jak my błagałyśmy. Liczę, ze nas nie rozczarujesz... - z ust Stelli wydobył się nienaturalnie długi język. Najwyraźniej się oblizywała.

"Spokojnie, to jest tylko w twojej głowie", mówił do siebie. -Chyba jednak cię nie zerżnę, bo jesteś obrzydliwa. Ale z chęcią się napiję. - wychylił jednym haustem kieliszek i błyskawicznie oblał postać zawartością drugiego. W tej samej chwili chwycił butelkę i zamierzył się nią prosto na głowę stwora. Szkło rozleciało się na kawałeczki, orając głęboko głowę kobiety, która nie zareagowała na cios. Czerwone wino i czarna krew wąskimi strugami zaczęły zalewać ciało monstrum. Stella uśmiechnęła się jedynie i wyjęła z głowy sterczący kawałek butelki. - Lubisz ostro pogrywać, niczego innego się po tobie zresztą nie spodziewałyśmy. Grzechów nie da się tak łatwo wymazać, szczególnie siłą.

Chris powoli zaczynał panikować. Jeśli to coś nie odczuwa bólu, to był w czarnej dupie: -Przecież to, kurwa bez sensu! Nawet, jakbyś mnie tu zamordowała, to i tak będę żył, bo ty nie istniejesz, to tylko schiza doktora.

-Nie zamierzamy cię zabijać, nie po to tu się znalazłeś. - oślizgła ręka stwora złapała Chrisa za ramię.

-Nie dotykaj mnie! To obrzydliwe! - Torg się wzdrygnął z obrzydzeniem i odruchowo zamierzył nożem, który przebił rękę na wylot. I znowu nic. Tak, jakby wiaterek zawiał, a nie ostrze przeszło na wylot. Żadnej reakcji. Nie da się z tym walczyć.

-Obrzydliwe? Jesteśmy twoim tworem, wynikiem twojego dotychczasowego życia. Chyba rzeczywiście nic nie rozumiesz – Stella kontynuowała swoim wielogłosem. -Pokażemy ci...

… I tu skończyła się wolna wola Christophera. Długaśny język Stelli wylądował w ustach Torga i zaczął penetrować jego wnętrze. Gwałciciel zupełnie przestał czuć, co się z nim dzieje. Wydawało mu się, że uleciał gdzieś z ciała i rozpoczął morderczą wędrówkę po muzeum własnych zbrodni. Nie zdawał sobie z tego sprawy. Odzyskiwał świadomość w różnych miejscach: raz w hotelu, raz w znajomo wyglądającej piwnicy. Za każdym razem widział nad sobą twarz mężczyzny ze ściśniętymi ustami, który go penetrował. Tak mocno, że czuł, jak żołądek podchodzi mu coraz bardziej do gardła z każdym uderzeniem miednicy mężczyzny o pośladki Torga. Czuł zmasowany atak bólu dosłownie w każdym zakamarku ciała Każdy pierdolony milimetr był rozcinany jakimś cholernie ostrym ostrzem. Czuł, jak coś wbija mu się w plecy, coś niewygodnego uwierało go pod łopatką, zaczynało przebijać się przez skórę i dalej, głębiej drążyć, żeby wyjść na zewnątrz gdzieś w okolicach brzucha. Ból rozsadzał go na strzępy. Miotał się na wszystkie strony. Cały był lepki, wymazany jakimś płynem, który szybko zasychał na jego skórze. Dopiero po chwili zorientował się, że cały jest we krwi, która spływa jego porami na podłogę. Na łóżko. Na piach. Na chodnik. Wszędzie, bo nie wiedział, gdzie znajduje się w tej chwili. Znajdował się wszędzie na raz. I wszędzie na raz ten sam facet zadawał mu cierpienie: nożem, nożyczkami, skalpelem, rozżarzonym ostrzem. Czuł chyba wszystkie rodzaje bólu naraz. Nie wierzył, że jakikolwiek człowiek jest w stanie to przetrzymać. Twarz człowieka, który coraz mocniej i głębiej wchodził mu do tyłka, zaczynała opadać z cienia i powoli dostrzegł, że to jest... Christopher Torg... Nie! Kurwa! Nie mogę! Ale krzyki na nic się tu zdawały. Cały czas trwał w swojej katordze. 63 kobiety zniszczone przez niego, to daje 63 kaźnie w jednym miejscu na raz. 63 razy spotęgowany ból każdego cięcia, 63 gwałty naraz. I wszystko nabierało coraz większego tempa, co dawało się odczuć nie tylko przez narastające odczucie bólu, totalnego zawirowania w głowie, ale przede wszystkim poprzez coraz szybsze ruchy w jego tyłku, które w końcu zlały się w jedno ciągłe ruszanie. Skóra zdarta aż do samego mięsa... Kurwy!!!!!!!!!!!!!! Zasłużyły na to!!!!!!!!!!!!!!!!! -Teraz będę je zapierdalał jeszcze mocniej!!!!!!!!!! Zobaczysz, Lechner!!!!!!!!!!!!!!! - wydobył z siebie wrzask, bo jakiś przebłysk, jakaś plama wolna od krwi, jakiś jeden pierdolony mikrob, który nie został jeszcze pocięty na kawałki, zaśpiewał mu, że musi się postawić, żeby ten skurwysyn odpuścił z tymi swoimi pierdolonymi seansami.......................................... ........................

***

…............................................... ..................nie wiadomo, czy poskutkowało to, czy coś innego. I czy w ogóle coś poskutkowało. Bo to, że Torg znowu widział ściany korytarzy, pomieszczenia, które już znał z wycieczek z Jill i z Joshem, o niczym nie świadczyło. Oczy otwierał delikatnie. Przygotowany na to, że każde nowe mrugnięcie sprowadzi na niego z powrotem faceta, który... Dreszcze przeszły przez całe jego ciało, podniósł się na łokciu z pozycji leżącej i zwymiotował obok siebie. Rzygowiny miały kolor... czerwony. Kurwa, nie! Tylko nie znowu! Gwałtownie odwrócił się w drugą stronę i położył na zimną posadzkę. Zamknął powieki. Chciał spać. Oczy ściskał, aż bolały, ale w głowie wciąż słyszał:

-Nie mamy wpływu, czy to co zobaczyłeś zmieniło cię, czy nie. Odejdź i pamiętaj, że będziemy tutaj na ciebie czekać.

Niby zasnął, niby dalej był po prostu nieprzytomny. Miotał się z boku na bok. Nawet nie zauważył, jak przeturlał się po własnych wymiocinach. Ktoś, kto by nad nim kleknął i przytknął ucho do jego ust, usłyszałby ciche: - ...ku...rwa......nie....
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
Stary 12-12-2010, 22:42   #73
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Tęcza niknęła gdzieś ponad głową pośród kłębów czerni. Jill spadała w dół, niby Alicja wgłąb króliczej nory. Ciemność ją połknęła.
Nie widziała nawet czubka własnego nosa. Nie słyszała nic prócz własnego oddechu.
Wierzysz w diabła? - najpierw usłyszała jego głos. - Pewnie nie skoro zrobiłaś całą masę okropnych rzeczy. Wiedz, że diabeł za to wierzy w ciebie….

Jill wzruszyła ramionami. Przechadzała się pośród mroku, jej kroki dudniły o twardą gładką podłogę.
- Ładnie tu. Tak cicho i tak spokojnie... - uśmiechnęła się krzywo. - Spodziewałam się raczej rozpalonego żelastwa i rozciągania na kole.
- Rzadko trafia w moje łapy ktoś kto nie ma ani grama emocji. Wspaniały okaz. Jak ty to robisz? – staruszek aż mlasnął z zachwytu. – No cóż nie ja ustalam reguły i nie ode mnie zależy że jest tu tak spokojnie. Choć z drugiej strony takie piekło musi być cholernie nudne. Widziałem dużo ciekawsze.

- Możliwe. Tylko, że to nie jest piekło. Ja nie jestem jeszcze trupem. A ty nie jesteś diabłem - Jill usiadła na podłodze i objęła ramionami kolana. - A teoretyzowanie jest pierdoloną stratą czasu. Mam solidnego tripa. Posiedzę tu sobie i poczekam aż mi przejdzie.
- Eh obawiam się kochanie, że nie miałaś takiego szczęścia jak twoi dwaj koledzy, którzy teraz mierzą się ze swoją grzeszną przeszłością. – zrobił smutną minę zbitego psa. – Nie trzeba było pić tej fiolki. Choć co do jednego masz rację, jeszcze nie umarłaś.
- Wiesz... Fatalny z ciebie diabeł. Jeśli chcesz się cieszyć należną estymą powinieneś zadbać o bajery typu rogi i kopyta. Powiedz chociaż coś ciekawego skoro już przylazłeś. Bo rozumiem, że nie będziemy się gonić w tych ciemnościach i bawić w amatorskie walki na pięści?

