Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-02-2011, 13:32   #90
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Luisa


Luisa była... mogłaby nawet zaryzykować stwierdzenie, że była szczęśliwa. Dawny zamek gubernatora, zwany przewrotnie Zamkiem Słońca, stanowił odpowiednią i godną oprawę dla jej pozycji i wysokiego urodzenia. Zadowolony był również i Kostaki. Choć kilkoma dosadnymi zdaniami określił wypielęgnowany ogród, fontanny, wymyślne rzeźby i malowidła, przyznał bez nacisków, że to wszystko było Luisie potrzebne.
- Mówiłem, że nie możemy wyglądać na gołodupców - pomacał z uznaniem tkaninę, którą obito ściany i wyszczerzył zęby do wypchanego niedźwiedziego łba.
Luisa skinęła mu głową, przebiegła oczami po wewnętrznym dziedzińcu. Pomimo gruntownej przebudowy - hrabia Vargas był Rzemieślnikiem w każdym calu i podążał chętnie za nowymi prądami - nadal w wielu miejscach zamku widać było piętno Maurów.

Tych, których wyrżnąłeś lub przegnałeś, mały bracie. Czy to piętno przelanej krwi tak ci ciąży? Ten, kto nie potrafi ponieść ceny władzy, nie jest jej godzien.

- Sara nie będzie szczęśliwa - oznajmiła Catalina ze złym uśmiechem, a nie doczekawszy się reakcji, przejechała z piskiem paznokciami po stoliku pokrytym szylkretem - na oko piekielnie ekskluzywnym i diabelnie drogim. - Pozwoliłaś tym knechtem rozdrapać jej majątek. Sara...
- Dość! - Kostaki oderwał oczy od półnagich nimf wymalowanych na suficie, podniósł się spomiędzy brokatowych poduszek. - Dona teraz odpoczywa!
- Sara... - zaczął mały potwór upartym, piskliwym głosikiem.
- Nie przeciągaj struny, gówniaro. Poszukaj lepiej sposobu, w jaki możesz być przydatna. Nie utrzymujemy darmozjadów.
- Ta? Może sprawdzę, jakie skutki miało twoje bicie po mordach każdego, kto się podwinie? W tym czcigodnego Schirebena? - zajadowiciła jeszcze spod drzwi.

- Naprawdę uważasz, że będziemy mieć kłopoty z tym księdzem? - zapytał zmartwiony góral. Jej odpowiedź przerwało pukanie. Zamilkła, po czym usiadła na rzeźbionym krześle, poświęciła dłuższą chwilę na ułożenie sukni w równe, eleganckie fałdy i skinęła przyzwalająco głową.

Diego de la Vega, zarządca, którego otrzymała od Camilla razem z pałacem, nie był mężczyzną młodym - dzięki czemu od początku spojrzała na niego łaskawszym okiem. Pierwsze wrażenie z rzadka ją myliło - a tu widziała solidnego, mądrego i oddanego swej pracy i panu męża. Wyczuwała w de la Vedze żal do Camilla za nagły wyjazd i zostawienie go samego z obcą kobietą - ale nie było to nic, z czym w swoim mniemaniu nie mogłaby sobie poradzić. Nawet jeśli - a prawdopodobnie tak było - zarządca był dla Rzemieślnika kimś ponad zwykłego sługę i wiedział, do jakiego rodzaju przynależy jego pan. Tymczasem z przyjemnością przyglądała się szronowi siwizny na skroniach Diega, gdy spokojnym, głębokim głosem wyliczał jej przekazany majątek, tylko z rzadka wspomagając się spojrzeniem w pergaminy opatrzone krwawymi, woskowymi pieczęciami.



