Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-02-2011, 00:14   #151
 
zodiaq's Avatar
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
Całą noc spędził na przeglądaniu tytułów, które udało mu się zdobyć w bibliotece uniwersyteckiej Columbii...właściwie to nawet nie czuł senności, a może i czuł, jednak wspomnienie majaków z poprzedniej nocy wystarczyły, aby odciągnąć go od poduszki. Ciągle czuł to okropne poczucie czyjejś obecności towarzyszące mu od scesji w parku...z drzemki w którą wpadł około trzeciej nad ranem wybudziły go hałasy na zewnątrz
"To tylko cholerne koty łażą po kubłach...koty...to tylko koty".

*

- Więc...masz jakieś zwierzaki? - pytał znudzony lekarz przyglądając się zaspanemu pacjentowi. Ten jedynie kiwnął przecząco głową - Jesteś pewny? Twój ojciec mówił mi o Tweek'u - chłopak spuścił głowę.
Mężczyzna poprawił okulary, po czym lekko odchylił się na drewnianym krześle
- Opowiadaj - rzucił władczym tonem, mimo to młodzik milczał. Mężczyzna skrzywił wargi i splótł ręce na brzuchu...czekał...dziesięć...piętnaście...dw adzieścia:
- Jak to się stało, że rozsmarowałeś swojego sierściucha po całym pokoju mały...hę? - syknął z obrzydzeniem...dalej nic. Zrezygnowany wcisnął dzwonek, pielęgniarz z niemrawą miną wyprowadził chłopaka za drzwi...do jego pokoju...celi...klatki.

- Mam dość tych psycholi...utknąłem w tym pieprzonym wychodku z bandą świrów...większość z nich najchętniej widziałbym na krześle...

*

Z mieszkania wypełzł około szóstej - miasto dopiero zaczynało ożywać, a w powietrzu czuć jeszcze było nocny chłód.
Śniadanie zjadł w barze niedaleko ich mieszkania...non stop notując zwiedzał miasto...odwiedził kilka sklepów, uzupełnił braki w garderobie, poszperał w nowojorskich księgarniach, zakupił kilka "białych kruków", na które polował w Bostonie z niepowodzeniem...obiad zjadł na dachu kamienicy położonej blisko wybrzeża, ze świetnym widokiem na Wolność...Francuzi mają dziwne pomysły, jednak przeprawianie niespełna pięć-dziesięciometrowego zlepku miedzi i stali przez Atlantyk w osobistym rankingu Lyncha przebija wszystko, chociaż... pamięć szybko przewinęła się do cmentarza w Bostonie...sylwetki tnącego się Lafayette'a i żółtych ślepi...
Pozostałą część przedpołudnia spędził w ogródku, na tyłach ich kamienicy. Całość była świetnie odseparowana od reszty dzielnicy wysokim, kamiennym murem. Dookoła roztaczała się mieszanka zapachów najprzeróżniejszych kwiatów, jednak całą magię tego oderwanego od rzeczywistości naruszył Garret, zauważony przez Lyncha, jak zwykle z papierosem przyklejonym do ust...zatrzasnął książkę, po czym wdrapał się w ślad za detektywem na górę.

- Pomysły na odwrócenie uwagi? Najchętniej wyszedłbym przed tą cholerną cerkiew i zaczął strzelać na oślep - mruczał pod nosem zmieniając, w zamkniętym pokoju, koszulę, na jeden z nowych nabytków. Nie wsłuchiwał się zbytnio w to co mówił Luca, jednak plan był prosty jak drut - butelki, benzyna, zapałki.

Co chwilę, z lufy, jego wzrok wędrował za okno, na ulicę i niebo...chmury piętrzyły się i kłębiły nad całym miastem...
- Koniec upału - wymamrotał ni to do siebie, ni to do broni.
Po odprawieniu swojego całego rytuału, związanego z tym rewolwerem sięgnął po telefon...
- Brand? Ta...Tia, mamy plan...dzisiaj wieczorem...jak dobrze pójdzie to jutro poczytasz w gazecie...potrzebuję wrócić do Bostonu...ta...więc, wykup dwie miejscówki na tą rozprawę...

Będzie lało, czuł to...może to tylko głupie przeczucie, a może po prostu doświadczenia z kulawą pogodą. Mimo planowanej zabawy w podpalaczy cieszył się, że lunie, przynajmniej nikt nic nie będzie słyszał...nawet gdy będą musieli użyć rozpylaczy...
 

Ostatnio edytowane przez zodiaq : 05-02-2011 o 10:35.
zodiaq jest offline  
Stary 05-02-2011, 10:42   #152
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Walter Chopp, Amanda Gordon, Herbert J. Hiddink


Boston, 24 lipca 1921r, późny wieczór

Co przebiega przez myśli człowieka, który widzi znajomego w kałuży krwi? Kiedy widzi człowieka, z którym nie tak dawno temu rozmawiał, spożywał posiłek, próbował poradzić sobie z trudnym zadaniem. Widzi go martwego. Siedzącego ze szklistym wzrokiem, z gardłem przeciętym tak, że bez trudu zobaczyć można strukturę ciała wewnątrz szyi.
W kałuży cuchnącej krwi, jeszcze nie zakrzepłej i zapewne ciepłej.

Trzy oparte o siebie plecami satyry wieńczące fontannę, przy której Hiddink znalazł ciało Vincenta, zdają się ich obserwować z okrutną satysfakcją wypisaną na twarzy.

Walter czuje wzburzenie. Czuje krew szybciej krążącą w żyłach. Czuje gniew i chęć zemsty. On już widział trupy kolegów. Przyjaciół z oddziału na frontach Wielkiej Wojny. Widział już pustkę w oczach osoby, z którą kilka chwil wcześniej łamał się chlebem. Na nim ni robi to większego wrażenia, poza – rzecz oczywista – ukłuciem żalu i pragnieniem zemsty.

Podobnie Hiddink. Wspomnienia napływają niechciane. Wspomnienia z młodości. Tej spędzonej w mundurze. Tej spędzonej na wojnie. Może ta wojna, w której walczył Herbert nie była tak okrutna i nie zabijało się na taką skalę, jak na Wielkiej Wojnie, ale i tak zostawiła wspomnienia ciał. Trupów, których twarze zatarł czas. Twarze, ale nie krwawe rany na tych bezimiennych ciałach. Dlatego też, czując kolbę broni w kieszeni, szybko bierze się w garść. Jest gotów do działania.

Najgorzej jednak znosi to Amanda. Wszak jest damą, która nie widziała ciała z bliska. Nie widziała świeżej krwi spływającej po szczelinach w posadzce. I może widok zabitego Lafayetta nie jest tak straszny, jak rogatej bestii z rezydencji, której przeklęty próg właśnie ponownie przekroczyła, niemniej jednak w rozbłyskach piorunów, działa szokująco. Przez chwilę dziewczyna stoi, zatykając usta ręką, by nie zacząć krzyczeć.

Co myśli Teo, nie wiadomo.

Huk strzału wzięliście początkowo za uderzenie pioruna. Ale piorun nie brzmi jak pistolet i nie rani.

Teodor oberwał. Zorientowaliście się, że ktoś do was strzela dopiero, kiedy Stypper zwalił się na ziemię.

Obaj mężczyźni – Chopp i Hiddink - zareagowali instynktownie. Wspomnienia z czasów wojny wzięły górę. Strzelec ukrył się za galeryjką na schodach prowadzących na piętro, właśnie na tym piętrze. Kamienne kolumnady dobrze chroniły go przed waszym wzrokiem i potencjalnym ostrzałem. Przypadliście do fontanny pociągając za sobą oszołomioną pannę Gordon. Kolejna kula odłupała kawałek krawędzi fontanny, dość blisko głowy kucającego za nią Waltera.

Strzelec był jeden. Z góry miał was jak na talerzu o ile wychylicie zza swojej osłony. Mógł ostrzelać was kiedy próbowalibyście wycofać się do wejścia, którym przyszliście, lub przeskoczyć do prawego lub bocznego korytarza.

Teodor leżał nieruchomo, nadal wystawiony na ostrzał. Wydawało wam się, że oberwał dwa razy. Raz w udo, drugi raz dużo wyżej, w pierś. W rozbłysku błyskawic widzieliście, że chyba jeszcze się rusza. Lecz mogła to być również gra świateł. W każdym bądź razie kolejna kałuża krwi pojawiała się na marmurowej, pożyłkowanej posadzce holu domostwa sióstr Callahan.

Kobiecy krzyk, który słyszeliście gdzieś z głębi rezydencji ucichł. Nie wiedzieliście czemu, lecz fakt ten przeraził was bardziej, niż ów strzelec zaczajony na piętrze za galeryjką.

Gorączkowe myśli przebiegały wam przez głowę. Musieliście szybko podjąć jakąś decyzję, jeśli chcieliście wyjść z tej sytuacji w jednym kawałku.


Luca Manoldi i Leonard D. Lynch

Nowy York, 23 lipca 1921r noc

Dostaliście odpowiedzialne zadanie. Adrenalina buzowała w waszych żyłach, kiedy szykowaliście się do jego wykonania. Sprzęt był gotowy, wy również. Tylko pogoda nie bardzo.

Wieczorem zerwał się gwałtowny wiatr i zaczęło padać. W klika chwil deszcz z początkowo niewielkiego przeszedł w ulewę. Z nieba na Nowy York lało się całe morze wody. Nim dotarliście na miejsce ulice zmieniły się w rwące potoki. Dzikie, wezbrane strumienie porywające ze sobą stare gazety, szmaty i walające się na ulicach resztki.

O dziwo ludziom deszcz nie przeszkadzał. Był co prawda potężny ale przyjemnie ciepły i wielu ludzi, zamiast się schować, wyszło na ulicę, balkony i zadaszenia, by pooddychać świeżym powietrzem.

Po godzinie ulewa nieco wytraciła na sile i zmieniła się w mocno padający deszcz i burze. Początkowo ciche grzmoty – brzmiące tak, jakby po niebie ktoś przetaczał beczki – zmieniły się w gwałtowny, pełny huku i jaskrawych rozbłysków spektakl. Dziki i przerażający. I dopiero burza przegoniła ludzi do domów. Pioruny waliły, gdzie popadnie.

Co rusz dało się słyszeć ogłuszający łoskot, kiedy błyskawica uderzała w fale rzeki lub zatoki Hudsona. Czasami, przy wtórze rozdzierającego trzasku, obrywało jakieś drzewo.

O ustalonej godzinie Dwight ruszył w stronę zamkniętej krypty a wy zajęliście się obserwacją terenu cichej cerkwi bezpiecznie ukryci w swoich kryjówkach, chociaż przemoczeni do suchej nitki.

Dywersja z podpaleniem miała tyle sensu w tej ulewie, ile strzelanie do słonia z wiatrówki. Pozostała wam jedynie druga część zadania. Obserwować detektywa i powiadomić Jasona Branda, gdyby coś poszło nie tak.


Dwight Garrett

Nowy York do 23 lipca, noc

Plan został ułożony. Leo i Luca mają cię asekurować i zrobić zamieszanie. Ty ruszasz w tango z wytrychem i otwierasz tą kryptę. Noc zdaje się idealnie stworzona pod planowaną akcję.
Wietrzna, deszczowa, przeradzająca się w końcu w burzę, którą wyczuwaliście w powietrzu od przedwczoraj.
O ustalonej godzinie ruszyłeś do działania.

Sforsowanie ogrodzenia było dziecinną igraszką. Nieco problemu mógł przysporzyć żwir, ale wiatr i deszcz i tutaj okazały się pomocne. Z samą kłódką uporałeś się w pół minuty. Znałeś ten model. Był prosty, wręcz prymitywny.