- Rogi? Cholera a myślałem, że to już nie działa na ludzi. Posiedzimy więc razem, w końcu jestem częścią twojego umysły prawda? - mężczyzna usiadł naprzeciwko kobiety uśmiechając się złośliwie. – Coś ciekawego? Czy ciekawym jest fakt, że znam się dobrze z Bernardem, znaczy się z doktorem Lechnerem. – szybko się poprawił. - Jesteście bardzo do siebie podobni, szkoda , ze musieliście się spotkać. Dzięki takim ludziom jak ty i on, wciąż posiadam wiarę w ludzi.

- Czy ja wiem czy szkoda... Gdyby nie doktor Lechner siedziałabym już pewnie na krześle elektrycznym i mózg wypływałby mi uszami. A tak, mam ubaw po pachy - wyszczerzyła się w nieszczerym uśmiechu. - W jednym masz rację. Uważam, że jesteś wytworem mojej wyobraźni. Narkotycznym majakiem. Może zabawimy się w grę? Udowodnij mi, że jesteś diabłem. Powiedz coś o czym nie wie Jill. Coś, co zweryfikuje jak tylko ocknę się z tego odlotu. Na przykład, że w sterówce Lechnera leży czerwony dywan. Cokolwiek. Udowodnij mi, że diabeł istnienie. Bo widzisz, o ile ty pokładasz wiarę w ludzi to ja nie pokładam wiary w ciebie. Kapujesz, dopóki nie wetknę palca mego w bok twój... i reszta tych pierdół.

- Sprytna jesteś, cholera lubię grać w różne gry. Generalnie nie działa to w ten sposób, ale mogę zrobić dla ciebie wyjątek. Jesteś w końcu jedną z moich ulubionych morderczyń, ale nie bawmy się w statystyki. – zdjął na moment kapelusz żeby podrapać się po łysej czaszce. – Lechner w swojej papierośnicy nosi srebrną dolarówkę.
- Szczęśliwy amulet?
- Coś w tym rodzaju, on przynajmniej w to wierzy, więc już sam ten fakt daje temu moc. Pytanie czy nie widziałaś tego szczegółu w dniu w którym rozpoczęła się wasza więzienna przygoda? Choć jest to raczej pytanie retoryczne.

- No właśnie. Pewnie się nią bawił kiedy walił swoją mowę w stylu Fidela. Gdyby nie wstrzyknął mi swojej chemii to usnęłabym z nudów - cmoknęła lekko rozczarowana. - Powiedz mi... Simon jest jego synem? Bo chyba nie amator maczet?
- Och, syn Bernarda to bardzo ciekawa sprawa. Widzisz, doktor bardzo go kochał. Tak bardzo, że był gotów sprzedać dusze diabłu, a ten w zamian miał mu ofiarować lekarstwo. Jak to w większości umów z biesami bywa i ta zawierała drobną lukę napisaną małym druczkiem. Syn jak był psycholem tak nim pozostał, a cudowny środek nie działał tak jak powinien. Bernard jednak nie dał za wygraną jak sama wiesz. Wzruszająca historyjka prawda?
- Popłakałam się. Ale nie odpowiedziałeś czy to Simon.

- Jeśli powiem, że tak to czy to będzie miało jakiekolwiek znaczenie? Jeśli jestem wytworem twojej wyobraźni to będzie to jedynie potwierdzeniem rzeczy, w która sama wierzysz. A ty jak myślisz jest jego synem? Pacjentem zero?
- Tak - zastanawiała się na głos. - Stawiam na Simona. Wygląda na psychopatę. Swój poza swojego.
- Instynkt cię jak zwykle nie myli - zaśmiał się cicho.

Jill ziewnęła.
- Wiesz, słodko sobie pierdolimy. Jesteś uroczy, powaga. Gdyby to był konkurs miss dostałbyś szarfę z tytułem ulubieńca publiczności. Ale ja nie lubię jałowych gadek. Chcesz czegoś ode mnie? Jakiś układ zaproponujesz? To ponoć robi diabeł, prawda? Kusi?
- Kochana czegóż mógłbym jeszcze chcieć od ciebie? Rzadko zdarzały się dzieci, z których byłem bardziej dumny. Poza tym po co miałbym z tobą zawierać jakiś układ skoro twoja duszą już do mnie należy? – zrobił nagle kwaśną minę. – Diabelska natura nie pozwala mi jednakże odmówić sobie małej propozycji. Zabij swojego kochanego braciszka, a wydostanę cię z więzienia. On zginie, ale ty nadal będzie mogła robić to co kochasz. Co ty na to?
- Hehe, uderzyłeś w czułą nutę. Nawet tacy zwyrodnialcy jak ja mają swoje słabe strony. Możesz to uznać za osobistą porażkę. Widać palec boży zasiał ziarenko światła nawet w tak czarnym sercu jak moje. Wobec tego, cóż mogę dodać... do zobaczenia w kadzi z oliwą. - puściła mu oko.

Zniknął. A wraz z nim nikła świetlista poświata. Znów zapadła atramentowa ciemność.
Jill położyła się na podłodze, zaplotła dłonie pod karkiem.
Raz za razem otwierała i zamykała oczy ale nie robiło to różnicy.
Mimo to nie mogła pozbyć się wrażenia, że wcale nie jest sama. Nic nie widziała ani nie słyszała. Ale czuła gdzieś pod skórą, że wokół kłębi się tłum. Otaczają ją korowodem i patrzą. Zbliżają pokrzywione twarze blisko jej twarzy. Wąchają zapach jej skóry, wsłuchują się w spokojne leniwe tętno. Dziesiątki, setki niemych obserwatorów. Ale gdy wyciągała przed siebie dłoń oni pierzchali i umykali w ostatniej chwili przed jej dotykiem.

Czas mijał tu inaczej. Minuta wydawała się wiecznością. A Jill zapadła w swoisty letarg.
Może usnęła a może umarła. Nie myślała o niczym i nic nie czuła. Wewnątrz próżnia, na zewnątrz próżnia. Jakby już przestała istnieć...

Aż w końcu pojawiło się światło. Zalało ją i zmiotło jak wysoka wzburzona fala.
Pojawiły się obdrapane ściany placówki Lechnera, chłód podłogi i druciana siatka.
Jill uniosła się na łokciach. Obok niej leżał Josh. Wyglądał tak spokojnie... jakby spał.

Torg leżał bezwładnie na posadzce ale wyglądał dla odmiany na przytomnego. Wydawał się taki... bezradny. Zwinięty w kłębek jak embrion. Dygotał.
Jill uklęknęła przy nim, przystawiła ucho w pobliże jego warg. Mamrotał bez ładu i składu. W głosie przebijała panika, strach, lament. Jill położyła chłodną dłoń na jego policzku:
- W porządku? - jej głos był jak zwykle szorstki i beznamiętny.
Przez moment nie reagował, ale widać po nim było, że zaczyna dochodzić do siebie. Twarz Jill widział za mgłą:
- Jill...
Cofnęła dłoń gdy tylko otworzył oczy.
- Wszystko gra? - powtórzyła.
- Jesteś... prawdziwa?
- Mhm. Miałeś majaki. Haluny. Wszyscy mieliśmy. Ale już gra - podniosła się do pionu i wyciągnęła dłoń w jego stronę.
Podniósł się. Przez moment zakręciło mu się w głowie. Oparł się ręką o ścianę. Wpatrzył się w Jill i po chwili powiedział przez zaciśnięte zęby:
- Zabijmy skurwysyna.
- Taki jest plan - skinęła głową. - Obudź Josha.

Zaczęła przetrząsać pomieszczenie. Na tym zasranym placu zabaw musi być gdzieś amunicja... A później do Lechnera. Nie ma co odkładać nieuniknionego.
 
liliel jest offline  
Stary 19-12-2010, 22:40   #74
 
Milly's Avatar
 
Reputacja: 1 Milly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputację
Rebeka jęknęła. Szarpnięcie wytrąciło ją z równowagi, niemal upadła, ale silne ramiona napastnika podtrzymały ją, jednocześnie unieruchamiając. Kobieta była przerażona, serce waliło jej jak szalone. To już nie były omamy. Nie można go było przegonić, pokonać samą siłą umysłu. Był realny. I był prawdziwym zagrożeniem. Dyszała ciężko, gorączkowo zastanawiając się jak wyrwać się temu potworowi.

Jakże się zdziwiła, kiedy usłyszała przyjemny, męski głos. Zesztywniała nagle. Czyżby to nie był potwór, o którym mówiła Ewa? Okłamała ich?

Powoli kiwnęła głową na znak, że nie będzie krzyczeć. Mężczyzna uwolnił ją z żelaznego uścisku. Rebeka odwróciła się z wyrazem ogromnego zdumienia na twarzy. Przyjrzała mu się dokładnie, jakby z niedowierzaniem.