- Jak powiedziałeś? - przerwała mu nagle.
- Oreira, pani. To wioska na zachód...
- Nie, przedtem.
- Niebla del Valle.
- Co tam jest? - zapytała, ale już wiedziała, wiedziała... Matka zawsze chciała wiedzieć w szczegółach o poczynaniach Damaso.
- Szczerze mówiąc - Diego był zakłopotany - nigdy tam nie byłem. Mówią, że ruiny, przeklęte ruiny twierdzy Maurów, nawet tak to nazywamy: Castro los Mauros. Pół wieku temu zdławiono tam powstanie, wybito wszystkich, którzy schronili się w twierdzy.
- Słyszałam o rzezi - skwitowała krótko. - Ta dolina należała do hrabiego Vargasa?
- Została mu sprzedana lub przekazana... nie znam niestety szczegółów. Camillo... ekhm, hrabia Vargas zabronił, kiedy chciałem osiedlić tam chłopów. Zakazał tam chodzić czy sprowadzać ludzi, mówił... ekhm...
- Tak? - pociągnęła słodko Luisa.
Diego de la Vega podniósł na nią bystre oczy, o brązowych tęczówkach naznaczonych małymi plamkami jak płatkami złota.
- Mówił, że ziemia, która wypiła tyle krwi, woła o pomstę.
- To piękne słowa - zachwyciła się. - Będziemy sobie bajeczki opowiadać, panie de la Vega? Chętnie, ale później, dziś zdrożona i zmęczona jestem. Więc jeśli jest jakikolwiek powód, dla którego należy trzymać się od tej ziemi z daleka, chcę go poznać. Właśnie ten powód, a nie miodopłynne strofy, którymi pan mnie karmi.
De la Vega odłożył pergamin, który trzymał w dłoni, przyklękł na jedno kolano.
- Czy powody i przyczyny zawsze są wyraźne i ostro zarysowane, dona de Todos? Wiem, że mój pan bał się Niebla del Valle. Wiem, że odwiedził tę dolinę i że wszedł w jej posiadanie tylko po to, by zamknąć innym wejście do niej. Uważał, że nie można tam się bezpiecznie osiedlić. Chociaż minęło tyle lat.
- Hrabia bał się duchów? - zakpiła.
- Hrabia dopłynął do granic znanego świata - zwrócił jej uwagę tonem tak łagodnym i tak silnym, że zrobiło się jej wstyd za drwinę. - Rzucał wyzwanie morzu po wielokroć, jest wielkim żeglarzem i odważnym mężem. Bał się jednej rzeczy, jak my wszyscy. Zła. I był pewny, że Niebla del Valle jest złe. Czy dona chce usłyszeć, czego nie był pewien?
- Słucham.
- Powiedział: największe zło już stamtąd wyszło, i znalazło bezpieczne schronienie gdzie indziej.


Gaudimedeus


Poblask pochodni pełgał po obrączce na dłoni Manuela, układał się do snu w znakach, które Ali, syn Yosufa wyrył w miękkim metalu, w innych czasach, w innym świecie. Z nieba mrugała do astrologa krwawa Betelgeza, tak jak Mars przypisywana bogom wojny.

- Jad al-Dżauza - przemówił do gwiazdy jej arabskim imieniem, tak, jak zwał ją jego martwy nauczyciel. - Czy Ręka Olbrzymki może się zawahać? Jakie słowo ma moc, by ją powstrzymać?

Gdzieś na piętrze domu, w którym znikł Giordano, cicho brzęknął łańcuch, do uszu Manuela dobiegł łagodny, pieszczotliwy głos Alego... potem ciężkie stąpnięcia zwierzęcych łap nim zaległa cisza, śmiertelna cisza w jakiej kroczą wśród nocy synowie Haqima. Jakiekolwiek grzechy obciążyły sumienie płatnerza, nie zamierzał on raczej pokornie pochylić głowy pod miecz.

Pomiędzy jednym a drugim spojrzeniem rzucanym to na dom, to na zniszczoną, zarosłą chwastami drogę, Manuel spojrzał w niebo, w poszukiwaniu drogi lub być może - wskazówki.
Będzie padać. Tylko to mógł stwierdzić z całą pewnością, i ta konstatacja nawet go ucieszyła. Dobrze, to dobrze. Mewa ma dość rozumu, by schronić księgi przed deszczem, a woda zmyje ślady, zatrze zapach. Nie znajdą jej.

Wąwóz już tętnił wrzaskiem nadciągającej sfory. Twarz Manuela stała się nieruchomą maską, jaką zwykł nosić każdej nocy przed Spokrewnionymi. Do bramy zbliżało się wściekłe ujadanie.

Chudy mąż w brunatnej galabiji wyrósł z cieni przy bramie. Pustułka podskakiwała niespokojnie na jego przedramieniu, pazury orały skórę, znaczyły ją pismem, a Manuel wiedział, choć nie mógł widzieć, jaka jest treść krwawych liter. Oczy mężczyzny były czarne jak ziarnka pieprzu, czujne jak oczy ptaka i złe. Manuel zyskał niemal pewność, że zna jego imię, że zna tę wychudzoną, smagłą twarz, te zaciśnięte z goryczą wąskie usta.