Za kratą zaczynały się schody. Kilkanaście stopni prowadzące do drzwi. Nie były zamknięte i po przekroczeniu ich znalazłeś się w podziemnym grobowcu.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=rVUqAqNrWns&feature=related]YouTube - Essence of Evil - Nox Arcana[/MEDIA]

Po obu stronach na ścianach widziałeś wykute nisze, w których spoczywały trumny. Na przeciw wejścia stał posąg jakiegoś mężczyzny w koronie na głowie i z dziwnym krzyżem w rękach. Wnętrze krypty było zimne, śmierdziało wilgocią, a odgłosy nawałnicy na górze docierały do ciebie mocno zagłuszone.

Wyjąłeś latarkę i obejrzałeś wszystko jak najszybciej, a zarazem jak najdokładniej. Za posągiem bez trudu, znalazłeś niewielkie drzwi. Z tym zamkiem również się uporałeś, ale zajęło ci to dwie minuty.

Z bijącym sercem, czując, że jesteś na właściwym tropie, ruszyłeś niskim lecz szerokim korytarzem w dół. Wydawało ci się, że prowadzi ona gdzieś dalej. Pod ulicę. Może nawet do leżącego po drugiej stronie parku.

Albo pod cerkiew.

Szedłeś nim pięćdziesiąt kroków aż wyszedłeś w okrągłej sali o sklepieniu w kształcie kopuły.

Nie należałeś do ludzi słabego ducha, ale na widok tej komnaty przeszył cię dreszcz zgrozy.

Jakby otulała ją jakaś mroczna, gęsta i zimna mgła.

Pierwsze, co rzucało się w oczy po wejściu do środka to jakaś studnia umiejscowiona w centralnej części komnaty. Przykrywała ją ciężka, masywna klapa, podnoszona kołowrotem i łańcuchami. Mechanizm podnoszący umiejscowiony było pod ścianą. Drugie, co zwracało uwagę to trzynaście posagów wykonanych ze spękanego drewna, które przedstawiały jakieś koszmarne istoty. Widok lekko zgarbionych sylwetek, i psyków przedstawiających skrzyżowanie hien z ludźmi przeszył cię dreszczem zgrozy i obrzydzenia. Widziałeś koźle nogi tych kreatur. To bez wątpienia były podobizny tych sławetnych ghouli, o których tyle opowiadała reszta towarzystwa. Obok każdego z posągów stał duży, wyglądający na afrykański, bęben.

Ale to nie one wzbudzały największą grozę, lecz inny posąg, który nawet ciężko było opisać słowami. Ktokolwiek rzeźbił to ... COŚ, to OHYDZTWO ... musiał być kompletnie obłąkany. I niewątpliwie utalentowany. Widok pokrzywionej paszczy, krzywych kłów pajęczych oczu, szponów i sparszywiałej skóry działał na twoją wyobraźnię.



Przełknąłeś z trudem ślinę omiatając latarką kolejne szczegóły otoczenia, nagle czując się coraz bardziej niepewnie.

Na przeciwległej do wejścia ścianie ujrzałeś kilkanaście wyżłobień. Po bliższym przyjrzeniu okazały się one tunelami, przez które pełznąc przecisnąć by się mógł nawet dorosły człowiek. Na krawędzi tych otworów ujrzałeś niepokojące ślady. Kłębki sierści, złuszczonej skóry i ciemnej, zaschniętej cieczy. Czułeś też słodkawy, mdlący odór, dochodzący z otworów. Kojarzył się mgliście z rozkładającymi się ciałami.

I wtedy ujrzałeś ją. Wcześniej jej nie zauważyłeś, bowiem zasłaniał ją ów wielki posąg niewypowiedzianego, kamiennego ohydztwa.
Przywiązano ją do kamiennego postumentu. Z rękami uniesionymi w górę. Była brudna, wygłodzona i nieprzytomna, odziana w zniszczone i prześmiardnięte ubrania, ale kiedy światło latarki padło na jej twarz bez trudu rozpoznałeś w niej ową wolontariuszkę, którą widziałeś przy garkuchni i która zaprowadziła Lucę pod most, gdzie zaatakowały ich ponoć te stwory. Miała zamknięte oczy, ale jej pierś poruszała się w płytkim, rzężącym oddechu.

Zamarłeś.

Wyraźnie coś usłyszałeś. Jacyś ludzie nadciągali korytarzem, którym tutaj przybyłeś. Większą grupą. Wydawało ci się, że słyszysz jakieś śpiewy lub mamrotania.

Czyżby właśnie dzisiejszej nocy mieli zamiar odprawić jakąś pogańską ceremonię. Jeśli tak, to miałeś kłopoty. Poważne kłopoty. U wylotu tunelu widziałeś już pomarańczowe światło latarni.


Luca Manoldi i Leonard D. Lynch

Nowy York, 23 lipca 1921r noc

To, ze dzieje się coś nietypowego zrozumieliście za późno. Najpierw na teren Cichej Cerkwi wjechały dwa samochody, które zobaczyliście w ostatniej dosłownie chwili. A potem wysiadający z nich ludzie włączyli się do małej, zalewanej deszczem procesji, która kierowała się do ... krypty w której zniknął Garrett. Weszli tam wszyscy, łącznie ze staruszkiem, który zazwyczaj poruszał się na wózku. Wszyscy, poza jednym wartownikiem, który najwyraźniej miał pilnować, by im nie przeszkadzano.

Naliczyliście przynajmniej piętnaście osób, ale nie byliście pewni przez ten deszcz.

Serca zabiły wam szybciej. Garrett nie wyszedł. Pozostawało pytanie, czy zdoła się jakoś ukryć i co ma się wydarzyć w podziemiach krypty.

Bo z waszej perspektywy wyglądało to, jak jakaś uroczystość. Ceremonia, którą odprawiano zapewnie cyklicznie.

Lynch – poczułeś nagle dziwny uścisk w żołądku. Jakąś zimną kulę. Przebłysk intuicji.
Czułeś, wiedziałeś co dzieje się tam na dole.
Nadszedł czas Karmienia. Pora, podczas której poprzez wspólne ucztowanie ghoule i ludzie zwierali przymierze.
Poczułeś mdłości. W ustach smak żółci. W nozdrzach metaliczny odór krwi. Jakbyś znów był z Lafayettem na cmentarzu. Wiedziałeś, że ONE są blisko! Wyczuwałeś ich obecność – nie wiesz czemu, ale tak było.

Widziałeś! Czułeś! Lejący z nieba deszcz. Ciemne pnie drzew. Wrażenie ruchu. Biegu. Dwa cele! Blisko! Już prawie je widać! Jeden, na którym trzeba się zemścić! Jeden, który ranił!

Odwróciłeś się z niepokojem spoglądając na pobliski, rozświetlony błyskawicą, park. To nadchodziło stamtąd! Byłeś tego pewien!

Luca – ty nieświadomy rozterek, jakie przeżywa Leonard wpatrywałeś się w ostatniego człowieka znikającego w podziemnej krypcie.

- „A jeśli tam jest Domenico? – myślałeś gorączkowo – A jeśli oni ....”

Nie potrafiłeś tego znieść!

Luca – niepokoił cię jeszcze jedna rzecz, kiedy ukryty w bezpiecznym, chociaż wystawionym na deszcz schronieniu obserwowałeś ulice i teren wokół cichej Cerkwi. Od pewnego czasu po zalewanych deszczem ulicach krążył samochód.. Obserwował, patrolował? Ciężko było jednoznacznie zdecydować.


Emily Vivarro

Nowy York do 23 lipca, noc

Po dwudziestej zaczęło lać jak z cebra, a później, kiedy miałaś już zamiar jechać pod Cichą Cerkiew, zaczęła się burza. Nie byle jaka burz, lecz potworna, szaleńcza kanonada piorunów i grzmotów. W taką burzę człowiek czuje się jedynie dzikim, spłoszonym zwierzęciem, które modli się do zapomnianych bóstw kuląc w jaskini.

Ale ty miałaś motywację. Wcześniejsza rozmowa z Santoro.

- Pani przyjaciel, panno Vivarro, czuje się nieco lepiej. Nadal gorączkuje, ale chyba infekcja powoli zaczyna ustępować.

Takie wieści motywują. Uskrzydlają. A znając tezy historyczne, wiedziałaś, że burza dała ludzi ogień.

* * *

Zalane deszczem i zaparowane szyby ograniczały widoczność do minimum. Twój kumpel prowadził ostrożnie, wypatrując oczy, a ty usiłowałaś dostrzec co dzieje się na zewnątrz.

Ostre hamowanie, kiedy ukraiński ochroniarz o mało nie wjechał na inny samochód, który wyłonił się z bocznej ulicy. Na szczęcie obyło się bez kolizji. Ford T pojechał dalej i ... zatrzymał się przed terenem Cichej Cerkwi. Ktoś po drugiej stronie otworzył mu furtkę wjazdową i auto wjechało na teren posesji znikając za kurtyną deszczu.

Serce zabiło ci szybciej. Było troszkę za późno na wieczorne nabożeństwo! Coś tam się miało wydarzyć.

- Objedź jeszcze raz – zdecydowałaś, licząc że może uda ci się coś zobaczyć z boku.

Kiedy zamykaliście pętlę wokół Cichej Cerkwi coś uderzyło w dach samochodu, wgniatając cienką blachę. Ułamek sekundy później ostre jak brzytwa pazury przebiły się przez przeszkodę i zahaczyły o głowę kierowcy. Ukrainiec krzyknął z bólu, a samochód zjechał z drogi i walnął czołowo o kamienny mur oddzielający teren parku od ulicy.

Siła zderzenia nie była wielka, ale i tak poleciałaś do przodu. Na szczęście w porę udało ci się powstrzymać zderzenie z twardą szybą. Twój kompan miał miej szczęścia i wypadł przez przednią szybę lądując bezwładnie na masce.

Huk gromu zagłuszył moment zderzenia. Rozbłysła jaskrawa błyskawica!

W jej świetle ujrzałaś TO COŚ. Zeskoczyło na swoje kopyta na błocko i przez chwilę wasze oczy spotkały się ze sobą. Żółte, nieludzkie ślepia tej bestii wypełniała dziwna, rozumna świadomość która mówiła ci, jedno –z a chwilę zginiesz.
Stwór, w mniej niż pół uderzenia serca doskoczył do drzwi od twojej strony i ... wyrwał je jednym szarpnięciem odrzucając w bok, niczym pusty karton.

Teraz nic nie oddzielało ghoula od ciebie – jego przyszłej ofiary.


Luca Manoldi i Leonard D. Lynch

Nowy York, 23 lipca 1921r noc

Widzieliście to skryci w krzakach.

Samochód ponownie jechał ulicą, kiedy tuż koło was przebiegło to coś, poruszając się niesamowicie szybko i zwinnie, a następnie wskoczyło na dach auta. Samochód skręcił gwałtownie i przywalił w mur oddzielający teren parku od ulicy ledwie kilkanaście kroków od waszej kryjówki

Zagrzmiało!

W świetle błyskawicy zobaczyliście monstrum z koszmarnego snu, jak wyrywa drzwi od strony pasażera.

Ktokolwiek był w środku samochodu, widać było że stwór ma z tym kimś jakieś porachunki. Nawet idiota domyślił by się, że atak nie był przypadkowy.
 