- Nie jesteś omamem. Ani potworem. Co tu się przed chwilą stało? Kim ty jesteś?

- Staraj się nie podnosić głosu. - obcy zganił ją uśmiechając się jednocześnie. - Ja może nie jestem potworem, ale to co zostało na korytarzu już tak. Na razie jest zajęty gonitwą za twoimi towarzyszami, ale liczę na to, że wróci do strażników. Co do mnie to jestem jednym z więźniów tak jak ty. Simon. - podał dłoń Rebece.

- Nazywam się Rebeka. - Kobieta z wyraźną ulgą podała Simonowi swoją szczupłą dłoń. Mówiła już dużo ciszej i spokojniej, obserwując mężczyznę. - Nie było cię w naszej grupie, zapamiętałabym cię. Skąd się tu wziąłeś?

- Można powiedzieć, że jestem stałym rezydentem tej jakże uroczej placówki. A przynajmniej byłem do dzisiejszego popołudnia. Doktorek stwierdził, że jestem na tyle ciekawym okazem, iż warto zatrzymać mnie na dłużej. - zrobił kwaśną minę. - Spotkałem ludzi z drugiej drużyny. Nieźle sobie radzili jak na bandę psychopatów. Lepiej dla ciebie żebyś ich nie spotkała.

Rebece ciarki przeszły po plecach, gdy Simon wspomniał o drugiej grupie. Czy Ewa nie dążyła przypadkiem do tego, żeby się z nimi złączyć? A może ten mężczyzna chciał ją tylko przestraszyć? Nie wyglądał na wysłannika doktorka, przecież wtedy zamiast uratować jej życie mógł zostawić ją na pożarcie tego stwora. Więcej miała powodów by nie ufać Ewie, wiedziała już do czego jest zdolna. Ale w tych warunkach trudno się zorientować komu ufać, a komu nie.

- Rozdzielili nas na samym początku, więc nie mam pojęcia kim oni są. Nie spieszy mi się do żadnego spotkania... Wiesz jak się stąd wydostać? - zapytała z nadzieją w głosie.

- Teoretycznie tak. Na pierwszym piętrze znajduję się kanciapa strażników, w której powinny być trzymane wszystkie kluczę niezbędne do ucieczki. Trzeba jedynie tam się dostać, a w zasadzie zwabić tam tego stwora żeby on się nimi zajął.

No tak, nic prostszego. Zwabić potwora do stróżówki. Musiał chyba zobaczyć rozczarowanie w jej oczach. Czego ona się spodziewała? Wybawiciela? Oparła się plecami o ścianę i objęła czoło dłońmi. Może on jednak jest jednym z elementów gierki doktorka? Zaczęła rozglądać się dyskretnie po pomieszczeniu w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby się przydać.

- Świetnie. Masz pomysł jak to zrobić? Mam iść jako przynęta? - Nagle wpadł jej do głowy pomysł. Jeśli to pułapka doktorka, tylko jedna osoba będzie o tym wiedzieć. - Chyba powinniśmy dołączyć do reszty grupy, tak mamy więcej szans na przetrwanie. Chyba też chcesz się stąd wydostać, prawda?

- Jako przynęta? Chyba oszalałaś. - z trudem powstrzymał się przed podniesieniem głosu. - Nie po to cię tu wciągnąłem żebyś teraz miała siebie poświęcać. Niestety gorzej u mnie z pomysłami. Widzisz mam taki fajny przedmiot... - Simon wyjął z kieszeni niewielki psi gwizdek. - Który jest w stanie przywołać tego skubańca. Problem w tym, że nie da się go kontrolować w żaden sposób. Pozostaje nam dołączenie do reszty o ile jeszcze żyją. W grupie mamy większe wymyślić coś sensownego.

A może za bardzo kombinuje? Rebeka była prostą dziewczyną, wychowywaną twardą ręką. Nie w głowie jej były intrygi, knowania i spiski. Niewiele w życiu było jej potrzebne do szczęścia, a i tego los jej poskąpił. To, że związała się ze swoim bratem, a potem go zamordowała, nie czyniło z niej mistrzyni intryg. Nie miała tego instynktu, który podpowiedziałby jej, kogo miała się strzec, co mówić, co zachować w tajemnicy i jak kombinować, żeby wyjść na swoje. Jeszcze do niedawna żyła w miękkiej otoczce leków psychotropowych, wszystko było jej obojętne i nie musiała podejmować żadnych decyzji.

Miała mętlik w głowie.

Wydawał się szczery. Ewa wiedziała o nich wszystko. On mógł być tylko podstępem. Ewa wiedziała, miała dostęp do akt, znała każdy szczegół. Dobrze patrzyło mu z oczu. Dlaczego Ewa nie powiedziała im o kluczach w stróżówce? Jak się uwolnił, skoro był więźniem? Prowadziła ich prosto w paszczę lwa. Uratował jej życie. Wiedziała o jej poronionych płodach, zaprowadziła do pomieszczenia z Sumieniem specjalnie, chciała sprowadzić na nią te cierpienia!

- Dość... - powiedziała nagle ściskając mocniej swoją głowę i zamykając z całej siły powieki, jakby chciała rozgonić wszystkie myśli. Zaraz szybko oderwała się od ściany i stając tuż przy Simonie spojrzała mu głęboko w oczy. Może miała nadzieję, że tam wyczyta wszystkie jego intencje. - Jest z nami Ewa, asystentka doktorka. Podobno oszalał i postanowił dołączyć ją do eksperymentu. Nie wierzę jej do końca. Prowadzi nas prosto do niego. Ona wie o nas wszystko... ale pomaga nam omijać pułapki. Przynajmniej niektóre.

- Ewa... Ewa... a ta nowa. - złapał Rebekę delikatnie za ramię chcąc ją najwyraźniej w jakiś sposób uspokoić jednocześnie nie strasząc. Odwzajemnił spojrzenie. Wydawał się bardzo opanowany. - Słyszałem o niej. Doktorek musiał stwierdzić, że będzie ciekawiej jak ją wrzuci do gry. Cóż... kobieta prawdopodobnie mówi prawdę, choć ciężko mi powiedzieć czy wszystko to co wie jest przydatne. Równie dobrze mogła być karmiona kłamstwami i mimo szczerych chęci może wpędzić was w kłopoty.

Jego dotyk ją uspokajał. Dużo wiedział. Albo po prostu dobrze dedukował.

- Ewa mówiła, że tylko jeden więzień przeżył tutaj dłużej, ale specyfik, którym faszerował go doktor, odebrał mu rozum. Nie wyglądasz na niego. Nie wspominała o nikim innym.

- I nim nie jestem na całe szczęście. - uśmiechnął się ponownie. - Wasza informatorka mówiła o przyjemniaczku, który panoszy się na korytarzu. Ciężki przypadek. A o mnie, no cóż, nie mogła wiedzieć. Tak jak mówiłem wcześniej jestem wyjątkowy, a takich ludzi doktorek woli trzymać dla siebie. Uprzedzając twoje pytanie... nie działa na mnie Sumienie.

To ostatnie wyznanie zrobiło na Rebece dość duże wrażenie. Przez chwilę oswajała się z tą myślą i patrzyła na Simona z lekką nutką zazdrości.

- Nawet nie wiesz co cię ominęło... Po tym, co przeszłam w sali wypełnionej Sumieniem, wiele bym dała, żeby być na nie uodporniona. No dobrze. Poszukajmy ich i sprawdźmy czy jeszcze są cali.
 
Milly jest offline  
Stary 26-12-2010, 13:22   #75
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Chłopak wpatrywał się przez chwilę w przestrzeń korytarza, gdzie jeszcze przed momentem widział samego siebie. Nie wiedział, jak an to zinterpretować. Ta wizja nie była ani straszna, ani w żaden sposób niebezpieczna. Dlaczego więc go nawiedziła? Sumienie ma swój cel w nękaniu człowieka, ale co to niby miało znaczyć? Bo przecież to musiało być sumienie, chociaż Kurt czuł się inaczej, przede wszystkim gdy postać zniknęła. Może to efekt wycieczenia, może podwójnej dawki Sumienia, a może jego własne, Prawdziwe Suminie zawyło w bólu po stracie... czego? Szansy na normalne życie, którą stracił tamtego pamiętnego wieczoru, a może niewinności czy też nawet poczytalności? A może to nadzieja? Nadzieja na powrót do normalności, na wolność, na spokój, na... zbawienie? Zrozumiał swoje bestialstwo, pojął wreszcie, co tak naprawdę zrobił w leśnej chatce, i fakt, że robić tego nie powinien.

Był coraz bardziej zamyślony i obojętny na wszystko. Szaleniec z instynktem zabójcy, którego nie można już nazwać człowiekiem? Super. Przy spotkaniu z nim mamy uciekać? Jasne. Cokolwiek. Nie mamy szans w walce z nim? Spoko. Idziemy na górę? Dobra.