Sokół uniósł prawą dłoń i przeciągnął nią po gardle, jego twarz zniekształcił pogardliwy, a jednocześnie pożądliwy uśmiech. Poderwał ramię i pustułka o okrwawionych szponach niczym strzała pomknęła w kierunku twarzy Manuela. Choć się uchylił, wpięła się w jego oblicze, pazury sięgnęły oka, a całe jestestwo Manuela rozdarł przeraźliwy ból. Nie widział. Nie widział na prawe oko, a jego dłoń była czerwona od krwi.


Pierwszy na podwórzec wpadł zdyszany ogar. Przysiadł na zadzie, łapiąc oddech i zezując przeraźliwie na astrologa. Miejsce, gdzie stał Sokół, było puste i zwyczajne, zniknęła też gdzieś upiorna pustułka. Ból pulsował w twarzy astrologa, przycisnął więc dłoń do rozerwanego oczodołu.

Wszyscy płacimy,
przypomniał sobie słowa Alego, a cena mimo wszystko zdawała się niska.

Sfora rozlała się po dziedzińcu jak fala. Do uszu Manuela dobiegło rzężenie, zapewne któregoś z grabiących dom sług Rabii. Suknia Cykady była skąpana we krwi, jakby stara wampirzyca brodziła we krwi po kolana. Obróciła konia w jego stronę, wyszczerzyła gniewnie zęby. Nie podobała się jej trzymana przez niego pochodnia.
- Gdzie Rabia? - wycedziła, napierając na niego koniem.

Nie poznaje. Nie pamięta.


Krab pochwycił wodze jej wierzchowca w szczypce.
- Szybkiś, Manuelu, myślałby kto, że skrzydła ci wyrosły! - zaśmiał się swoim grzechoczącym śmiechem, ale uśmiech nie sięgnął oczu czujnie wędrujących od astrologa do zamarłej w siodle Cykady. - Ale czemu polujesz sam, ryzykując cennym łbem? Czynisz dyshonor mojej pani, mnie i memu klanowi - wytknął mu już poważnym tonem. - Zratowałeś mi żywot w porcie, Cykada przyrzekła ci pomoc. Czemuś nie poprosił o obstawę na Krwawe Łowy? Nie dajesz nam wypełnić długu, Tremere.

Cykada przeciągnęła ręką po potarganych włosach, z jej oczu odpłynęła furia. Uśmiechnęła się sucho i zdawkowo.
- Pewnikiem trzyma na stosowną chwilę, jak oni wszyscy.

Żadne z nich nie skomentowało jego okrwawionej twarzy... Manuel delikatnie odsunął rękę od oczodołu. Była czysta.


Giordano


Ktoś biegł piętro wyżej, korytarzami niosły się wzburzone głosy.
- Oddaj, albo...
- Albo co? Tam jest więcej!
Szamotanina przybrała na sile, urwała się nagle, a rzężenie konającego towarzyszyło Giordanowi podczas jego wędrówki po pustym, martwym domu.

Stopy Włocha muskały zetlałe materie i splamione kilimy o orientalnych, przykuwających wzrok wzorach. Być może byłoby w nich coś niepokojącego, gdyby żywych kolorów nie zabił czas. Wchodził ostrożnie do kolejnych pomieszczeń, prześlizgiwał się spojrzeniem po porozbijanych i pokrytych patyną czasu sprzętach. Pomiędzy szczątkami nic już niewartych, poznaczonych ciosami siekier chyba dla samej pasji niszczenia walały się naczynia i fragmenty biżuterii. Ostrze zweihandera błądziło pomiędzy przedmiotami, co i rusz odchylając wieko skrzyni czy skrawek tkaniny...

Czuł się źle. W domu panował słodkawy zaduch grobu i Giordano walczył ze sobą, by nie zatkać szczelnie nozdrzy skrawkiem choćby własnej przyodziewy. Martwota i bezruch opuszczonego i rzuconego na żer grabieży domostwa obudziły niechciane myśli. Czy tak - za sprawą przekletego Hamilkara - wyglądał dom rodu di Strazza? Czy w jego przepysznych korytarzach też hulał wiatr, czy prostacy i złodzieje wyrywali ze ścian ozdoby, złupili dobytek, dla zabawy posiekli ostrzami portrety przodków Giordana?