Armiel jest offline  
Stary 06-02-2011, 23:25   #153
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Nowy York, 23 lipca 1921r godz. 23.08

- Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem - syknął Leo sięgając po jedną z butelek przygotowanych przez Lucę - Osłaniaj! - rzucił krótko, po czym pędem ruszył w kierunku samochodu, starajac sie podpalić szmatę wystającą z szyjki.
Osłaniaj? Co? Kogo? Luca z rozdygatanymi kolanami patrzył na... TO! Wierzył, że wspomnienia pewnego mostu i wszystkiego, co w nich było zagrzebał już skutecznie w niepamięci. Przez ostatnie noce nie robił nic intensywniej. A jednak wystarczyło jednego spojrzenia, jednej błyskawicy, by koszmar wrócił. Powrócił i kurwa! stał niecałe pięćdziesiąt jardów obok z nienawiścią w ślepiach i żądzą mordu na pysku.
A Leo gnał jak wariat w jego kierunku! Osłaniaj? O co mogło mu chodzić? Dłoń nerwowo buszowała zawartość torby. Butelka, butelka, butelka, broń... Dobrze, że załadował ją jeszcze w mieszkaniu. Teraz nie był pewny, czy by zdołał. Leo biegł. Nie mógł strzelać, bo mógłby trafić przyjaciela... nagle ten wiecznie zaczytany jąkała stał mu się cholernie bliski. Strzał mógł też odwrócić uwagę bestii od jej celu na próbującego zaatakować Leonarda. Luca korzystając z danych mu ostatnich sekund i osłony przed deszczem jaką zapewniała brama, wepchnął broń pod pachę i zapalił drżącymi rękami szmaciany kwacz butelki po coli. Kolejna błyskawica rozdarła czarne niebo.
Leo rzucił gdy był już niemal pewny tego że trafi, chciał rozbić butelkę na plecach pokraki.
Pasażerka w samochodzie dochodziła do siebie kiedy pocisk ciśnięty przez Leo poszybował w stronę potwora. Płomyczek na szmatce zadrgał, przez chwilę wydawało się, że zgaśnie.... Przez chwilę, bo kiedy butelka roztrzaskała się na plecach monstrum wypełniający ją płyn zapłonął, a wraz z nim grzbiet stworzenia, które wciskało już łapy do środka wozu. Ten krzyk to było coś niezapomnianego. Przeraźliwy, rozchodzący się echem po okolicy. Szybko zagłuszony przez kolejne wyładowanie atmosferyczne, które stłumiło strzały dochodzące z wnętrza samochodu. Luca ze zgrozą obserwował jak stwór cofnął się o dwa kroki, zachwiał, a potem … padł przy aucie. Płomienie trawiące jego cielsko nie gasły. Wręcz przeciwnie. Płonęły nieprzerwanie.

Lynch oparł się o maskę samochodu. Wszyscy w całkowitej ciszy obserwowali topiące się ciało ghula... Zabił...to cholerstwo da się zabić... Luca jak przez sen widział wybiegającą z samochodu kobietę.
Kiedy wybrzmiał ten piekielny skowyt i kolejny grzmot przetoczył się nad skąpanymi w deszczu i ciemności budynkami z trudem panujący nad odruchami Luca z niedowierzaniem patrzył jak płonie truchło potwora. Nawet tutaj, gdzie skryty nadal w bramie stał, przez ulewę i ozon błyskawic docierał swąd skwierczącej padliny. Chłopak zdusił płonący, niepotrzebny w tej chwili “lont”, zgiął się w pół i zwymiotował prosto na swoje buty. Nie wdział jak Lynch machnął w jego kierunku, jak podszedł do leżącego szofera i klęczącej przy nim kobiety.
Kiedy skończył, Luca przez łzy w oczach zobaczył że kobieta, która wyszła z rozbitego wozu dogląda rannego szofera, oraz Lyncha jak macha na niego i wrzeszczy coś przez burzę do klęczącej w ulewie kobiety. Baba ma jaja - przeleciało chłopakowi przez głowę. Ona też wrzeszczała na Leo... Luca nic z tego nie rozumiał. Spojrzał na zegarek. Garrett był na terenie posesji cerkwi dopiero od dziesiąciu minut. Za wcześnie by się stąd zabierać. Do tego, puki co wygrywali...

Patrzył jak w transie. Samochód nie wytrzymał zderzenia ze ścianą. Z kompletnie rozbitej maski buchały kłęby dymu. Widział jak kobieta obeszła auto i przysłaniając dłonią nos, przez chwilę przyglądała się rozkładającemu się cielsku.
- Luca! - krzyk Leonarda w kierunku bramy wyrwał chłopaka z odrętwienia
Luca? Kiego chuja on się tak drze? Nawet pomimo burzy diabli wzięli całą konspirację! I jeszcze po imieniu. Kurwa!! Luca był zły. Na deszcz, wrzeszczącego Leo, na obrzygane buty... Zarzucił na ramię torbę z butelkami, naciągnął na szyję przemoczony kołnierz kapoty i ostrożnie wyłonił z ciemności bramy. Zimne strugi deszczu zadudniły o kaszkiet, rozlały się po przemoczonej kurtce.
Nagle szyba samochodu sama rozsypała się w drobny mak. Tamci skulili w obronnym odruchu. Strzały? Jeszcze tego brakowało... We łbie mu się kręciło. Szybko wycofał się z powrotem w bramę i nerwowo rozglądał skąd strzelano, bo do kogo ten ktoś walił nie miał wątpliwości.
Napastnik był gdzieś po drugiej stronie ulicy, za płotem oddzielającym posesję z cichą cerkwią, jakieś 50-70 jardów od nich. Chyba, bo w takich warunkach niewiele było widać. Ale ulewa i ciemność także tamtemu utrudniała jakikolwiek celowanie, niemniej jednak pozostanie bez kryjówki to było kuszenie losu. Luca był przekonany, ze dostrzega zarys sylwetki za płotem.
Widział jak Douglas zastygł starając jak najlepiej wymierzyć...rewolwer wystrzelił dwa razy. Huk pistoletu był prawie niesłyszalny w szumie ulewy. Czy kule trafiły w cel? Nie można tego było stwierdzić. Nie było słychać krzyku. Niczego. Tylko lejący deszcz. Nikt już nie strzelał. Nikogo nie było widać.
Luca nie miał żadnego doświadczenia bojowego, ale na chłopski rozum wyszło mu, że tamten albo zwiał, albo właśnie kombinował jakby jednak dorwać tych, do których właśnie walił. Lynch go ostrzelał, więc pewnie próbował skurwiel korzystając z ciemności i ulewy zmienić pozycję. Sam by tak zrobił. Szukanie się po nocy, w dodatku z diabli wiedzą kim wcale się chłopakowi nie uśmiechało. Postanowił nie wychylać się z jeszcze nie odkrytej kryjówki po cichu licząc na to, że może tamten przypadkiem sam wylezie mu pod lufę. Choć nagle okazało się, że giwera, z której był tak dumny przez całe popołudnie wydała mu się... taka jakaś... za mała. W świetle błyskawicy zobaczył jeszcze raz jak monstrum darło pazurami poszycie samochodu tamtej lalki. Mieli co prawda butelki, ale tutaj przydałyby się kurwa granaty!
Żeby tylko Leo się więcej nie wydzierał... - modlił się w duchu chłopak.

Luca widział jak Leo i tamci chyba zbierają się żeby wiać. Wcale im się nie dziwił. Sam miał taką ochotę i byłby pewnie pierwszy spieprzał gdyby nie Garrett. Zanim wszystko się zaczęło, wszyscy uczestnicy owej tajemniczej procesji zniknęli w wejściu do krypty. Tym samym, co i niedługo przed nimi detektyw. Luca nie bardzo wiedział w jaki sposób Garrett miałby przejść nie zauważony koło takiego tłumu, ale to, co wczorajszego dnia powiedział mu w zakładzie dona Vittorio Georgio, dźwięczało chłopakowi w uszach nawet teraz.
- Zostawiłeś go tam, Luca. Zostawiłeś mojego brata...
Śmierdzącym kapciem odbijały mu się jeszcze długo tamte słowa, i tak dotkliwie, że wiedział, że nie zostawi Garretta samego na pastwę tych zboczeńców. Miał tylko nadzieję, że Leo szybko zawiadomi Branda o tym, co się stało. I że szybko nadejdzie pomoc.
Lynch tymczasem na odchodnym wydobył jeszcze jedną z butelek wystających z jego torby. Tym razem spokojnie podpalił resztki koszuli upchanej przez szyjkę, po czym wrzucił "Colę" na przednie siedzenie rozkraczonego samochodu i ruszył w kierunku parku, gestem ręki poganiając kobietę i jej kierowcę...Ten chłopak ciągle kogoś wyciąga z gówna... - pomyślał o odchodzącym Luca - ...należy mu się za to medal...
Samochód buchął ogniem od środka, kiedy szkło pękło i ropa rozlała się we wnętrzu. Płomienie oświetliły teren przy aucie. Zaraz okazało się, że tajemniczy strzelec nie został wyeliminowany. Świst kuli koło Lyncha i odpryśnięcie kawałka kamiennego muru oddzialającego park od ulicy przy którym stał student, świadczyło o tym, że napastnik ma się dobrze. Facet walił do nich jak wściekły pies, Luca natomiast robił wszystko, że by sam nie będąc zauważonym wypatrzeć strzelca. Myślał nawet o rzuceniu jednej butelki w okolice wejścia do krypty, ale poza zdemaskowaniem niewiele by tym osiągnął. Było normalnie za daleko. Gdyby trafił byłby chyba najbardziej zdziwiony ze wszystkich. Walczył z zawrotami głowy oraz mdłością i wypatrywał oczy na okolice krypty. Między szczelinami parkanu i drzewami na parceli majaczyła jakaś sylwetka. Zbyt słabo widoczna by stwierdzić do kogo należąca. Garrett mówił że nie chce spędzać w krypcie więcej niż 15 - 20 minut. Luca spojrzał na zegarek. 23.13. Przed czasem, ale jak dotąd wszystko szło nie tak, więc nie było sensu spodziewać że nagle zacznie iść. Chłopak rozglądał się po całej posesji szukając gorączkowo jakiegoś pomysłu. To, co zamierzyli zostało wykonane. Lynch podpalił samochód, co odciągnęło wartownika od wejścia do krypty. Garrett mógł spokojnie wyjść, jednak musiał jeszcze minąć tych wszystkich ludzi... O ile już go nie dopadli... Mierde! Nagle cały plan wydał mu się monstrualnie głupi. Żeby wykurzyć ich wszystkich trzeba było czegoś więcej niż płonący wrak na ulicy. Potrzeba było czegoś bardziej spektakularnego.... Cerkiew! Wraz z błyskawicą przemknęło wspomnienie tego roześmianego, grubego brodacza i zimny płomień nienawiści zatańczył w oczach Luci.