Dopiero widok zdekapitowanego ciała ożywił go na nowo. Gdy śmierć pojawiła się w zasięgu wzroku, okazał się być na nią mniej obojętny.
- Kurwa... To chyba nie sumienie, co?- Po spojrzeniach obu kobiet poznał, że widzą to samo i że jest to jak najbardziej realne. Zacisnął mocniej dłonie na strażackim toporku i ruszył do przodu, krok przed towarzyszkami, wypatrując ewentualnego zagrożenia.

Nagle zdali sobie sprawę, że przed nimi dzieje się coś dziwnego, w końcu korytarza pojawiać zaczął się ciemny dym. Gdyby nie ostry zapach zgnilizny, Kurt pomyślałby, że coś się pali. Jednak namacalna wręcz czerń zbliżała się do nich nadspodziewanie szybko, co w połączeniu z dziwnym zapachem przyprawiło chłopaka o dreszcze. Wiedział, że dzieje się coś złego, a krzyk Ewy i jej ucieczka tylko to potwierdziły. Wolał nie zgrywać bohatera i zrobił to, co umiał, czyli odwrócił się na pięcie i ruszył biegiem w stronę, z której przyszli. Skręcił za panią doktor w korytarz na końcu którego znajdowały się masywne, stalowe drzwi, otwierane przez kobietę. Wbiegł do środka i obejrzał się. W szczelinie między futryną a drzwiami nie zobaczył Rebeki, zamiast tego zza rogu wyłoniła się nieprzenikniona, kłębiąca się czerń. Oboje zatrzasnęli drzwi i zamknęli na zasuwę, chwilę przed tym, jak coś z wielką siłą uderzyło w oddzielającą ich od korytarza grubą stal.

Znajdowali się w kostnicy, miejscu pełnym trupów pochowanych do szufladek. To tak, jakby Los chciał się z nich ponabijać: "Zginiecie tutaj, to nie będą Was musieli nigdzie nosić." Marevick oddychał głęboko i patrzył na Ewę, zadając jej nieme pytanie o blondynkę, ta jednak nic nie odpowiedziała. Po kilku kolejnych uderzeniach w drzwi, odezwał się wreszcie.

- Co to, kurwa, było?! To ten... stwór o którym mówiłaś?! Ja pierdole... Chyba złapał Rebecę... Jak to możliwe? Ten dym i smród...
- Tak to on... Boże...
- Ewa znowu miała chwilowe problemy z zapanowaniem nad emocjami, co chłopak wykorzystał, zadając kolejne pytania.
- Coś jeszcze o nim wiesz? Jak się tego pozbyć, albo przepłoszyć? Mówiłaś, że to nie czuje bólu, ale... coś mu chyba można zrobić, co nie?
- To coś nie lubi światła słonecznego, ale o tej porze Słońce już zachodzi. Da się go zabić, po prostu jest to bardzo trudne. Poza tym jest jeszcze jedna rzecz... ten czarny dym i smród to działanie Sumienia. Ten stwór potrafi je wykorzystywać w niewielki, lecz przerażający sposób
- odpowiedziała wpatrując się w drzwi, w które ciągle, co jakiś czas, uderzał napastnik.
- Co tam jest?- spytał wskazując na białe, znacznie mniej masywne drzwi w drugim końcu pomieszczenia.
- Krematorium, ślepy zaułek. Ni ma tam nawet okien, jeśli o tym myślisz...

Kurt podszedł i otworzył je. Niestety, nie było tam nic przydatnego,taj jak w pierwszym pomieszczeniu. Oprócz trupów było kilka narzędzi do wykonywania sekcji zwłok, jednak nic ciekawego, w najlepszym wypadku były to małe piłki tarczowe służące do przecinania kości, które widział na filmach. Postanowił wziąć jednak dwa skalpele, potwór nie czół bólu, jednak przecięte ścięgna czy mięśnie nie zrosną mu się w ciągu sekundy. Chyba. Schował noże do kieszeni i usiadł na jednym ze stalowych "łóżek". Po krótkim czasie zauważyli, że walenie w drzwi ustało, ciężko było jednak stwierdzić, czy napastnik nadal tam na nich czeka.

- Co robimy?- spytał czarnowłosy chłopak, na moment przed tym, jak jego wzrok skupił się na niewidzianym dotychczas szybie wentylacyjnym.
- Kurwa, patrz! Chyba wyjdziemy tamtędy!- powiedział podekscytowany, przysuwając jeden ze stołów pod ścianę i wspinając się na niego. Zamiast płaskiego śrubokręta użył tępej strony skalpela, na tyle wąskiej żeby po niespełna minucie kratka szybu została zdjęta. Chłopak zajrzał do środka i upewnił się, że zdołają się tędy przeczołgać.
Podsadził Ewę najpierw na stół, potem położył na nim krzesło, żeby mogła łatwiej wślizgnąć się za nim do tunelu. Wiedział, że nie będzie to łatwa wędrówka, szczególnie dla skatowanej kobiety, wiedział jednak też, że jest ona w stanie wykrzesać z siebie dodatkowe pokłady energii, jeśli tego wymagać będzie sytuacja. Wziął siekierę, i wszedł do szybu. Przeczołgał się trochę do przodu i czekał, aż towarzyszka dołączy do niego.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline  
Stary 26-12-2010, 22:37   #76
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Pstryk i wszystko zniknęło. Jill, Chris, korytarze więzienia po którym ganiali jak szczury laboratoryjne po labiryncie. Tu zakręt, tam ślepy zaułek, wszystko według projektu doktora Lechnera, albo może nie jego… a ich własnych popieprzonych umysłów. Jeszcze jeden krok i wszystko pojawiło się znowu. Josh zafascynowany patrzył na własne Dzieło. Nigdy nie marzył nawet, że będzie mógł zobaczyć jak to się wszystko odbywało… Kamienica przy Hentington’s Blvd, Houston, Texas, pożerana teraz przez Ogień, który uwolnił. Jakże wtedy chciał być w środku i widzieć. Teraz płomienie przechodziły przez niego rycząc, pochłaniając drewniane stropy drzwi i ściany z gipsokartonu. Kwintesencja destrukcji i zniszczenia. Josh podniósł do oczu ręce, nic, żadnego znamienia zostawionego przez żywioł. Ogień nie parzył, dym nie dusił, gorąc nie zabijał. Szedł przed siebie oglądając i chłonąc każdy moment, każdy kadr tego spektaklu. Wiedział, że to tylko jego umysł, że to tylko Sumienie, wiedział gdy tylko pojawiła się dziewczynka.
Jej ciałko było spalone i zmasakrowane przez huczące płomienie.
- Wreszcie się pan zjawił! Długo na to czekaliśmy!
Głosik ledwo przebijał się przez ryczącą pożogę. Wzrok uderzył go jak obuchem, nie było w nim bólu, wyrzutu, tylko wyczekiwanie, teraz wreszcie zakończone. Złapała go za rękę i wszystko się zmieniło. W jednej chwili. Szalejące płomienie nie robiły mu krzywdy, za to dotyk dziecięcej rączki palił żywym ogniem. Wyrwał dłoń, która już pokrywała się rumieniem, swąd spalonych włosków w jej grzbietu wiercił w nosie, pomimo tego że wkoło było miejscami czarno od dymu.
- Reszta też chce się z panem przywitać! – Dopiero teraz zobaczył spalonych ludzi, poczerniałe postacie, wciąż dymiące szczątki włosów, poczerniałe płaty łuszczącej się skóry. Głowy bez rysów twarzy anonimowe, nieznane. Nie widział ich nigdy wcześniej, nie mógł rozpoznać, byli aktorami w jego Dziele, ale nie znał ich. Prócz dziewczynki. Ona siedziała na schodach i rysowała coś w zeszyciku, kiedy przyszedł dzień wcześniej rozglądnąć się. Sprawdzić, doświadczyć, chłonąć.
- Czas żebyś pożałował za swoje grzechy. – Jej głos brzmiał teraz wyraźnie w jego głowie. Już nie musiała przekrzykiwać hurmy płomieni i trzaskającej pożogi. Ledwo skończyła mówić, a spaleni rzucili się w dół schodów. Josh cofnął się kilka kroków, ale nie było dokąd uciekać. Otoczyli go ciasnym kręgiem, dziewczynka zaś weszła na schody tak by mogła go widzieć. Podnieśli ręce jak na komendę i zaczęli go dotykać, łapać za ręce, nogi, szarpać, drzeć ubranie, które w kilka chwil zajęło się ogniem. Brunson bił, uderzał pięściami na oślep, kopał i wył jak szaleniec, walcząc o życie. Ogień zaś zostawiał na nim swe piętno. Swąd palonej skóry, pokrywającej się bąblami i czerniejącej pod dotykiem jego ofiar.
- Nie rozumiesz, prawda? – dziecięcy głosik przebijał się przez ból i cierpienie. – Oni na razie się tylko chcą przywitać, to co im zrobiłeś poznasz za chwilę. Wiesz jak to jest? Jak człowiek ginie palony żywcem?
- Zostawcie mnie, nie istniejecie! To wszystko ja. Wy wszyscy jesteście we mnie! To nie jest realne, to tylko… Aaaaarrrrhhhh!
- Dokładnie tak, panie Brunson. Jesteśmy w tobie, jesteśmy tobą, a twój umysł czyni nas realnymi. Mówią, że ogień oczyszcza, że każdy powinien przejść jego chrzest. Jesteś na to gotów? Na to co sam wyzwoliłeś? Patrz i czuj! On zaraz przyjdzie po ciebie!