W niewielkiej komnacie leżał skulony mężczyzna w biednym odzieniu chłopa. Gardło miał rozerwane aż do kręgosłupa, piersi pocięte jakby pazurami dzikiego zwierzęcia, ale z koszmarnych ran nie wyciekło wiele krwi. W dłoni ciągle ściskał nóż, którym nie zdołał się obronić.

Do kolejnych szczątków podchodził powoli i ostrożnie. Chłop w komnacie umarł niedawno, ale ten mężczyzna spoczywający na najniższych stopniach schodów, jakby do końca bronił dostępu i przejścia, aż zanadto przypominał żywego trupa, który swoimi sztuczkami załatwił Kraba. Także i jego ciało poznaczyły głębokie, czyste i równe cięcia, po których znać było wprawnego szermierza.

Niepokój musnął skronie Włocha delikatnymi palcami. Uzurpator nie miał przy sobie żadnej broni prócz noża. A nie wyglądał też na fechtmistrza.

Z piętra wyżej dobiegły odgłosy rąbania drewna, Zelota uśmiechnął się krzywo. Czyżby jacyś słudzy Uzurpatora pazurami dodzierali się do skarbów Rabii? A może do niej samej? Giordano przesadził rozkładające się szczątki jednym susem, wpadł na piętro i nie zwalniając, otworzył drzwi jednym kopniakiem.

Dwóch mężczyzn tłukących na przemian siekierami okute żelaznymi ramami drzwi wpatrywało się w niego zaskoczonym wzrokiem. Byli lepiej odziani niż zmasakrowany chłop. Ten przytomniejszy - lubo bardziej chciwy - podniósł z podłogi i przycisnął do piersi spore zawiniątko, w którym coś pobrzękiwało metalicznie i bogato. Dyszeli ciężko od wysiłku, ręce im drżały.

- Rabia - wycedził Giordano. - Gdzie jest Rabia?
Popatrzyli po sobie w obawą.
- Panie, szlachetny panie - wydyszał ten z zawiniątkiem. - My nie wiemy. Czarny diabeł z piekła ją zabrał...
Płytkie jeziorko cierpliwości Giordana wysychało w zastraszającym tempie, a proces ten znalazł odbicie na jego twarzy.
- Mężczyzna z czarną twarzą, niewierny, odziany jak Maur... Przybył wczoraj, pozabijał sługi, zabrał Rabię... - sługa wyrzucał z siebie urywane zdania.

Giordano obrócił się na pięcie i wypadł na korytarz. Przez rozbitą okiennicę widział wpadającą na dziedziniec sforę, mignęły mu jasną plamą włosy Cykady, o uszy obił się krzyk mordowanych i krótkie rozkazy rzucane przez Kraba. Ale nie to kazało mu wybiec na korytarz. Przynajmniej, nie tylko to...

Ciężkie łapy stąpały delikatnie, ale nie niedosłyszalnie, coś z metalicznym brzękiem sunęło po posadzce jak wąż, zgrzytnęło o kamienną mozaikę.

W nozdrza Giordana uderzył paraliżujący smród gnijącego mięsa, a potem w kręgu światła rzucanego przez ostatnią pochodnię na zakręcie korytarza ukazał się wielki, czarny łeb, poznaczony kilkoma głębokim cięciami. Pies sięgał kłębem do pasa rosłemu mężczyźnie, był potężnie umięśniony, kołysał się ciężko na grubych, muskularnych łapach. Spod wyleniałej sierści i przegniłej skóry na boku wystawały ohydne w nagim bezwstydzie białe kości żeber. Od jego karku ciągnął się długi łańcuch o grubych ogniwach.


Nozdrza Cerbera drgnęły, postąpił krok do przodu, i kolejny, i kolejny, pazury zgrzytały o mozaikę, łańcuch sunął jak żywa istota. Giordano odruchowo zasłonił się zweihanderem... Łańcuch zgrzytnął nieprzyjemnie i napiął się, choć jego koniec leżał luźno tuż pod pochodnią. Ktoś musiał na nim stanąć w połowie jego długości, tej, która leżała w mroku.

W gęstniejących ciemnościach popłynęły szeptane ciepłym, męskim głosem słowa. Giordano nie rozumiał arabskiego i nie pojmował słów, ale pojmował ton, pieszczotliwy i uspokajający. Pies zarzucił łbem i przysiadł na zadzie, obserwując Giordana łakomym spojrzeniem.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 11-02-2011 o 09:53.
Asenat jest offline