Luca widział jak Lynch i tamta dwujka znika w parku. Całą swoją uwagę skupił na wartowniku. czy ruszy za tamtymi? Powróci pod kryptę? Zacznie patrolować teren? Od tego zależało wszystko, co miał zamiar przedsięwziąć.
Wartownik oddał jeszcze jeden strzał - widział to - w kierunku uciekających do parku ludzi i … ruszył za nimi w pościg. Stupido! Akurat kiedy przebiegał nieopodal palącego się samochodu auto eksplodowało i facet upadł... chyba krzyczał, ale huk płonącego wraku i brzęczenie w uszach po eksplozji baku, nie pozwalały tego stwierdzić na bank. Teraz albo nigdy. Luca wyrwał z bramy z torbą na ramieniu i rewolwerem w garści. Taka okazja mogła się nie powtórzyć. Biegł co sił w kierunku, jak się spodziewał, rannego już gościa. Deszcz chlastał i tak już mokrą twarz, przemoczone buty wzbijały bryzgi brudnej wody. Nie czuł nic. Kiedy dobiegł jednym strzałem w głowę przerwał krzyk tamtego. Nie widział jego twarzy... widział Domenico. Szarpnięcie i huk własnej broni przywołały go do rzeczywistości. Szybko rozejrzał się dokoła... Nikogo. Burza chyba skutecznie zagłuszyła wszystkie odgłosy - strzały, krzyki a nawet eksplozję wozu... i popędził w stronę bramy do parceli cerkwi. Brama okazała się nie zamknięta. Wbiegł na teren cichej cerkwi. Bywał tu nie raz, co prawda nigdy nocą, ale wiedzy starczyło by się orientować co gdzie jest. To co zaraz miał zrobić napawało go zgrozą i stawało włosy na głowie. Ale musiał to zrobić. Inaczej nie kupi Garrettowi czasu i okazji do ucieczki. Przyklejony do ściany kościoła, korzystając z osłony szerokiego okapu drżacymi rękami wyciągnął z torby dwie bytelki i zapałki. Wiedział, że za to co za chwilę zrobi trafi prosto na samo dno piekła, ale w głowiei wciąż krzyczał Domenico. Płomień liznął szmaty na szyjkach butelek. Chłopak wziął głęboki wdech i przeżegnał się mimo wszystko polecając duszę Bogu. Schizmatycki czy nie, to był jednak kościół. Odskoczył od ściany i wziął potężny zamach...
Zamarł w pół ruchu. W tym wszystkim nawet nie zauważył zamkniętych okiennic. Bogu niech będą dzięki! Jednak kwacze płonęły. Otrząsnął się z zaskoczenia i pędem puścił za cerkiew w stronę zabudowań mieszkalnych. Odciągający zebranych w krypcie ogień musiał zapłonąć. Mlaskanie szybkich kroków zagłuszyła burza. Był już dwadzieścia, dziesięć kroków od budynku kiedy dostrzegł, że... ktoś jest za samochodami. Najwyraźniej strażnik, który miał pilnować zaparkowanych aut. Może nie widział samochodu po drugiej stronie ulicy. Może nie słyszał wybuchu? Najwyraźniej tez zastrzelony przez Lucę strażnik spod krypty nie poinformował go o tym co się dzieje. Jednak widząc pędzącego chłopaka z butelkami sięgnął pod pazuchę przemoczonej kurtki. Nie było czasu na namysły. Pierwszy pocisk poszybował w kierunku okna na piętrze, a Luca w biegu wyszarpnął wolną ręką rewolwer z kieszeni kapoty i rzucił sie w stronę aut starajac się skrócić dystans i pole ostrzału tamtego.
Rzut nie był celny. Butelka wyśliznęła się z mokrej ręki i spadła spory kawałek od celu, rozbryzgując na ścianie budynku. Płomienie rozlały się po cegłach muru. Jednak i wróg nie popisał się celnością. Wyciągniecie broni zajęło mu czas potrzebny Luce na doskok za ukrycie. Kule przeleciały obok chłopaka, zapewne tylko dzięki ciemności, ulewie i pozostawaniu w ruchu. Jedna z nich przestrzeliła ubranie Włocha. Luca nie bardzo wiedział gdzie dokładnie jest tamten, wiedział za to za którym z samochodów się ukrywa. Potoczył drugą z zapalonych butelek pod tamto auto i przysiadł dysząc ciężko i nasłuchując za ukryciem.
Butelka podtoczyła się pod samochód, za którym wydawało mu się, ze ukrywa się przeciwnik. W chwilę poźniej zobaczył płomienie. Przeciwnik też dostrzegł zagrożenie. Chłopak zobaczył go, jak pochylony pędzi w stronę innej osłony. Dwa kaszlnięcia colta posłały w jego kierunku dwie kule, po czym Luca też zerwał się i ruszył biegiem.
Nie wydawało się by go trafił. Nie tak łatwo trafić pochylonego człowieka w deszczu, szczególnie z broni z lekko zwichrowaną lufą. No i nie mając wprawy w strzelaniu większej niż strzelnica na lunaparku. Facet jeszcze w biegu oddał strzały w kierunku Luci, który też biegł. Przed siebie, byle tylko nie pozostawać w bezruchu.
Byl już prawie obok osłony, kiedy coś, jakby kopnięcie mula, walnęło go w bok. Dostał! Ból poszarpanej tkanki i rozrywanego ciała cisnął go na błoto. Błyskawica, ból w boku i twardzy żwir rysujący twarz. Potem już nic. Stracił przytomność...

...Chyba nie na długo, bo kiedy ją odzyskał zobaczył blisko siebie buty. Nogi. Skąpaną w ciemności i strugach deszczu sylwetkę tamtego. Nie widział twarzy ale gotów był postawić wszystkie pieniądze, że maluje się na niej wyraz zadowolenia. Boku nie czuł, zęby bólu gryzły za to resztę ciała. W błocie wymacał kolbę swojego colta. Była mała szansa, by zdołał obrócić się i pozbyć zagrożenia nim przeciwnik wpakuje mu kolejną kulkę, ale nagle potężna eksplozja zachwiała wrogiem. To wybuchł podpalony samochód. To była jedyna szansa. Chodziło o życie. Jego albo tamtego gościa. Innego wyjścia nie było. Jak potrafił najpewniej uścisnął broń w garści, wymierzył i wypalił. Był zamroczony. Zawsze wydawało mu się że w takich chwilach wpada się w panikę. Jednak teraz powoli, metodycznie, jak w transie pakował w bydlaka pocisk za pociskiem. Aż suchy trzask iglicy oznajmił koniec amunicji.
Pierwsza kula trafiła tamtego prosto w gardło, druga w pierś, trzecia przeleciała nad padającym w błoto i krztuszącym się własną krwią człowiekiem. Wielki rewolwer z długaśną lufą wypadł mu z dłoni i mlasnął w kałużę. Było pewne, ze zaraz umrze, a chłopak czuł, że sam natychmiast potrzebuje fachowej pomocy. Ból sugerował jedno - kula nadal tkwiła w ciele, a krew ciekła z rany. Pozostając tutaj ryzykował utratę przytomności, która mogła zdarzyć się równie dobrze po drodze do mieszkania.
Bok rwał bólem jak jasna cholera. Było mu zimno... mokro... źle.
Trudno... pomyślał chłopak ...nie udało się. Z trudem podniósł na nogi i trzymając za zraniony bok pokuśtykał w stronę bramy. Miał już dość. Wychodząc rzucił jeszcze załzawione spojrzenie na budynki parceli, ale teraz musiał tylko dowlec się do mieszkania. Zanim zemdleje.
 
Bogdan jest offline  
Stary 08-02-2011, 11:45   #154
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Ten posąg...

Przyłapałem się na tym, że patrzyłem na niego znowu. Było w nim coś niewypowiedzianie odpychającego, ale równocześnie w jakiś niepojęty sposób perwersyjnie interesującego, na swój chory sposób niezwykłego...Jak zmasakrowane ciało ofiary wypadku samochodowego, którego jesteś przypadkowym świadkiem...Ta...Rzecz...Przedstawiona przez obłąkanego rzeźbiarza...Umysł buntował się i szarpał łańcuchy woli, gdy obraz tego stworzenia prześlizgiwał się jak wąż po moich mózgowych zwojach. Słowa nie mogą oddać tego odczucia, które wywołało we mnie wyobrażenie tego stwora. Słowo obrzydzenie nie jest wystarczająco silne, nie można też mówić o fascynacji w przypadku rzeczy tak odrażającej i przerażającej, nawet “obcy” wydaje się być tu nieadekwatnym określeniem - to coś przedstawione przez chorego twórcę było jednocześnie właśnie takie, ale też wymykające się wszelkiemu opisowi. Aura tego miejsca, dziwaczna mgła, grobowce - to wszystko szarpało nerwy. Ale tak naprawdę dopiero widok tego odrażającego posągu spowodował, że budził się we mnie pierwotny lęk...

Weź się w garść, Garrett. To tylko kawałek kamienia, ociosany -ręką zboczeńca z nazbyt wybujałą fantazją.

Dokładnie w chwili, gdy to pomyślałem, grobową ciszę zakłóciły jakieś hałasy dobiegające od strony wejścia, którym tu wszedłem.Zaśpiewy, które nagle poniosły się po zatęchłych kryptach, nie brzmiały jak piosenki ze szkółki niedzielnej. Tylko chwilę stałem jak sparaliżowany, strzygąc uszami jak jakiś zając. Trzeba było działac, i to cholernie szybko!

Konfrontacja nie wchodziła w grę, myślałem gorączkowo, wyjmując jednocześnie z kieszeni zapałki, głosów było zbyt wiele. Skoczyłem najpierw ku tym tunelom. Ruchy, Dwight. Pierwsza zapałka trzaskała o draskę dwa razy, aż w końcu się złamała. Kurwa, spokój, beształem się w myślach, a przysięgam wam że w tej komnacie było coś takiego że trzęsły mi się ręce, wrzuciłem bezużyteczną zapałkę do kieszeni i wyszarpnąłem niemal następną. Krzesałem, kląc po nosem ale w końcu po trzech przeciągnięciach mały ogień zapłonął. Ostrożnie przeciągnąłem płomieniem przy wejściach do paru tuneli. Przy wszystkich ogień wyraźnie drgał, a przy ostatnim zgasł.

Był cug! Była więc i niewielka szansa.

Ruszyłem, ale jakby ktoś pociągnął za linkę przyczepioną do mojej szyi, obróciłem głowę ku nieprzytomnej dziewczynie.
Cholera. Jasna cholera. Zostaw ją, to nie ma sensu! Sam masz szansę...
Zacisnąłem zęby. Wyjąłem nóż, sprężynowy mechanizm szczęknął cicho. Ostrze zalśniło w świetle latarki.

Nie mogłem. Po prostu nie mogłem. Zbyt wiele wiedziałem, znałem zbyt wiele prawdziwych historii o zboczeńcach i psycholach takich jak ci którzy tu nadchodzili. Co robią takim dziewczynom jak ona. Śmierć...Śmierć nie byłaby jeszcze najgorsza. Gdyby to był jeszcze facet, kurwa jego mać!
Ale to kobieta. Bezbronna, młoda dziewczyna. Nie mogłem, musiałem zaryzykować. Przynajmniej spróbować.

* * *


Ruszaj się, Garrett. Na co czekasz?!

Podbiegam do niej, potykając się o coś. Zaciskam mocniej dłoń na rękojeści sprężynowca.
Jest inne wyjście, Dwight. Tak. Pchnij, zakończ to tutaj. Nie dostaną jej w swoje ręce. Umrze we śnie, zgubi się gdzieś bezpowrotnie w majakach wywołanych tym, czym ją naćpali. Tak będzie lepiej...Dla niej...Dla ciebie...

Przysuwam nóż do jej szyi. Zaśpiewy są coraz bliżej, mam wrażenie że oni słyszą dudnienie mojego serca.

HUK!

Z góry dał się słyszeć odgłos nieco inny niż stłumiony grzmot burzy. Bliskie uderzenie pioruna?! A może wybuch?! Czyżby śpiewy zatrzymały się na moment? Czyżby ten odgłos zaniepokoił idących? Jeśli tak to nawet na krótko, nadzieja zdechła. Znów słyszę te piekielne mamrotanie i znów powoli się zbliża... Podnoszę wzrok, jakbym mógł coś zobaczyć przez to czarne sklepienie, wiszące nade mną jak czarne chmury. Ten huk otrzeźwia mnie na moment, patrzę na swoją dłoń...

Nie!