Ludzie bez twarzy jak na komendę złapali go i podnieśli nad swoje głowy. Płomienie trawiące, niektórych z nich liznęły jego ciało. Gardło Josha wyschnięte już od wrzasków wydało z siebie szaleńczy skowyt, ciało zaczęło się zwijać w niewypowiedzianej męczarni. Trzymali go w wysoko wyciągniętych rękach, a on palił się żywym ogniem. Tylko kilka chwil, tylko tyle by płomienie oswoiły się z jego ciałem, by ogarnęły je swoimi językami z gwałtowną czułością. Potem ręce zafalowały i wrzuciły go do jednego z palących się pokojów. Potoczył się po podłodze, wrzeszcząc i turlając się, próbując zgasić żywioł trawiący go całego. Pokój płonął, jedna z postaci podeszła do niego, poczuł jak obejmuje go zaciskając na nim ramiona, oplatając go całego. Fala bólu uderzyła jak huragan, nagle Josh przeskoczył w ciało latynoski bez twarzy. Już wiedział, że nazywa się Rosa Mendez i mieszka tu z dwójką dorosłych synów. Ogień wlewa się przez szparę pod drzwiami i zaczyna rozlewać się po niewielkiej klitce na parterze. Płomienie huczą, gdy Josh biega razem z nią po płonącym pokoiku, szarpie za stalowe kraty w oknie, zrywając mięśnie i ścięgna… Ból i przerażenie jest nie do opisania, wrzaski palących się żywcem synów doprowadzające do szału. Upada, już nie przypomina człowieka. Jest konglomeratem skwierczących tkanek, rozrywanych przez fale białego bólu. Ciągle przytomny, ciągle wrzeszczący, pomimo zapadłych od żaru płuc, pomimo czarniejących i spękanych warg. Pomimo wypływających od gorąca oczu.
- To tylko krótka chwila – głosik znowu wwierca się w eksplodującą bólem czaszkę – Minuta nie więcej. Przecież, to tylko halucynacje, panie Brunson. Nie ma cię tu, nie możemy cię zabić. Chcemy ci tylko pokazać jak smakuje twoje dzieło.
Josh wrzeszczy, wijąc się w agonii. Teraz nie tylko pokój na parterze, nie tylko Rosa Mendez. Skumulowane cierpienie czternastu osób, fala białej pustki wypełnionej bólem. Już nic nie słychać, nie ma trzaskających płomieni, żaru, dymu. Jest tylko pustka targana agonią. Poskręcane ciało mężczyzny, czerniejąca, spalona twarz.
- Zapamiętaj… - słowa kołatają się pod czaszką.

Leżał zwinięty na boku. Pozycja embrionalna, to określenie które niesie z sobą jakiś spokój i poczucie bezpieczeństwa. Josh zaś był już poza tym wszystkim. Wypalony od środka przez ból, który zabijał go wiele razy, od nowa, ciągle, na wiele sposobów. Ci którzy spalili się żywcem, ci którzy umierali w szpitalu w chemicznych śpiączkach, ci którzy roztrzaskali się o bruk skacząc z okien. Wszyscy byli z nim w jednej chwili. Nie miał pojęcia ile razy umierał, na pewno nie tylko czternaście razy. To wszystko zdawało mu się trwać wieki.
Ktoś dotknął jego ramienia, słyszał jakieś głosy. Każda cząstka jego ciała była strawiona przez ogień. Jakaś siłą odwróciła go na plecy, a on wrzeszczał przy najmniejszym dotyku. Otwierał oczy, ale widział tylko płomienie wokół niego.
Pstryk i wszystko zniknęło. Krzyczał i wił się na betonowej podłodze, nie mogąc przestać i otworzyć oczu. Mignęła mu gdzieś twarz Jill, zobaczył jak klęka na nim i przygniata go do ziemi. Unieruchomiony szarpał się jeszcze, aż wreszcie znieruchomiał. Dyszał ciężko, metaliczny smak krwi w ustach z przygryzionego języka, skurcze i zakwasy we wszystkich mięśniach napiętych do granic możliwości. Żył.
Pierwsze przytomniejsze spojrzenie od wieków. Jill. Więzienie, Chris. Lechner. Rzeczywistość wracała niechętnie, wtłaczając się w niego.
 
Harard jest offline  
Stary 09-01-2011, 22:01   #77
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
muzyczka


Kurt Marevick

Klaustrofobicznie ciasny szyb wentylacyjny przedłużył ich nadzieję. Niestety jeden strach zastąpił błyskawicznie poprzedni „rozsiadając” się wygodnie na jego miejscu. Kurt z trudem był w stanie przeciskać się do przodu. Każde dwadzieścia centymetrów było okupione sporą porcją energii. Drobniejsza Ewa nie miała takich problemów, ale pokłady jej sił były na wyczerpaniu. Ponura wizja zaklinowania się w szybie, choć początkowo malutka i odległa zaczęła powoli pęcznieć w umysłach uciekinierów… z każdym wąskim zakrętem coraz szybciej i szybciej. Wybrali najwyraźniej złą drogą, gdyż nie widać było nigdzie wyjścia. Powrót w objęcia upiora również nie był najlepszym rozwiązaniem, więc nie mogli się tak po prostu wycofać. Po kilkunastu minutach zrobiło się wyjątkowo ciepło i duszno. Lepki pot spływał po czole Kurta wprost do jego oczu wywołując bolesne pieczenie, a wycieranie twarzy rękawem w tych warunkach nie należało do najłatwiejszych czynności. Gorsze były jednak kłopoty z oddychaniem, a przynajmniej wrażenie tych kłopotów. Sumienie uwielbiało bowiem właśnie takie chwile słabości. Wykorzystywało każdy choćby najmniejszy i nieszkodliwy lęk i obracało przeciwko człowiekowi…

Marevick miał wrażenie jakby prześwit szybu zwęził się jeszcze. Nie mógł już swobodnie oddychać, a po chwili jego wzrok stał się niewyraźny.

Wszystko było takie MAŁEEE

Zaklinował się.

Więzień spróbował przesunąć się do tyłu, ale również nie drgnął ani o centymetr. Wciągnął brzuch wypuszczając resztki powietrza z płuc, ale zamiast zyskać trochę miejsca, szyb zwęził się wraz nim. Nie mógł się ruszyć, nie mógł oddychać, nie mógł nawet krzyczeć. Pęczniejący do tej pory strach pękł rozlewając po umyśle uwolnioną panikę.

Ewa coś mówiła, ale nie mógł zrozumieć ani jednego jej słowa. Obraz przed jego oczami poczerniał, a jedyną rzeczą jaką jeszcze czuł był ból w klatce piersiowej.

TRZASK!

Poczuł upadek jak i przyjemne uczucie powietrza wypełniające na powrót jego płuca. Otworzył oczy i zobaczył rozwalony szyb wentylacyjny, z którego musiał wypaść. Leżał na podłużnym stole, prawdopodobnie w jakiejś niewielkiej jadalni dla pracowników. Ewa miała mniej szczęścia i wylądowała na twardej podłodze obok.

- Kurwa co ci odwaliło?! – krzyknęła jęcząc przy tym z bólu. – Czemu zacząłeś rzucać się jak szalony?

Nie wiedziała jednak, że mówiła do człowieka pozostającego pod wpływem Sumienia. Kurt jakiego znała zniknął. Świat przez niego postrzegany był innym światem. Dodatkowa dawka leku zawładnęła nim na dobre…


Rebeka Marqez


Simon otworzył powoli drzwi i rozejrzał się czy psychopata nie czai się gdzieś za rogiem. Po chwili mężczyzna odwrócił się i uśmiechnął do Rebeki jednocześnie kiwając głową w stronę korytarza co najwidoczniej oznaczało, że droga była wolna. Wyszli kierując się bardzo cicho w kierunku, w którym uciekli towarzyszę Marqez. Podeszli do rozwidlenia korytarza i ostrożnie spojrzeli w lewą odnogę.

