Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-02-2011, 16:33   #157
zodiaq
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
Procesja leniwie znikała w ciemnym wejściu do krypty...
"Karmienie..."
Cały koszmar z poprzedniej nocy przewinął mu się przed oczami...
"Będą ucztować...razem..."
Ohydny smród wypełniał nozdrza, zbierało mu się na wymioty, podparł się o ścianę łuku, w uszach słyszał pisk..jak gdyby ktoś wysadził tonę dynamitu tuż przy jego uchu...
"Zbliżają się..."
Z prędkością wystrzelonego pocisku, smukły cień przesadził ogrodzenie parku...wylądował...pisk opon i dźwięk tłuczonego szkła
*
" On cię nienawidzi...najchętniej udusiłby cię swoim stetoskopem"
Do przeżartego wilgocią pokoju przedzierała się jedynie mała smuga nocnego światła, półmrok panujący wewnątrz pozwalał odpocząć oczom od nachalnych, białych lamp szpitalnych, wiszących na korytarzach. Zza grubych drzwi, co chwila dochodziły urywki pogwizdywań pielęgniarza...całkiem nieźle mu to wychodziło, w końcu czymś trzeba zająć głowę, żeby nie zwariować w takim miejscu.
- Nie słuchać...mam nie słuchać
" On tak powiedział?"
- Nie słuchać..nie słuchać..nie słuchać - powtarzał zatykając dłońmi uszy.
" On jest wrogiem...moim...twoim...naszym"
*
- Wróg mojego wroga...
Ghul wyrwał drzwi za jednym szarpnięciem, Luca stał jak zahipnotyzowany wpatrując się w kreaturę:
- Osłaniaj - syknął, po czym szaleńczym pędem popruł w kierunku samochodu.
Deszcz lał się strumieniami, wiatr wiał w przeciwnym kierunku, wszystko działało na jego niekorzyść...
"Zapal się do jasnej cholery"
Zapalniczka, którą kupił tego samego dnia strzelała bezradnie...był już blisko, kilka metrów od ghula...nie było czasu, rzucił butelkę celując w potwora. Chwilową niepewność rozwiał słup ognia, w którym sekundę później stał pomiot. Strzały z wnętrza pojazdu doprawiły miotającą się pochodnię.
Czuł je...nie były pewne, nie mogły się zdecydować...co wybrać. Smród płonącego cielska wzmacniał jedynie nudności. Oparł omdlałe ciało o maskę samochodu...obrazy, deszcz, widok córki Vivarro badającej Ukraińca, wszystko widział jak w kalejdoskopie, olbrzymia ilość zapachów, obrazów i barw...czuł je..nadchodziły.
- Musimy się stąd wynosić...zaraz zbiegnie się więcej. - ryknął starając się przebić przez odgłosy burzy.
- Lynch! Co pan tu, do cholery, robi?! - nie ukrywała swojego nastroju. - Uprzedzałam Pana! jeśli ma pan z tym coś wspólnego, to przysięgam, że komuś stanie się krzywda!
- Później wyjaśnię -
"Nie mdlej...nie mdlej"
Musieli się stamtąd wynosić - Luca!
- Jest pan tu sam, panie Lynch? - jej głos słyszał jak zza betonowej ściany.
Nie odezwał się, nie zdążył. Nikt nie musiał mu wskazywać strzelca, idealnie widział jego sylwetkę.

Dwa strzały.

Były rozjuszone...ktoś zabił ich krewniaczkę...siostrę. Zemsta...pragneli jej z całych swoich serc...o ile w ogóle je posiadali.
- Zabieramy go, Zaraz będzie ich tu więcej - rzucił do Emily z wzrokiem wbitym w kierunku z którego strażnik prowadził ostrzał, po czym chwycił za grube łapsko Ukraińca pomagając mu wstać.
Sięgnął po kolejną z obijających się w torbie butelek...tym razem zapalniczka działał bez zarzutu...jęzor ognia prawie natychmiast uchwycił materiał...
*
- Więc? - mężczyzna w szarym prochowcu przechadzał się po zgliszczach kompleksu. Kilka kroków za nim kroczyło dwóch umundurowanych policjantów.
- Pracownicy mówili o zaniedbaniach w izolacji in-sta-la-cji elektrycznej - wydukał jeden z nich czytając zapiski z notesiku drżącego przed jego oczyma.
- Coś jeszcze?
- Cholera, powodów może być tysiące, co my tu w ogóle robimy? - wybuchł drugi wyrywając notes kolegi - nawet jeśli to było podpalenie, to mamy ponad dwustu potencjalnych winowajców, nie mówiąc o tym, że to mógł być ktoś z zewnątrz...w końcu to cholerny szpital dla czubków.
Mężczyzna kiwnął jedynie głową, po czym sięgnął po papierosa:
- Zrobimy to regulaminowo...przesłuchamy wszystkich.