Dłoń szybko przenosi nóż wyżej, przecina nerwowo więzy. CIało wali się na podłogę, łapię je by nie rozległ się hałas. Biegiem. Działam szybko, adrenalina wali do głowy, odcinam jeszcze spory kawałek jej odzienia. Skok ku tunelom. Zostawiam ten kawałek ubrania, zaczepiając go o wystający ostry kawałek kamienia. Fałszywy trop, może da nam chociaż paręnaście sekund, może więcej.

Potem chowam szybko nóż, wyciągam broń i odbezpieczam ją. Skronie pulsują jakby miały rozsadzić całą czaszkę. Szybciej, do cholery. Głosy są coraz bliżej. Już widać światło padające z wejścia, poblask zwiastujący rychłą śmierc. Bez paniki, chłopie. Dasz radę. Broń do kieszeni, tak by było ją łatwiej wyjąć. Chwytam mocno dziewczynę za nadgarstek i ciągnę ku najdalszemu tunelowi od tego, przy którym pozostawiłem trop. Pakuję się pierwszy, wpełzam tam i ciągnę za sobą bezwładne ciało. Gaszę latarkę. Uspokój oddech, kurwa mać. Ustawiam się na plecach.

Powoli. Każdy centymetr okupiony jest męczarnią. Ciało-ciężar się wlecze, a dziewczyna jest nieprzytomna mimo tego co się z nią dzieje. Staram się robić to cicho, ale rychło okazuje się że nie ma takiej potrzeby. Ludzie weszli już do komnaty a po chwili … słyszę bębny. Zaczynają grać na bębnach. I chyba śpiewają coś. Głosy docierają do mnie zniekształcone przez skałę. Gdzieś słyszę też pogłos burzy. Czuję niewyobrażalny smród.

Przesuwając naprzemiennie łopatkami, przesuwam się na plecach i dwoma rękoma ciągnę ją najszybciej jak się da. Bębny, cholera. Bębny. Walą mi do mózgu, a może to ciśnienie. Dyszę ciężko i przesuwam się po centymetrze, kawałek po kawałku, mięśnie bolą jak diabli. Jak najdalej...Ten smród...Jest nie do wytrzymania. CIągnę dalej, nie widzę nic i to jest chyba najgorsze. Moje dłonie wczepione w ubranie dziewczyny, w jej włosy...Sił coraz mniej...Szarpię teraz raz po raz. Szarpnięcie, rzut ciała, odpoczynek. I znowu...Szarpnięcie, odpoczynek. Jeszcze raz. Szarpnięcie i...

Tracę za plecami oparcie i czuję za plecami przestrzeń: wypadam z tunelu do jakiejś komnaty ciągnąc za sobą dziewczynę. Padam na coś lepkiego, jakiś szlam a dziewczyna na mnie. Czyżby jęknęła? Czuję smród zgniłych resztek - coś jak liście i otacza cię wilgotna ciemność. Taka, która zdaje się dławić oddech, tłamsić myśli i wolę. Gdzieś słyszę ciurkanie wody, a granie na bębnach przybiera na sile. Słyszę je.

Ale słyszę też coś jeszcze.

Gdzieś z boku słychać dziwny dźwięk. Sapanie. Dochodzi gdzieś z boku.

Kurwa, kurwa mać! Cholera, zapaliłbym teraz, królestwo za papierosa! Co to za sapanie?!!! Strach chwyta mnie za gardło, spokój, kurwa, Dwight! Kobieta leży na mnie, a ja póki co dyszę i nie zrywam się, wyszarpując jednocześnie latarkę z boku płaszcza. Naciskam na przełącznik, kierując od razu promień w kierunku hałasu.

Snop latarki jest niczym promień nadziei, bo widzę, ze znalazłem się w starej krypcie, podobnej do tej, przez którą dostałem się do pomieszczenia z posągami. Ale to dyszenie …..
Latarka o mało nie wypada mi z ręki.

Oni MIELI rację. ONE istnieją!
Właśnie świeciłem w ślepia jednego z nich. Oślizłga skóra, żółte oczy, oblicze zrodzone w najgorszym koszmarze, widok który jednocześnie mrozi krew w moich żyłach i sprawia, że zbiera mi się na wymioty. Stukot kopyt i chlupot łomoczą w mojej głowie, gdy potwór skacze w cień, skrywając się w jakimś koryratrzu, chyba równie zdziwiony co ja. Ale już za chwilę słyszę stamtąd dziwaczne poszczekiwanie - jak nawoływanie. Te tunele! Ten smród! One przyłażą stąd do komnaty z posągami! Pełzną wzywane rytmem bębnów!

Inne wyjścia?!

W panice rozglądam się wokół. Są trzy. Jedno, którym poszedł stwór. Drugie - po lewej, korytarz opadający w dół i trzecie za moimi plecami, jakby przejście do kolejnej komory grobowca. Z mojego gardła wydobywa się krótki, nieludzki krzyk gdy spycham z siebie kobietę. Nie do końca zdając sobie sprawę z tego co robię walę ją w twarz z otwartej dłoni. Pistolet, pistolet! Zapalniczka! Zataczam się, przewracam w szlam i podrywam się próbując strząsnąć sprzed moich oczu widok tych ślepi...Jak szaleniec miotam się z ogniem przed tunelem prowadzącym w dół i drugim wejściem - cug, gdzie cug?! Ten smród, oblepia mnie jak błoto, jak żywa i ciepła ciemność...

Płomień zapalniczki chybota się w takt moich szaleńczych ruchów. Nie wiem już, czy pokazuje powiew powietrza, czy to moje chaotyczne działanie powoduje, że drga. Wydaje się, że cug jest tam, z tego korytarza w dół. Ale nie mam pewności. Bębny grają. Odbijają się szaleńczo od ścian. Zagłuszają wszystko - bicie serca, burzę a nawet hałas dobiegający z korytarza w którym znikł stwór. Poszczekiwania. Jazgoty. Takie jak słyszałem wczoraj w parku. I coś jeszcze - chyba stukot kopyt. Zbliżają się. Sądząc po odgłosach - całym stadem.

* * *

Są chwile, że coś w nas potrafi dźgnąć nasz mózg rozżarzonym prętem i zmusić zmęczony organizm do nadludzkiego wysiłku. Tak było wtedy, tam, w krypcie. Czy był to po prostu zwierzęcy strach, walka o życie, a może wszechogarniające mnie niewypowiedziane obrzydzenie do tego miejsca, do stworzeń i pamięci tego wstrętnego posągu... Podobne rzeczy słyszałem w opowieściach ludzi powracających z wojny, historie o pokładach sił ludzkich których istnienia nie podejrzewano, wyzwalane w sytuacjach ekstremalnych. A jeśli ta nie była ekstremalna, to ja urodziłem się kurwa w Jersey...
W każdym razie jakaś część mnie odłączyła się, zostało jakieś pieprzone zwierzę gotowe gnać przed siebie i prędzej paść ze zmęczenia niż się zatrzymac. Sam nie wiem kiedy chwyciłem dziewczynę i wrzuciłem ją sobie na plecy, zaplatając sobie jej ręce na piersiach. Chyba wczepiłem się w nią pazurami lewej dłoni tak mocno, że popłynęła z niej krew, nie wiem. Drugą ręką próbowałem trzymać włączoną latarkę i runąłem pochylony do przodu, lecz nie wywróciłem się choć w udach poczułem ogień.
Ryknąłem jak raniony zwierz i rzuciłem się, zgięty i na wpół oszalały do przodu, w dół korytarza - niemal nie patrząc przed siebie. Zresztą i tak trzymana byle jak latarka nie była w stanie w biegu dawac prostego promienia światła i widziałem przed sobą tylko chaotyczne, chwilowe obrazy tego co było przede mną w różnych miejscach drogi, jak migające złudy kalejdoskopu...

Biegłem z trudem orientując się, że nogi ślizgały sie na coraz mniej pewnym gruncie. Nagle but chlupnał w wodę. Ze zgrozą zauwazyłem że korytarz wypełnia coraz głębsza woda. Za sobą słyszałem już echa zwierzęcej pogoni. Nie było czasu na pieprzone zastanawianie się, -dokądkolwiek prowadził ten tunel - -musiałem nim uciekać. Wody było coraz więcej. Sięgała już do pasa. Obawiałem się, że korytarz w końcu zostanie cały zalany. Ta świadomość była chyba jeszcze gorsza niż te hałasy za moimi plecami.

Błoto bryzgało, a ja nie czułem już chyba nawet smrodu. Brnąłem dalej, niczym w złym śnie rwąc z zaciśniętymi zębami każdy jard. Mógłbym powiedziec, że liczyłem wtedy że może te zwierzęta obawiac się będą wody, że żyłem nadzieją iż zdążę przed nimi gdzieś dotrzec, a zalanie korytarza odgrodzi mnie od tych potworów...Mógłbym, ale byłaby to nieprawda. Nie myślałem wtedy o tym wszystkim. Nie myślałem wtedy o niczym. Ostatkiem sił, plując i dysząc, kląc i wymyślając cały świat na bezdechu, parłem do przodu jak człowiek usiłujący uciec z morza przed silnym odpływem, a ciężar na moich plecach zdawał się ważyć z każdym krokiem coraz więcej...

Wody było coraz więcej. Brnąłem już po pas, ale powoli sięgała do piersi. I wtedy, kiedy myślałem że już po tobie zobaczyłem, a może bardziej wyczułem przestrzeń z boku po prawej, jakiś korytarz. Ku górze. Ale za sobą słyszałem już bliski chlupot. Wyczuwałem już nawet drżenie wody. Czymkolwiek były te bestie, pędziły właśnie za mną i najwyraźniej się przybliżały.

To jeszcze nie koniec, wy brzydkie skurwiele! Garrett się nie poddaje. Nie odpuszcza! -Ruszyłem korytarzem, który szybko okazał się długimi schodami prowadzącymi w gorę. Lały się po nich strumienie wody - chyba deszczu. Schody. Dziesiątki schodów, piekielny ból w forsowanych mięśniach. A potwory tuż tuż. Za mną!
Wtedy zobaczyłem, ze schody kończą się. Znikają w suficie, a przez szczeliny leje się woda! Slychać pioruny, nieco przytłumione, oraz czuć już swieże powietrze. To musi być klapa!

Zrzuciłem z siebie ciało, bezceremonialnie popychając je na ścianę. Pozbawiony ciężaru rzuciłem się do góry, wściekle pchając klapę...

Impet był duży, dało radę podnieść, ale z ogromnym wysiłkiem. Wtedy zobaczyłem pokraczny cień pierwszego stwora na schodach. Już prawie przy dziewczynie!
Jedno spojrzenie - i ten cień. Podparłem klapę barkiem, by zluzowac jedną dłoń...Szybko, szybko, Dwight! Wyszarpałem przygotowanego Lugera z kieszeni i trzymając go na wyciągniętej dłoni, nawet nie celując dokładnie zacząłem strzelać w to miejsce raz za razem. Nie wiem, ile razy wygarnąłem. Chyba coś krzyczałem...

Pierwszy strzał rozszedł się echem, drugi - broń się zacięła - chyba od wody. Cisnąłem jak szalony bezużytycznym pistoletem w ślad za ohydą.
- Żryj, skurwysynu, żryj!!! - darłem się w dół - Zadław się!

Huk chyba jednak na chwilę przepłoszył stwora. Być może też oberwał - ciężko było stwierdzić w tych warunkach. Nie patrząc już w dół zebrałem w sobie wszystko co tylko miałem pod maską i pchnąłem dalej, podpierając się nogami o najwyższe stopnie... I wtedy płyta odskoczyla! Droga byla wolna!