Obraz jaki kobieta zobaczyła był spełnieniem jej wszystkich obaw. Widziała plecy psychopaty odzianego w jednolity czarny kombinezon. W jednej ręce trzymał on wielką, ociekającą krwią maczetę. Świeżo upuszczona posoka spływała z niej strużką na podłogę tworząc u stóp potwora niewielką kałuże. Stał on przed Ewą, która opierała się o framugę otwartych drzwi chłodni, czule obejmując swoimi dłońmi jego głowę. Parę metrów za nimi, na metalowym stoliku leżał zabity Kurt. Wiele ciosów ostrej broni zmasakrowało jego całe ciało, które wciąż wiło się w drgawkach. Szeroki uśmiech Ewy wściekle kontrastował z ostatnim tchnieniem biednego chłopaka.

- … ocknij się. – kiedy Simon pociągnął ją za rękę dopiero dotarły do niej słowa towarzysza. – Musimy uciekać, zaraz nas wyczuję. Im już nie pomożemy. Za mną.

Mężczyzna złapał więźniarkę za dłoń mocno ją ściskając. Pobiegli, nie za szybko żeby nie wydawać za dużo odgłosów, ale tez nie za wolno, tak aby jak najprędzej oddalić się od potwora. Co dwa kroki oglądali się za siebie nerwowo. Doprowadził pod kolejną klatkę schodową, po czym zatrzymał się niespodziewanie.

- Daleko mi do bohaterskich poświęceń, ale ktoś go musi zwabić tego przyjemniaczka na pięterko. – położył ręce na ramionach kobiety i popatrzył się prosto w jej oczy, jednocześnie stanowczo przemawiając. – Rebeko ukryj się i poczekaj aż krzyki z góry ucichną rozumiesz? Tam będzie laboratorium. – wskazał palcem najbliższe drzwi.

- W jaki sposób zamierzasz... przeżyć?

- Dam się złapać, użyję gwizdka, a następnie w zamieszaniu schowam się do jednej z szafek. Mam nadzieję, że dalej tam stoją. Nic prostszego. – uśmiechnął się chcąc najwyraźniej dodać sobie odwagi. Już miał odchodzić, lecz w ostatnim momencie odwrócił się błyskawicznie i niespodziewanie objął w pasie Rebekę, a następnie złożył na jej ustach krótki pocałunek. Był bardzo delikatny, daleko mu było do napastliwości, choć niewątpliwie pocałunek ten mógł kojarzyć z ostatnim posiłkiem skazańca, który od dawna nie jadł nic tak wykwintnego.

- To na szczęście. – odrzekł i pobiegł w górę schodów.

Kobieta udała się we wskazane miejsce. Jakie było jej zdziwienie gdy za drzwiami zamiast opuszczonego laboratorium zobaczyła w środku barykadę, za którą stali więzienni strażnicy. Było ich pięciu. Wszyscy bez wyjątku trzymali wycelowaną w nią broń. Miała szczęście, że nikt nie pociągnął nerwowo za spust i nie pozbawił jej od razu życia.

- Podejdź no tu paniusiu. – wielki murzyn wskazał lufą strzelby miejsce, w którym miała stanąć.

- Czy to nie ta, która Lechner chciał mieć żywą? – zapytał jeden z nich.

- Tak, to ta. Jerry, zabierz ją do doktora. – wydał polecenie murzyn, prawdopodobnie dowódca niewielkiej grupki. Szczupły, wąsaty mężczyzna przeskoczył przez barykadę z pistoletem w ręku.

- Bez żadnych numerów. Pójdziesz ze mną – miał teksański akcent, który byłby bardzo zabawny gdyby niezbyt miła sytuacja, w której się znajdowali.

Chciał zabrać ją na pierwsze piętro, prosto do samego Lechnera. Simon musiał wiedzieć, że wpadnie w pułapkę tylko dlaczego to zrobił? Gdy postawiła pierwszy krok poczuła coś w prawej kieszeni. Był to niewielki przedmiot, który mężczyzna musiał podrzucić jej podczas pocałunku.

Simon dał jej gwizdek przyzywający upiora.


Christopher, Jill, Joshua

Pozbierali się zadziwiająco szybko po koszmarze jaki sami sobie ufundowali, lecz oprócz zwichrowanej jeszcze bardziej psychiki wynieśli z majaków poważniejsze obrażenia. Josh, w kilku miejscach na ciele miał niewielkie piekące oparzenia, a Chris z kolei zarobił kilka sporych siniaków. Jedynie Jill zdawała się nie mieć żadnych ran i w porównaniu do dwójki mężczyzn nie wyglądała jakby przeszła przed chwilą wewnętrzne bój z własnymi grzechami. Wszystko wskazywało na to, że narkotyczne wizję były w stanie dosięgnąć nie tylko ich umysłów, ale również i ciał.

Zyskali jednak dostęp do pokoju, w którym znaleźli upragnioną rzecz, amunicję. Było to może zbyt górnolotne określenie gdyż znajdowała się tam jedynie jedna kula. Ale nie uprzedzając faktów…

Pomieszczenie miało może pięć metrów szerokości i pięć metrów długości. Szare poplamione krwią ściany nie wyróżniały się niczym szczególny. Może jedynie napisy wydrapane przez jakiegoś anonimowego ich poprzednika mogły wzbudzać lekki niepokój:

„Zabij bestie a zajmiesz jej miejsce.”


Na samym środku znajdował się niewielki metalowy stolik, a na nim szklany kwadratowy pojemnik, w którym spoczywała jedna, jedyna kula. Pudło było zamykane na automatyczny zamek. Jak się zapewne przybyli przekonali, szkło okazało się pancerne. Na jednej ze ścianek przyklejona była karteczka z odręcznie napisanym tekstem:

„Pragniesz rzeczy, która może odebrać życie, więc życie musisz poświęcić w zamian. Dobrze zastanów się dla kogo przeznaczysz tą kulę.”

Krwawe zacieki na ścianach nie wzięły się z niczego. Mogli zostawić to i iść na spotkanie Lechnera, bądź cóż… dozbroić się jeszcze trochę.
 
mataichi jest offline  
Stary 13-01-2011, 22:55   #78
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Post autorstwa Liliel, Hararda i Emilskiego

Christopher chodził niespokojnie po pomieszczeniu: -Coś wam powiem: nie wiem, co się z wami działo, gdy Lechner posłał mnie na wycieczkę pełną zwidów, ale wiem jedno: nie chcę jeszcze raz tego przeżywać.

Był wyraźnie roztrzęsiony. Nie mógł się uspokoić. Kontynuował podniesionym głosem: -Nie interesują mnie nowe prezenty, czy zagadki od niego - Torg pokazywał ręką gablotę z pociskiem. W końcu nerwy mu puściły i wykrzyczał: -Jedyne, co chcę, to iść prosto do niego i rozpierdolić mu ten pojebany łeb!!!! Rozumiecie?!!!

W amoku zamachnął się na gablotkę i z całej siły uderzył w nią rękojeścią noża.

- Spokojnie Chris - Jill nieznacznie skinęła głową. - Masz rację, pora iść po Lechnera. Bez amunicji nasze szanse są mizerne. Doktorek na pewno nie jest sam. Nici też z zaskoczenia skoro kamery śledzą każdy nasz ruch. Ale nic to - uśmiechnęła się niezrażona. - Musimy nadrobić... animuszem. Zabijmy skurwiela, nawet jeśli ma to być ostatnia rzecz jakiej za życia dokonamy.

Josh nie odzywał się odkąd powrócił do żywych z wycieczki zafundowanej przez Sumienie. Cały czas czuł, że to jeszcze nie koniec, i że wystarczy chwila, by znów świat zapłonął wokół Ogniem i zaczął trawić jego skórę i ciało. Szedł za siostrą jak bezwolny golem. Przypatrywał się raz po raz swoim rękom, przed chwilą jeszcze czarnym, pokrytym bąblami oparzelin, zwęglonym. Jednocześnie wrzało w nim, niczego innego nie pragnął jak dorwać skurwiela, który wszystko mu to zaangażował. Spojrzał na Chrisa, zdaje się że obaj odczuwali podobnie.

- Racja. Koniec gierek, to tylko osłabia nas, a jemu daje szansę na powtórkę... tego. - Odwrócił wzrok do ściany, ale zaraz spojrzał na Jill. - Zabić go to mało. Ja bym pana doktora podłączył do kroplówki Sumienia i przykuł do siatki w tym korytarzu. No, ale ostatecznie... wasz sposób też dobry.

- Co on... - Jill zerkała to na Chrisa to na Josha. - Co wam zrobił? Te wizje musiały was bardzo wkurwić. I chyba wpłynęły na was realnie - ujęła dłonie brata na których widać było ślady poparzeń. - Chciał w ten sposób rozbudzić wasze sumienie? Ogień, który zawsze ci służył jak wierny pies teraz zaczął kąsać? - zbliżyła usta do zaczerwienionej, upstrzonej bąblami skóry brata i złożyła na niej kilka delikatnych pocałunków. - Wskórał coś zsyłając na was te majaki? Nie czujecie chyba... wyrzutów, co?