*
...butelka upadła na skórzany fotel, sekundę później ogień pochłonął wnętrze maszyny.
Kolejne kule skutecznie zmusiły ich do przyspieszenia tempa:
"Jest wystarczająco przerażający w dzień..."
Wyobraźnia nadawała cieniom drzew złowieszcze kształty, błyskawice i wszechobecny deszcz jedynie potęgowały ten efekt...zgubił się...
- No? - usłyszał zza swoich pleców. Jeszcze nigdy nie miał tak wielkiej ochoty uderzyć kogoś, a w rankingu pretendentów do obicia, Emily uplasowała się niebezpiecznie wysoko.
Kolejne pytania wysypywały się z ust kobiety...nie miał ochoty...nie miał siły...nie miał czasu, obrócił głowę patrząc na podbiegającą w strugach deszczu Vivarro i jej mięśniaka:
- Siedziałem w ogródku, czytałem książkę i nagle przyszło mi do głowy, żeby kogoś uratować - buty zapadały się we wszechobecnym błocie, a cmentarz majaczący za ogrodzeniem wywoływał u niego nieprzyjemne kłucie w żołądku...
*
- Pacjent 513...Leonard Lynch - wyczytał z listy. Płaszcz leżał niedbale na krześle, pomieszczenie było jednym wielkim basenem wypełnionym papierosowym dymem.
- Cholera - syknął patrząc na dzieciaka, wyglądającego na około 15-16 lat.
Chłopak wpatrzony w kaburę umocowaną na uprzęży pod pachą mężczyzny. Ten szybko przygasił memłanego w ustach papierosa:
- Duey, odsłoń te cholerne rolety - poinstruował stojącego przy drzwiach policjanta - wpuść tu trochę powietrza....Więc...- wzrok padł na listę - Leo. Co pamiętasz z wczorajszej nocy?
- O-ogień - wyjąkał cicho, lustrując twarze zgromadzonych w pokoiku.
- Czy instalacja ele..- zaczął trzeci, jednak wzrok, którym uraczył go detektyw skutecznie zamknął mu usta.
- Lynch...skądś znam to nazwisko...- zaczął - czym zajmuje się twój ojciec, mały?
- Jest p-policjantem.
- Ach - przyklasnął, po czym machnął do Duey'a - sierżant Duey zadzwoni do twojego ojca i zaraz ktoś cię odbierze.
- A przesłucha...- detektyw znów mu przerwał, tym razem szarpnął go zniżając do wysokości swojej głowy:
- Do jasnej cholery, Nash, ten dzieciak prędzej zrobi pod siebie niż podpali pieprzony szpital...- syknął - nie jest zdolny do czegoś takiego.

"Nie on"
*
Do mieszkania dotarli dość szybko, pomimo ulewy i krótkiej utraty orientacji. Wdrapując się po schodach uciszał szalejącą burzę myśli...telefon...najpierw telefon:
- Brand? Tu Lynch...- głęboki wdech - mamy problem, chodzi o... detektywa - powiedział spoglądając na Emily.
- Mów - głos spokojny ale ….
- Wlazło za nim około 15 zakapturzonych facetów, zajechali pod cerkiew czarnymi fordami...przyjechali chyba na jakąś chorą ceremonię...do tego w sam środek akcji wpakowała się...panna Vivarro - powiedział, wymawiając głośniej nazwisko, tak aby Emily bez problemu usłyszała.
- A detektyw?
- Nie wyszedł...nie wiem co się z nim stało...musiałem odeskortować panienkę i jej mięśniaka do naszego mieszkania - mówił swobodnie, nie zwracając uwagi na Borię - na miejscu został Luca.
- Czekajcie na telefon. Jakby sprawa wyklarowala się do kwadransa - dzwoń.

Nie zdążył usiąść gdy zza drzwi dało się usłyszeć głuche uderzenie. Pierwszy do drzwi podbiegł Borys, z gnatem przy piersi stanął przy drzwiach.
Lynch uchylił nieznacznie drzwi...ciche skrzypienie wypełniło wymarłą klatkę schodową.
Na deskach leżał nie kto inny, a Luca, skulony, trzymał się za bok, krwawił. Gdy razem z Borią podnieśli go okazało się, że rana była czymś więcej niż zwykłym zadrapaniem.
Położyli go na podłodze, przy kanapie.
- Panno Emily...to jest Luca - Lynch dźwignął się na nogi - zatamujcie to czymś..- powiedział wskazując na ranę głos miał nadzwyczaj. spokojny, chwycił za słuchawkę: - Halo?
- Leo - głos Branda - Dzwonił detektyw. Jest cały. Ale nie pojawi się u was.
- Mamy tu mały tłok...Luca dotarł...ledwo...złapał kulkę, mocno krwawi...przydałby się specjalista.
- Podeślę kogoś zaufanego. Przez ten czas postarajcie się nie dać mu stracić przytomności.
- Mogę zadzwonić po mojego lekarza! - zaoferowała doglądająca Lucę, Emily, jednak student zbył ją krzywym spojrzeniem.
- Postaramy się...- dokończył rozmowę, po czym rzucił słuchawkę na widełki...Luca odlatywał
- Brand zaraz kogoś przyśle, trzeba wybudzić chłopaka - mówił przechodząc do sąsiedniego pomieszczenia, z którego dobiegał chlupot wody.
Po niespełna minucie wrócił z wiadrem w rękach.
- Budź się chłopie - zawartość wiadra zalała całą twarz i klatkę piersiową Włocha...kontaktował...przynajmniej tyle można było wywnioskować po serii cichych, mięsistych wyrazów w jego ojczystym języku...
 

Ostatnio edytowane przez zodiaq : 11-02-2011 o 17:11. Powód: orty itp.
zodiaq jest offline