- Dalej, skarbie...- wysyczałem, szczerząc zęby na umorusanej mułem twarzy i chwytając panienkę -jedną ręką za oszywę- Jeszcze tylko trochę!
Sam przekładałem już jedną nogę przez krawędź otworu, przesuwając coraz większą część ciała na zewnątrz. Gdy tylko ciężar ciała znalazłby się po tamtej stronie, miałem zamiar ciągnąc kobietę w górę. Uniosłem głowę.

Cmentarz! Powietrze!

Nigdy jeszcze widok cmentarzyska mnie tak nie ucieszył. Wydostałem się na cmentarzu, spychając płytę pamiątkową na jakimś grobie. Od razu dostałem ciepłym deszczem po twarzy. Szlam spływał z niej na koszulę. Świeże powietrze smakowało wtedy nawet lepiej niż papieros, ale to nie był jeszcze koniec. Z dołu nadal słyszałem odgłosy pogoni.
Wyciągnąć dziewczynę, dalej, dasz radę...Ufff, teraz szybko zasunąc płytę...Łatwo powiedziec, mięśnie bolą jak diabli, w oczach ciemnieje...

Stwor pojawił się obok mnie, kiedy nasuwałem płytę na miejsce. Widziałem jego szkaradny pysk, żółte ślepia. Dokładnie i wyraźnie. Wyglądało to tak, jakby wyskoczył z cienia pomiędzy grobami. Jeśli tam, na dole mogłem mieć jeszcze wątpliwości, to tutaj widziałem to ohydztwo w całej swojej kurewskiej okazałości. O dziwo jednak nie zaatakował! Uszponiona łapa chwyciła bez trudu kamienną płytę. Jeden ruch i wejście zostało zamknięte. Poczwara wskoczyla na kamień, blokując swoim pobratymcom możliwość wyjścia. To COŚ pomagało mi! Zobaczylem jednak jego ślepia. Zimna, nieludzka inteligencja. To coś pomagało, ale w sobie tylko wiadomych celach. Nie sądziłem by miało jakikolwiek uczucia wyższe. To może raczej było .. współzawodnictwo z tamtymi pokrakami pod ziemi?. Potrzeba łowów? Polowania? Tylko to coś i jej ofiara - ja. Bez stada, jeden na jednego. Nie miałem pojęcia. Nie chciałem mieć.

Przysięgam, jeśli kiedykolwiek w życiu byłem bardziej zdziwiony, to już chyba tylko przy porodzie gdy po raz pierwszy zobaczyłem świat przez maminą piczę! Nie zastanawiałem się jednak, co miało to wszystko oznaczac, nie analizowałem. To coś było przerażającym koszmarem, nieobliczalnym ohydnym zwierzęciem z którym byłem sam na sam na cmentarzu w czasie burzy. Jeszcze gdy potwór zajęty był zamykaniem grobowca, rozstrzęsioną dłonią rozpaczliwie wyszarpnąłem sprężynowy nóż i otworzyłem go jednym ruchem. Nie umiałem sobie wyobrazic, że mogę współpracowac z tym czymś...Byc moze miałem tylko jedną szansę...Zebrałem się w sobie.

Nie.

Zastygłem z nożem w ręce, opuściłem dłoń. Daleka błyskawica rozświetlała upiorną scenerię cmentarzyska. To coś...Nie rzuciło się na mnie, mimo że coś we mnie, nie wiem co, powstrzymało mnie przed wbiciem mu noża w jedno z tych ślepi. Nie uciekało...Po prostu tam było, istniało, nie dające się zrozumieć...Obce...

Doskoczyłem do ciała dziewczyny, próbując się nim zasłonic z jednej strony, przy tym przerzucic sobie jej jedną rękę na ramię, w drugiej nóż - cały czas przodem do tego stworzenia...Choc ledwo trzymałem się na nogach, nie po to wlokłem tę lalkę przez tyle czasu ze sobą, by teraz pozostawic ją w objęciach tego...czegoś...Z nią.

Pozwoliła mi odejść. Tak po prostu. Siedząc na kamieniu nagrobnym i obserwując mój marsz. Nie wiem dlaczego pomyślałem o niej “ona”. Miałem mało czasu - tego jednego byłem pewien …

Lało...Schowałem nóż. Nie oglądałem się już. Najszybciej, jak tylko było w stanie wlec się moje obolałe i wycieńczone ciało, wlokłem się przed siebie z uwieszonym u boku ciężarem obcej mi kobiety, wypatrując w mroku prześwitów czy blasków mogących oznaczac najbliższą ulicę... W głowie huczało, jakby cała Piąta Aleja przejechała mi przez sam środek łba kołami wszystkich swoich wozów. Był tylko ten marsz, nieustępliwy, póki starczy jeszcze resztek energii..Brnąłem przez mrok jak przez ten szlam, co jakiś czas światło błyskawic ukazywało ponury krajobraz porozkopywanej ziemi, poprzechylanych nagrobków i zapuszczonych krzewów wyglądających jakby chciały złapać nas swoimi witkami. Zataczałem się, dławiłem, potykałem o nagrobki...Brudny deszcz spływał z moich włosów na moje usta, a ja piłem bezwiednie tę wodę walcząc o oddech... Zamoczona latarka gasła czasami, w nieprzewidywalny sposób wrzucając mnie na krótkie chwile w absolutne ciemności - i wtedy chciałem krzyczeć, ale nie miałem już na to po prostu sił.

* * *
- Mówię panu, to był jakiś potwór! - nie przestawał się trząść.
Sierżant Huarez markotnie patrzył w pusty już niestety kubek po kawie. Czwartej kawie. Z niechęcią przeniósł wzrok na świadka. Pulchny, łysawy mężczyzna przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Był mokry jak kura i trząsł się jak osika. Nie tylko z zimna.
- Niech pan przestanie. - glina twardo przywołała facecika do porządku. - Żaden potwór. Sam pan przecież zeznał, że do pana mówił. Niech pan się uspokoi i opowie od początku.
- Jeszcze raz...? - -upewnił się skulony mężczyzna.
Wzrok policjanta wystarczył za odpowiedź.
- No...- ręce tamtego drżały - ...koło cmentarza, jak jechałem...Wypadł nagle na szosę, lało jak cholera...Potwór...Cały czymś pooblepiany, czarny jak diabeł. Ledwo go zauważyłem w deszczu, stanął na środku i wystawił łapę...Udało mi się wyjść z poślizgu...i...
- Zatrzymał pan Forda tuż przed nim...
- No właśnie...
- Co było dalej?
- Mówiłem już...Dopadł do drzwi i wtedy mało nie zemdlałem...Miał we włosach błoto, może ziemię, nie wiem...I ta twarz...Czarna, jak u diabła...Wymazana...To chyba była krew!
- A może po prostu błoto? Przecież lało.
- Panie władzo! - zerwał się człowieczek, ale policjant osadził go gestem z powrotem - Przysięgam, on musiał wyjść spod ziemi! Z grobu, jak Boga kocham, był cały oblepiony ziemią!
- Twarzy by pan nie rozpoznał?!
- Przecież mówię, był czymś wymazany, zresztą uciekałem wzrokiem, jestem chory na serce, biorę leki i...
- Złapał pana i...
- Złapał mnie za oszywę i wyciągnął, myślałem że ze mną koniec. O, coś sobie przypomniałem!
- Co?
- Krzyczał! Krzyczał - wysiadać, policja, rekwiruję ten wóz!
- A pan uwierzył?!
- Panie, ja dziękowałem że toto mówi ludzkim językiem! Zresztą machnął mi czymś...Odznaką...
- Policyjną?
- No..taak...
- Taką? - sierżant zaświecił blachą.
- Tak. - powiedział świadek, ale zaraz zmienił zdanie - Nie...- pokręcił głową . - Inną. -Zaraz, jednak taką jak pan pokazał. Zresztą nie wiem...Rzuciłem się do ucieczki, cieszyłem się że żyję!
- Widział pan co robi dalej...?
- Nie wiem...Chyba coś wrzucił na tył, coś dużego, bo łupnęło - ale ja panie władzo już tylko biegłem...To był potwór, mówię panu, bo jeszcze jak biegłem to zza muru cmentarza słyszałem takie...
Na szczęście dla świadka ktoś wszedł do pokoju przesłuchań. Szeregowy glina szeptał coś Huarezowi do ucha. Gdy wyszedł, sierżant powiedział.
- Znaleźliśmy pana wóz, panie Goldberg.
- Naprawdę...? - w wystraszonych oczach łysawego grubasa wreszcie zabłysł promyczek radości.
- Tak. Na dnie jednego z kanałów w południowym Bronxie.

* * *

- Garrett...?!- powiedział powoli do słuchawki Brand.
Głos po drugiej stronie linii był taki zmieniony, że Jason musiał zapytać by się upewnić. Głos był też taki, że Brand nie zadawał zbędnych pytań, by nie tracić czasu.
- Tak, wiem gdzie to jest. - odpowiedział Jason.
- Meta. - detektyw brzmiał, jakby wstał z grobu. Również nie bawił się w uprzejmości - Taka o której wiesz tylko ty. Samochód, z kierowcą który nie zadaje zbędnych pytań. Lekarz, o tych samych przymiotach. Nie, nie dla mnie. Mam ze sobą kogoś. Kogoś, kto może nam wiele powiedzieć. Kto być może będzie mógł zeznawać. Dać nam przełom. Musimy...Musimy porozmawiać w cztery oczy...
Cisza po drugiej stronie była tak długa, że Brand zaczął się niepokoić.
- Jason? - zachrypiał głos - Na miłość boską, zapakuj też dla mnie coś jest w butelkach i ma naprawdę mocnego kopa...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 08-02-2011, 22:17   #155
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Deszcz... leje... pada... ciężkie, gęste krople padają prosto na czwórkę osób, które siedziały przytulone do siebie pod kamienną fontanną, przyozdobioną satyrami, z których w normalnych okolicznościach tryska woda. Teraz woda tryskała z nieba. Wielka fontanna lała się na nich z samej góry. Przemoczeni do suchej nitki i wystraszeni. Ktoś do nich strzelał i to z pozycji, która dawała mu ogromną przewagę. Jedno z nich było martwe. To był Lafayette. Magik. Osoba, której Walter zwierzył się ze swoich seansów z Victorem i zamordowaną Muriel. Człowiek, który rozumiał świat nadprzyrodzony, a przynajmniej go nie odrzucał. Człowiek, który w doskonały sposób potrafił tworzyć iluzję, oszukiwać, unosić się w powietrzu na oczach tysięcy widzów, czarować. Ale nawet on nie pokona ostrza, które podcięło mu gardło. Nawet on i jego zmęczone morfiną ciało nie dadzą rady najpierwotniejszym prawom natury. Śmierć. Podciętego gardła nie wyleczysz. Nie wyjmiesz z kapelusza magicznego eliksiru, który po wypiciu przywraca całą witalność. Teraz jego zwłoki siedzą pod fontanną z pozostałą trójką i opierają się o Waltera.

Księgowy ściska w ręku rewolwer i wpatruje się przed siebie. Tam leży Teodor. Rośnie pod nim kałuża krwi. Ale jeszcze oddycha, albo to bijące pioruny oświetlają go w specyficzny sposób. Gardło mu się ściska, gdy tak na niego patrzy. Ostatkiem sił powstrzymuje sam siebie, żeby nie wstać i nie dopaść do niego, sprawdzić, czy żyje, zawieźć go do szpitala, uratować go. Nie było ważne teraz, że ktoś do nich strzela i że trzeba go wykończyć, bo sami są w niebezpieczeństwie. Ważne jest to, żeby ocalić jego życie. Powstrzymał się resztkami sił. Resztkami sił...