-To było... -Chris zaczął mówić, patrząc to na Jil, to na Josha. Głos mu się trząsł. -Nie wiem, co to było. Nie, nie czuję żadnych wyrzutów sumienia - niby z jakiej racji, ale to było coś tak przeraźliwie bolesnego... Wiem, że to może dziwnie zabrzmieć, ale czułem, jakby wszystko, co istnieje... łącznie ze mną... gwałciło mnie! Rozumiecie? Ten człowiek przegiął pałę, doigrał się! Mamy wystarczająco dużo, żeby go zabić. - Mówiąc to wyciągnął przed siebie dłonie. W jednej trzymał nóż. -Z nożem, czy bez, te dwie dłonie wystarczą, żeby zajebać tego skurwysyna... wycisnąć z niego wszystkie soki... - po chwili się opamiętał i zatrzymał dłużej wzrok na Jill: -Ty... nic nie widziałaś...? Wyglądasz tak jakoś... normalnie.

- Nie widziałam nic co mogłoby mną poruszyć - Jill podeszłą teraz dla odmiany do Chrisa i poczęła gładzić go wierzchem dłoni po twarzy. - Spotkałam kogoś... Ale to były tylko majaki, słyszysz? U was również. Nic ci się nie stało, Chris. Ból to tylko urojone wspomnienie. Rozumiem, że w was buzuje, ale gniew nie jest wskazany. Musimy trzeźwo myśleć, skupić się. Przechytrzyć tego skurwiela a za wszystko zapłaci wam z nawiązką. Josh będzie mógł go przypalić, ja sobie pokroję, a ty Chris... - zrobiła minę niewiniątka. - Zrobisz co tam uznasz za stosowne...

Przestań Jill się ze mną drażnić - zareagował na jej ostatnie słowa Torg. -Nie zamierzam ukrywać za co tutaj siedzę, ale nie myślicie chyba, że to są rzeczy, za które wsadza się człowieka na całe życie do więzienia? Zobaczcie choćby Stellę. Co w tym, kurwa, złego? Niech mówi, co chce, jakby żyła, ale miała odlot, że hej. Sama mnie o to prosiła. One wszystkie o to proszą, a później, kurwa, płaczą. Jezu, jak ja już nic z tego nie rozumiem. - wyglądało to tak, jakby Torg miał kolejną chwilę słabości i miał się rozkleić. Jakby to wszystko zaczęło go nagle przerastać. Myśl o Jill przywołał go jednak do porządku. "Ona tu stoi i patrzy na ciebie, palancie". -Masz rację, Jill. Zróbmy to na spokojnie.

Josh zacisnął usta w poziomą kreskę, mięśnie twarzy zadrżały, oczy zmrużył. Jill od razu poznała, że wściekłość buzuje w nim i tylko czeka na uwolnienie. Jej delikatny dotyk i czułość pomagały tylko na chwilę, zaraz wspomnienia piekielnego ognia powracały. Pokiwał głową na słowa Chrisa, ale nie powiedział nic. Dla niego ból był zbyt... prywatny. Wiedział, ze siostra ma rację. To tylko majaki, ale ta wiedza nie powodowała, że to co zafundowało mu Sumienie było mniej realne i bolesne. Tylko tyle. Ból, nic więcej, pokaz jego siły. Mówią że ogień oczyszcza, może i tak. Dla Josha zabijał, tu nic się nie zmieniło. Chciał się podzielić tym doświadczeniem z doktorem. Tak bardzo tego chciał. Pokazać mu, że nie różni się od nich. Jest takim samym chorym skurwysynem.
- Mamy broń - błysnął swoim skalpelem - po prostu chodźmy tam. Bez przystanków, rozmów z duchami, rozpraszania się. On i tak wszystko widzi, nie zaskoczymy go niczym. Po prostu chodźmy tam.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
Stary 05-02-2011, 17:34   #79
 
Milly's Avatar
 
Reputacja: 1 Milly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputację
Rebeka była zdziwiona, ale nie tak mocno jak powinna, gdy zobaczyła wycelowane w swoją stronę strzelby. W głowie wciąż huczało jej od pocałunku, który zostawił na jej ustach Simon. Pierwszego pocałunku od wielu lat. Pocałunku innego mężczyzny. Smakował... właściwie jak? Nie tak miękko, jak pocałunki Gabriela, których wspomnienie wyparła gdzieś na dno świadomości. Ani tak gwałtownie i brutalnie, jak nieliczne i ostre pocałunki Jamesa. Smakował... inaczej. Podobało jej się to. Wywoływało dreszcze i lekkie zamieszanie w głowie.

Z trudem dotarło do niej, że Simon mógł wpuścić ją w pułapkę. Dlaczego to zrobił? Może miał jakiś własny plan? Może chciał, żeby dotarła do Lechnerai spróbowała sama go pokonać. Problem w tym, że Rebeka nie miała na to szans w pojedynkę. Cóż, co ma być to będzie. Postanowiła poddać się losowi i nie oponować, gdy strażnicy chcieli zaprowadzić ją do szefa.

Nagle poczuła w kieszeni ciężar. Delikatnie dotknęła nogawki, by nie wywoływać podejrzeń. Gwizdek. W głowie usłyszała słowa Simona:

"Dam się złapać, użyję gwizdka, a następnie w zamieszaniu schowam się do jednej z szafek. Mam nadzieję, że dalej tam stoją. Nic prostszego."

- Nic prostszego... - powtórzyła. Zatrzymała się i odwróciła w stronę barykady. Na szczęście odeszli jedynie kilka kroków.

- Co jest? Ruszaj się! - krzyknął strażnik i chciał złapać ją za ramię, ale wymknęła mu się z rąk. Błyskawicznie sięgnęła do kieszeni, złapała gwizdek i z całej siły dmuchnęła w ustnik... Nic prostszego.

Chwilę później jej zobojętnienie ustępowało fali przerażenia. Powoli docierało do niej co zrobiła i w jakiej sytuacji się znalazła. Albo strażnicy ją zastrzelą, albo potwór, którego wezwała, rozerwie ją na strzępy. O ile w ogóle gwizdek służy właśnie do tego, o czym mówił Simon. Rebeka gorączkowo rozglądała się za miejscem, które mogłoby posłużyć jej za schronienie. Szafki, drzwi, nawet wentylacja. Cokolwiek się teraz stanie, jeśli Simon naprawdę ją zdradził, to będą jej ostatnie chwile...
 
Milly jest offline  
Stary 09-02-2011, 17:17   #80
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Rebeka Marquez

- Co ty kurwa wyprawiasz! – wrzasnął na nią wąsaty strażnik i uderzeniem otwartej dłoni wytrącił jej z rąk gwizdek. – Masz szczęście paniusiu, że nie próbowałaś nic gorszego inaczej wierzgałabyś już na podłodze w ostatnich drgawkach. A teraz ruchy.

Ten człowiek ani jego kompani nie mieli najmniejszego pojęcia co właśnie się stało! Rechotali teraz z głupoty Rebeki ni wiedząc, że ich więźniarka podpisała na nich i być może na siebie wyrok śmierci. Byli rekwizytami w rękach Lechnera, niczym więcej. Nie różnili się od przeszkód, jakie do tej pory musieli pokonać pacjenci, a ich życie było warte tyle co nic. Nie dana im była nawet rola królików doświadczalnych, byli statystami, których nikt nie pamięta z filmów. Byli niczym.

Jerry złapał Rebekę za prawe ramię i pchając ją przed sobą wyszedł na korytarz żeby następnie udać się z nią na pierwsze piętro. Zbliżającego się potwora dostrzegła najpierw kobieta, która zobaczyła nadlatującą chmurę czerni wdzierającą się do każdego zakamarka korytarza. Poprzedzał ją paskudny smród rozkładającego się mięsa. Po chwili z „mgły” wyłonił się psychopata, który szybkim krokiem zmierzał w ich kierunku. Strażnik dopiero po chwili zorientował się jak bardzo byli udupieni. Zaklął cicho i puściwszy Rebekę strzelił z rewolweru w nadchodzącą śmierć. Ręce za bardzo mu drżały, a jego kule omijały stwora. Przerażony mężczyzna rzucił się z powrotem do pomieszczenia zostawiając samą kobietę na pastwę potwora. Marqez chciała wziąć przykład ze strażnika, ale ten w błyskawiczny sposób zabarykadował czymś drzwi. Mogła uciekać jedynie do góry, ale na to było już za późno…

Maczeta wzniosła się ku górze, aby następnie zadać śmiertelny cios. Kobieta zakryła twarz rękoma, jakby ten gest mógł w jakiś sposób ją ochronić przed nieuniknionym. Ręka potwora opadła, a kobieta zdążyła usłyszeć jeszcze krzyk „NIE!”, który wydzierał się z jej własnego gardła.