-Mam nadzieję, że teraz nie będziesz miał takich wyrzutów sumienia, co do tego śmiecia, którego przywieźliśmy do ciebie, Hiddink – wyszeptał przez zęby w stronę Herberta. Ile potrzeba, żeby ten gruby wydawca zrozumiał, że ci ludzie to skurwiele. Chopp miał nadzieję, że ta noc będzie dla Herberta nauczką. Jeśli to, co zrobili Arturowi nie wystarczy...

Trzeba było działać. Jeśli Stypper ma żyć, to trzeba działać. Spojrzał jeszcze raz na Lafayetta i wiedział, że nie ma wyjścia. Nie było to zbyt koleżeńskie rozwiązanie, ale tak trzeba. Głowa Vincenta odchyliła się do tyłu, ukazując szerokie rozcięcie na gardle, z którego wciąż saczyła się krew. Ale jego oczy mówiły: zrób to przyjacielu.

-Użyję Vincenta jako tarczy i zestrzelę skurwiela – powiedział księgowy do wydawcy. -Osłaniaj mnie z drugiej strony.

Wziął magika za ramiona i podrzucił go sobie na rękach. Trzymał mocno. Spojrzał jeszcze na skuloną Amandę i powiedział jej, że wszystko będzie dobrze. Zaczął liczyć jeden, dwa... podniósł się na trzy. Wysunął się zza fontanny i stał teraz przodem w kierunku wejścia, gdzie, za balustradą, ukrywał się strzelec. Vincenta trzymał mocno i pewnie, a prawą rękę uniósł do góry i strzelił. Trafił w balustradę. Mniej więcej w tym samym momencie ciało Lafayetta połknęło kulkę na wysokości brzucha. Na szczęście do akcji włączył się Herbert i również strzelił zza fontanny. Tamten krzyknął, ale dalej strzelał. Walter zobaczył rozbłysk przy wejściu i błyskawicznie strzelił w to samo miejsce. W tym samym momencie wydarzyły się dwie rzeczy: było słychać rewolwer spadający ze schodów i odgłos walącego się ciała oraz głowa Francuza eksplodowała.

Udało się... ale nie ma czasu, Teddy... Księgowy ułożył magika z powrotem pod fontanną. Dla niego chyba najgorzej skończyła się ta strzelanina: rana w brzuch i to, co kiedyś było twarzą. Teraz nikt nie będzie w stanie go rozpoznać. Przynajmniej się przysłużył. I to bardzo. Walter doskoczył teraz do Teodora i zaczął nim szarpać, przykładać ucho do klatki piersiowej, ożywiać na wszelkie sposoby: -Teodor, Teddy, Teddy... powiedz, że żyjesz... wszystko będzie dobrze, dasz radę, zobaczysz...

Teodor leżał prawie nieruchomo. Miał poważną ranę w klatce piersiowej, a w ustach krew, ale oddychał. Padający deszcz obmywał go ze świeżej krwi, krople na jego twarzy układały się w łzy. Chopp miał zaciśnięte usta – on płakał naprawdę. Chciał się podnieść i pociągnąć Teodora w stronę samochodu, ale w tym samym momencie usłyszał kolejne strzały. Podniósł głowę i zobaczył, że nie ma Hiddinka. Instynktownie przypadł z powrotem do fontanny, gdzie cały czas siedziała Amanda.

-Gdzie Herbert? - zapytał panny Gordon, a ta odpowiedziała gestem dłoni. Walter udał się wzrokiem w tym kierunku akurat w ostatniej chwili, żeby zobaczyć walącego się na werandzie wydawcę. -Cholera – szepnął Chopp i pokazał Amandzie, żeby byli cicho. Usiadł z powrotem na ziemię i liczył na to, że napastnik nie zorientuje się, że jest ich więcej i sam się odsłoni. Nagle usłyszał głos Herberta: -Jeszcze jeden jest na górze. Schował się. Strzela z jakiegoś małego gówna.

-Kurwa, po co on drze tę japę? - wściekły księgowy rzucił pytanie bardziej do siebie, niż do Amandy. Jedyne, o czym był w stanie w tym momencie myśleć, to jego przyjaciel, który na gwałt potrzebuje pomocy medycznej. Zobaczył leżący obok w błocie odłupany kawałek fontanny. Podniósł go, wychylił się z kryjówki i rzucił w stronę, gdzie powinien znajdować się napastnik. Chciał sprawdzić, jak ten się zachowa: jeśli strzeli, to Walter dojrzy miejsce, w które powinien celować i będzie po sprawie. Jednak stało się coś zupełnie innego. Coś, co zupełnie przeczyło prawom fizyki. Zanim Walter zdążył z powrotem ukryć się za fontanną, poczuł niesamowity ból w udach. Spojrzał w dół i zobaczył, jak przez rozharatane spodnie sączy się krew. Upadł na plecy i w tym samym momencie rozległy się strzały. Strzelał Hiddink i nawet Amanda. Chopp również obrócił się na brzuch i zaczął strzelać. Grzmoty piorunów nie były w stanie zagłuszyć tej kanonady, a błyski piorunów oświetlały w demoniczny sposób sylwetkę człowieka, który ich wszystkich ranił. Teraz sam przyjmował pociski, targany wstrząsami, aż osunął się na ziemię. Burzowa oprawa graficzna sprawiła, że księgowy poczuł się przez moment, jak tamtej nocy, kiedy oglądał spektakl Vincenta w jego własnym teatrze. Wyrok, jakiego dokonali na napastniku był więc niejako hołdem złożonym martwemu już Francuzowi.

Walter jeszcze chwilę leżał w błocie i oswajał się z pulsującym bólem. Jak tylko się do niego przyzwyczai, będzie mógł działać dalej. Widział, jak Herbert ginie w wejściu do budynku. -Nie idź tam, Hiddink! - zawołał Chopp. -Do szpitala, musimy jechać do szpitala!

Ale wołał na próżno. Sam musiał więc schwycić za kołnierz Styppera i włóczyć go po ziemi, zostawiając za nim szeroki, krwawy ślad, który szybko rozmywał się w strumieniach wody. Walter ciągnął go, samemu będąc na kolanach, bo nie mógł ustać. Podpierał się ręką, aż pośliznął się na błocie i upadł. Teraz posuwali się jeszcze wolniej; Teodor prawie leżał na księgowym, a ten szedł do przodu na siedząco, odpychał się tylko jedną ręką, bo drugą obejmował przyjaciela. -Nie umieraj, nie umieraj, nie umieraj – cały czas szeptał, niczym gorącą modlitwę.

Zrobiło się łatwiej, jak dołączyła się Amanda, która przejęła na siebie większą część ciężaru Teodora i Walterowi udało się podnieść na nogi. W ten sposób doczłapali jakoś do samochodu Hiddinka, kiedy z wnętrza domu rozległ się kolejny strzał.

I znowu.

I znowu.

Oboje na moment zapomnieli o Teodorze. Walter zaczął iść w stronę zabudowań. Niebo znów rozdarła jasność, deszcz jakby jeszcze się wzmógł. Wraz z potężnym grzmotem pioruna, w drzwiach ukazała się znajoma sylwetka Hiddinka. Zaczął iść po schodach w dół. W opuszczonej ręce trzymał rewolwer. Wyglądał tak, jakby za chwilę miał upaść. Szedł w ich stronę, trochę się zataczając. Chopp wziął go pod ramię i razem doszli do samochodu. Oczywistym się wydawało, że za kółko usiadła panna Gordon. Teodor był już w środku.

-To był pieprzony Tołoczko, Walter. Ten, co cię tak załatwił w lesie – wycharczał ciężko wydawca. Koła zakręciły się w miejscu. W tym błocie ciężko było ruszyć. Udało się, pojazd ruszył. W stronę szpitala.

Tołoczko... szkoda, że tam w środku... że to nie ja – pomyślał Walter i zamknął oczy.