Ostrze zatrzymało się zaledwie kilka centymetrów od jej ciała. Rebeka klęczała, musiała zapewne upaść z emocji i nawet tego nie zauważyła. Wokół potwora już nie unosiła się mroczna kurtyna. Wyglądał teraz bardzo normalnie. Więźniarka mogła dostrzec jego oczy, jedyny skrawek ciała, którego nie przykrywał materiał. Było w nich szaleństwo i ogromny ból, ból istoty, którą kazano mu się stać. Psychopata wyciągnął drugą nieuzbrojoną dłoń w kierunku twarzy kobiety i dwoma palcami dotknął jej czoła. Co się właściwie stało?

To ona odkryła, że można zapanować nad Sumieniem i to jej umysł musiał zatrzymać stwora, który był przepełniony tym specyfikiem. Przetrwała…

- Brawo pani Marqez. – głos, który usłyszała za sobą sprawił, że na jej całym ciele pojawiła się gęsia skórka. Należał do samego doktora Lechnera, który jak się szybko okazała stał parę metrów od niej. Zaklaskał cicho trzymając w ręku zapalonego papierosa.

- Polubił panią, a to już niemałe osiągnięcie. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony. Jest pani drugą osobą, która potrafi kontrolować Sumienie, ale nie robi pani tego jeszcze z taką siłą żeby zatrzymać mojego pupilka. Co oczywiście prowadzi do oczywistego wniosku, że to ja jestem pierwszy na liście. Będziemy jednak mieli sporo czasu żeby to przedyskutować, a teraz dobranoc. - skinął tylko głową, a bestia uderzyła Rebeke w twarz z ogromną siłą. Niewiele brakło żeby jej szczęka została złamana. Kobieta leżała półprzytomna, rejestrując jedynie strzępy tego co mówił szalony doktor.

- Zabierzemy ją do… numer zero… będzie wspaniałym… i obiektem badań…a teraz… zabić strażników.

Rebeka Marqez straciła przytomność.


Christopher, Jill, Joshua

Wrócili do pomieszczenia, z którego prowadziły drzwi na zewnątrz, prosto w korytarz zbudowany z siatek przecinający więzienne podwórko. Nie było już odwrotu.

Na polu panował przejmujący chłód, potęgowany jeszcze przez silny wiatr i sporadyczne krople deszczu. Wieczorne niebo zasłaniały potężne burzowe chmury, a w oddali widać było strzelające pioruny, które raz za razem przecinały powietrze. Działo się to w na tyle dużej odległości, ze nie dało się słyszeć gromów. Burza zbliżała się szybko i w każdej chwili kurtyna deszczu mogła opaść na więźniów.

Szybko doszli do rozwidlenia siatkowej drogi. Blokowały ją dwie obrotowe bramki, dobrze znane kibicom piłkarskim. Prowadziły w dwie różne strony. Choć wynik pokonania przeszkody, jak też zresztą cel jej tutaj umieszczenia był niemal oczywisty, to przestępcy nie mieli wyboru. Wybrali lewą odnogę i Jill bez cienia wahania zaczęła przeciskać się jako pierwsza przez metalowe urządzenie. Pod naporem kobiety urządzenie, co prawda dosyć niechętnie, ale odpuściło i już po chwili więźniarka znalazła się po drugiej stronie. Końcówce tego manewru towarzyszył głośny zgrzyt bramki, który nie mógł oznaczać nic dobrego. Kolejne próby przedarcia się przez nią w wykonaniu Josha i Chrisa nie odniosły rezultatu. Po raz pierwszy musieli się rozdzielić, a to oznaczało, że wejdą do środkowego budynku w zupełnie innych miejscach. Druga bramka była mniej kapryśna i bez problemów przepuściła obu psychopatów.


Joshua, Christopher

Ich korytarz z siatki prowadził do dużych dwuskrzydłowych, metalowych drzwi, jednak zanim mogli do nich dojść musieli przejść przez sporą kałużę, płytkie zagłębienie wypełnione wodą, które najwyraźniej była pod napięciem, co sugerował oczywisty znak w nie wetknięty. Przeszkoda była na tyle duża, że próby skoku przez nią były mocno ryzykowne, pozostawała jedynie możliwość przejścia po siatce. Jej końce były niestety niebezpiecznie blisko tafli wody. Zanim jednak któryś z panów spróbował przedostać się na drugą stronę, drzwi przed nimi otworzyły się z hukiem. Wybiegł przez nie wąsaty facet w stroju strażnika więziennego, utykający mocno na lewą nogę, która solidnie krwawiła. Nie widział wodnej pułapki, nawet nie patrzył się przed siebie. Spoglądał bez przerwy w tył wydając dźwięki lamentującej pobożnej panienki. Poślizgnął się na brzegu kałuży i runął w nią upadając na twarz. Jego agonia nie trwała długo. Co ważniejsze, uniform na jego grzbiecie nie zmókł, dzięki czemu można było po nim w miarę bezproblemowo przeskoczyć na drugą stronę.

To co jednak tam na nich czekało było dużo gorsze niż kałuża z podpiętymi kabelkami. Otworzyli drzwi i zobaczyli jak na końcu korytarza Maczeta, otulony ciemnymi oparami, kończył zarzynać jakiegoś anonimowego grubego strażnika. Gdy dokończył dzieła, spojrzał wreszcie na nich. Powolnym krokiem zaczął zbliżać się w ich kierunku. Ciemność wokół niego momentalnie się rozwiała, chciał im tym samym dać najwyraźniej szansę. Mężczyźni dostrzegli, że ich przeciwnik nie poruszał się równie sprawnie jak zazwyczaj, a w jego kombinezonie było zrobionych kilka dziur po kulach. Bestia była ranna i krwawiła… przyszedł czas na ostateczną bitwę. Na zewnątrz rozpętała się prawdziwa burza.


Jill

Bez żadnych przeszkód dotarła do budynku, do którego weszła wąskimi drzwiami. Korytarze były podejrzanie puste, a pomieszczenia były w większości zdemolowane. Było dużo krwi i martwych ciał, które zdecydowanie należały do pracowników placówki. Rany nie pozostawiały wątpliwości, kto je zadał. Maczeta dawno nie miał tak udanych zbiorów.

Ktoś krzyknął niedaleko. Był to kobiecy głos. Nagle zza jednych drzwi wystrzeliły dłonie, które kurczowo złapały się framugi. Sekundę później ukazała się twarz przerażonej kobiety i część jej nagiego ciała. Gdy wydawało się, że po prostu przejdzie przez wejście, męskie dłonie złapały za jej włosy i szyje.

- Pomocy aaa!– zdążyła krzyknąć zanim została wciągnięta do środka. Krzyknęła jeszcze parę razy, po czym nastała głucha cisza, którą przecinał jedynie dźwięk uderzania czegoś o ziemie. Jill zajrzała ostrożnie do środka i od razu poznała jednego z więźniów. Był to chłopak, który napluł na doktorka. Siedział teraz okrakiem na ciele nagiej nieznajomej i uśmiechając się uderzał jej bezwładną głową o podłogę stołówki. Spojrzał na Jill przerywając jednocześnie stukanie i jeszcze tylko bardziej wyszczerzył kły.

- Dostała za swoje… suka dwa razy zastanowi się zanim spróbuję obić mi ukochanego. – wyjaśnił pogrążony w szaleństwie, po czym wrócił do poprzedniego zajęcia.

Kobieta nie mogła marnować na niego czasu. Ruszyła dalej, aż znalazła prezent, dużo lepszy niż wszystko to co do tej pory oferował im Lechner w głupich gierkach. Martwy strażnik trzymał w dłoni rewolwer z trzema kulami.

- Pani Briggs, zapraszam do mojego gabinetu na piętrze. – głos gospodarza rozbrzmiał w głośnikach. – Nic pani nie grozi.

Znalazła klatkę schodową i już po chwili była na piętrze. Było puste, żadnej żywej duszy w pobliżu, co akurat nie było takie zadziwiające. Większym zaskoczeniem mógł być fakt, że nie było również żadnych trupów. Kilka minut zajęło jej dotarcie do drzwi opatrzonych nazwiskiem psychopatycznego doktora. Kiedy była gotowa weszła do środka.

Lechner
siedział za swoim biurkiem usadowiony w wygodnym fotelu. Był minimalistą, jeśli chodzi o kwestie wystroju. W środku praktycznie nie było żadnych mebli nie licząc małego sejfu i drewnianego, na pewno niewygodnego, krzesła dla gościa.

- Pani Briggs, no nareszcie możemy normalnie porozmawiać. Proszę się rozgościć. – uśmiechnął się upiornie i wyciągnął rękę w zapraszającym geście. - Może napiję się pani czegoś?
 

Ostatnio edytowane przez mataichi : 10-02-2011 o 08:40.
mataichi jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:17.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172