Wojna jeszcze się nie skończyła...
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
Stary 11-02-2011, 12:05   #156
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Ktoś do nich strzelał, a oni kulili się za fontanną, która w sumie nie stanowiła zbyt dobrej osłony i w tym momencie Walter uznał za stosowne połajać Herberta, za jego „wyrzuty sumienia”. Hiddink spojrzał na Choppa jak na raroga. Nie rozumiał co ma piernik do wiatraka, czy przez to, że ktoś chce ich zabić mieli sami z zimną krwią mordować bezbronnego jeńca? Na wojnach burskich Hiddink widział niejedno i były rzeczy, których się wstydził, ale na litość boską, to było przeszło dwadzieścia lat temu, a teraz był 1921 rok i do licha nie byli na wojnie. Zabicie Bielickiego byłoby zwykłym morderstwem. Herbert nie mógł zrozumieć dlaczego, ten prosty fakt nie dociera do Waltera i Teodora. Czy usprawiedliwieniem miało być, to że Bielicki był niewygodny, albo że był szalony? Hiddink z początku martwił się o Choppa i Stypera, teraz zaczął się o nich bać. Najwyraźniej myśleli, że oto znów są na Wielkiej Wojnie.
Nie było jednak czasu na zastanawianie się nad motywacją Waltera. Sytuacja była dramatyczna. Vincent nie żył, a Teodor był ranny. Ich zaś wciąż ktoś ostrzeliwał. Wtedy Chopp wpadł na pomysł by użyć ciała Lafayette’a jak tarczy.
Przeciwnik skupił się na jego ostrzale i Hiddink miał swoje pięć minut. Drań na szczycie schodów dostał i przestał strzelać.
Herbert doładował broń, po czym kuląc się skoczył na przód w kierunku schodów. Przypadł do balustrady i wciąż pochylony zaczął wchodzić na górę. W napięciu oczekiwał na strzał, czy jakikolwiek inny hałas. Sapał przy tym niemiłosiernie. Po ostatnich przeżyciach jego i tak nie najlepsza kondycja pogorszyła się jeszcze bardziej. Serce waliło mu jak młotem. Stękając dotarł do szczytu schodów i ostrożnie zerknął zza winkla.
Leżał tam nieznany Hiddinkowi mężczyzna w okrwawionym garniturze. Twarz zapaśnika i podobna sylwetka. Oczy wpatrzone w sufit, bez śladu życia. Któryś z pocisków okazał się być zabójczo skuteczny. Błyskawica oświetliła twarz zmarłego, krew skapującą po śliskich schodach. Drań, kimkolwiek był, był martwy.
Herbert nawet nie poczuł bólu. Tylko dwa uderzenia. Jedno w ramię, drugie w drugie ramię. Precyzyjne strzały oddane z góry. Hiddink poleciał do tyłu czując, że nie jest w stanie ruszyć rękami. Stoczył się po schodach krzycząc z bólu, strachu i trochę z chęci ostrzeżenia reszty.
Nim spadł ze schodów zdążył jeszcze dostrzec strzelca, który wynurzył się z cienia na piętrze. Herbert widział błysk dwóch różnokolorowych oczu, jak ślepia bestii. Widział, jak zwinnie niczym polujący drapieżnik przemknął przez korytarz na piętrze zmieniając pozycję.
Herbert postękując wczołgał się pod schody. Na szczęście nie upuścił rewolweru. Jęcząc z bólu przy każdym ruchu ramion wyciągnął z kieszeni chusteczkę i pomagając sobie zębami rozdarł ją na pół. Pozostawało teraz przewiązać rany. Drań znał się na rzeczy. Bolało jak diabli, choć rany nie wydawały się poważne. Pistolet miał mały kaliber. Bydlak najwyraźniej lubił się bawić.
- Pieprzony sadysta. - stęknął Herbert próbując opatrzyć ranę.
W miarę bezpieczny Hiddink zawołał:
- Jeszcze jeden jest na górze. Schował się. Strzela z jakiegoś małego gówna.
Herbertowi przyszło na myśl, że to może się w każdej chwili zmienić, wszak wystarczy, że zabierze spluwę martwego kompana.
Dalej wydarzenia potoczyły się w zawrotnym tempie. Ledwo zdążył przewiązać rany, a kolejny napastnik zaczął ich ostrzeliwać z korytarza po prawej stronie od fontanny. W świetle błyskawic dojrzał te same różnokolorowe źrenice, co przed chwilą na szczycie schodów. Strzały. Hebert zobaczył ranionego w nogi Choppa i w tej chwili zaczął zastanawiać się jak zwiać z towarzyszami z tego przeklętego miejsca. Miał uczucie, że za chwilę może być za późno jeśli, ten przeklęty mutant zaatakuje jeszcze raz, z innego miejsca, mogli już nie być w stanie się ruszać. Wtedy bydlak popełnił błąd. Zbyt ufny w swoją przewagę nierozważnie wystawił się na strzał pozostając w korytarzu. Choć ramię bolało jak diabli Herbertowi udało się wycelować na tyle szybko, by strzelić. Niezbyt rozsądnie wywalił w stronę sylwetki cały sześciokulowy magazynek. Strzelał póki nie usłyszał suchego trzasku iglicy o wypaloną spłonkę.
Kanonada dała efekt. Co najmniej trzy kule trafiły bydlaka w pierś. W rozbłysku błyskawic upadł na wznak. Zapadła cisza jak makiem zasiał. Cisza i ciemność. Korytarz z którego strzelał napastnik spowijał mrok.
Zapach prochu i cichy jęk przeciwnika to jedyne bodźce jakie po chwili odebrały pobudzone zmysły Herberta. Potem usłyszał szuranie. Facet chyba próbował się podnieść i odpełznąć gdzieś dalej. Kaszlał przy tym charakterystycznym kaszlem trafionego w płuca człowieka, który znał Hiddink jeszcze z wojny w Afryce.
Z rękoma trzęsącymi się z wysiłku i strachu Herbert załadował broń. Bał się jak diabli, ale ten strach nie paraliżował, więc nie było tak źle. Zaprawa z wojen burskich przydała się na stare lata. Z naładowanym wembleyem Hiddink ruszył w stronę korytarza kuląc się i co chwilę oglądając na szczyt schodów. Miał nadzieję, że to ten sam facet. W sumie ileż mogło być cholernych zabójców z różnymi kolorami oczu?
- Wkrótce się przekonam. Jak zarobię kulkę w plecy.
Rozdarty pomiędzy ewentualnymi dwoma niebezpieczeństwami powiedział do Amandy, byli na tyle blisko siebie, że nie trzeba było nawet podnosić głosu.
- Nie wychodź. Pilnuj schodów Amando.
Hiddink podchodził wolno do miejsca w którym jeszcze przed chwilą widział padającą sylwetkę napastnika i słyszał jego charczenie. Teraz ten dźwięk .. oddalił się. Jakby dobiegał z większej odległości, z końca korytarza. Ręce bolały wydawcę, z trudem trzymał w nich broń gotową do użytku. Celując z niej w stronę napastnika. Ale ..,. korytarz był pusty. Widział jedynie plamy krwi, dużo krwi na posadzce. Kawałek dalej jednak leżał już miękki dywan. Kaszel doszedł go z głębi korytarza. Ciemnego, jak mroki Hadesu. Gdzieś za budynkiem zagrzmiało potężnie.
Herbert przystanął. Miał ze wszystkich sił ochotę uciec stąd, ale ... ten człowiek, czy cokolwiek to było, był zbyt niebezpieczny. Gdyby teraz odpuścić na następne spotkanie przygotuje się lepiej i nie będzie już strzelał dla zabawy.
“Jeszcze tylko ten korytarz” dodał w myślach idąc dalej.
Miękki dywan tłumił kroki. Korytarz nie był długi, po jednej i po drugiej stronie minąłeś zaledwie jedne drzwi.
Zaraz na końcu korytarza zaczynał się dość spory salon. Gustowne meble ze skóry, regały z książkami, wielkie kotary. I on. Zauważyłeś go za późno, tak dobrze potrafił ukryć swoją obecność. Siedział na fotelu mierząc do ciebie z pistoletu. Jego oczy lśniły złowieszczym ogniem. Jedno na niebieskawo, drugie na zielono. Kliknął zwalniany spust wydając charakterystyczny dźwięk pustej iglicy. W tym samym momencie zagrzmiało, a ty przez chwilę myślałeś że pistolet jednak wystrzelił. Ale tak się nie stało. Tołłoczce - bo to był on, znany ci ze zdjęć policyjnych - zabrakło amunicji w małym pistolecie, którego używał. Zabójca uśmiechnął się szerokim uśmiechem rekina jakby mimo tego miał nad tobą przewagę i … zerwał z fotela. Przynajmniej próbował.
Ból w ramieniu rwał jak diabli, gdy Herbert podnosił w górę pistolet. Jeszcze nigdy w życiu ta prosta czynność nie zajęła mu tak koszmarnie dużo czasu. Włosy zjeżyły mu się na karku i głowie, gdy widział próbującego się podnieść mężczyznę. Palec zadrgał nerwowo naciskając na spust, i kolejny raz, i kolejny.
Tołoczko był szybki. Bardzo szybki. Jakby wcześniej nie oberwał kilku kul. Ale Hiddink strzelał z bliska. A strzelał dobrze. Kolejne kule cisnęły ciałem bandziora na fotel, z którego się poderwał, Wielki nóż wysunął się z ręki zabójcy. Skąd on go wziął!? Przecież przed chwilą trzymał w dłoniach pistolet!
Bandzior zagulgotał coś niezrozumiale i jego głowa opadła na pierś, z ust polała się krew. Ten przerażający poblask oczu zgasł. Hiddink był pewien. Tym razem załatwił gościa na dobre.
Po chwili napięcie zaczęło opadać i Herbert zatoczył się ze zmęczenia opierając się o ścianę. Dyszał ciężko jakby przebiegł kilka mil. Zataczając się ruszył z powrotem w stronę towarzyszy. Chciał, naprawdę bardzo chciał sprawdzić, czyj krzyk słyszeli wcześniej. Czy była to, któraś z sióstr Callahan? Chciał, ale nie miał już siły. Czuł, że za chwilę zemdleje. Wyszedł jakoś z budynku, a Chopp pomógł mu dowlec się do samochodu.
- Nie dam rady prowadzić. – wyszeptał słabnącym głosem.
Wsiadł ostatkiem sił do samochodu z przodu po stronie pasażera i wyciągnął kluczyki.
- Amando? – spytał wyciągając w jej stronę rękę.
Nie doczekał się odpowiedzi, bo w tej chwili stracił przytomność.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 11-02-2011, 16:33   #157
 
zodiaq's Avatar
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
Procesja leniwie znikała w ciemnym wejściu do krypty...
"Karmienie..."
Cały koszmar z poprzedniej nocy przewinął mu się przed oczami...
"Będą ucztować...razem..."
Ohydny smród wypełniał nozdrza, zbierało mu się na wymioty, podparł się o ścianę łuku, w uszach słyszał pisk..jak gdyby ktoś wysadził tonę dynamitu tuż przy jego uchu...
"Zbliżają się..."
Z prędkością wystrzelonego pocisku, smukły cień przesadził ogrodzenie parku...wylądował...pisk opon i dźwięk tłuczonego szkła
*
" On cię nienawidzi...najchętniej udusiłby cię swoim stetoskopem"
Do przeżartego wilgocią pokoju przedzierała się jedynie mała smuga nocnego światła, półmrok panujący wewnątrz pozwalał odpocząć oczom od nachalnych, białych lamp szpitalnych, wiszących na korytarzach. Zza grubych drzwi, co chwila dochodziły urywki pogwizdywań pielęgniarza...całkiem nieźle mu to wychodziło, w końcu czymś trzeba zająć głowę, żeby nie zwariować w takim miejscu.
- Nie słuchać...mam nie słuchać
" On tak powiedział?"
- Nie słuchać..nie słuchać..nie słuchać - powtarzał zatykając dłońmi uszy.
" On jest wrogiem...moim...twoim...naszym"
*
- Wróg mojego wroga...
Ghul wyrwał drzwi za jednym szarpnięciem, Luca stał jak zahipnotyzowany wpatrując się w kreaturę:
- Osłaniaj - syknął, po czym szaleńczym pędem popruł w kierunku samochodu.
Deszcz lał się strumieniami, wiatr wiał w przeciwnym kierunku, wszystko działało na jego niekorzyść...
"Zapal się do jasnej cholery"
Zapalniczka, którą kupił tego samego dnia strzelała bezradnie...był już blisko, kilka metrów od ghula...nie było czasu, rzucił butelkę celując w potwora. Chwilową niepewność rozwiał słup ognia, w którym sekundę później stał pomiot. Strzały z wnętrza pojazdu doprawiły miotającą się pochodnię.
Czuł je...nie były pewne, nie mogły się zdecydować...co wybrać. Smród płonącego cielska wzmacniał jedynie nudności. Oparł omdlałe ciało o maskę samochodu...obrazy, deszcz, widok córki Vivarro badającej Ukraińca, wszystko widział jak w kalejdoskopie, olbrzymia ilość zapachów, obrazów i barw...czuł je..nadchodziły.
- Musimy się stąd wynosić...zaraz zbiegnie się więcej. - ryknął starając się przebić przez odgłosy burzy.
- Lynch! Co pan tu, do cholery, robi?! - nie ukrywała swojego nastroju. - Uprzedzałam Pana! jeśli ma pan z tym coś wspólnego, to przysięgam, że komuś stanie się krzywda!
- Później wyjaśnię -
"Nie mdlej...nie mdlej"
Musieli się stamtąd wynosić - Luca!
- Jest pan tu sam, panie Lynch? - jej głos słyszał jak zza betonowej ściany.
Nie odezwał się, nie zdążył. Nikt nie musiał mu wskazywać strzelca, idealnie widział jego sylwetkę.

Dwa strzały.

Były rozjuszone...ktoś zabił ich krewniaczkę...siostrę. Zemsta...pragneli jej z całych swoich serc...o ile w ogóle je posiadali.
- Zabieramy go, Zaraz będzie ich tu więcej - rzucił do Emily z wzrokiem wbitym w kierunku z którego strażnik prowadził ostrzał, po czym chwycił za grube łapsko Ukraińca pomagając mu wstać.
Sięgnął po kolejną z obijających się w torbie butelek...tym razem zapalniczka działał bez zarzutu...jęzor ognia prawie natychmiast uchwycił materiał...
*
- Więc? - mężczyzna w szarym prochowcu przechadzał się po zgliszczach kompleksu. Kilka kroków za nim kroczyło dwóch umundurowanych policjantów.
- Pracownicy mówili o zaniedbaniach w izolacji in-sta-la-cji elektrycznej - wydukał jeden z nich czytając zapiski z notesiku drżącego przed jego oczyma.
- Coś jeszcze?
- Cholera, powodów może być tysiące, co my tu w ogóle robimy? - wybuchł drugi wyrywając notes kolegi - nawet jeśli to było podpalenie, to mamy ponad dwustu potencjalnych winowajców, nie mówiąc o tym, że to mógł być ktoś z zewnątrz...w końcu to cholerny szpital dla czubków.
Mężczyzna kiwnął jedynie głową, po czym sięgnął po papierosa:
- Zrobimy to regulaminowo...przesłuchamy wszystkich.



*
...butelka upadła na skórzany fotel, sekundę później ogień pochłonął wnętrze maszyny.
Kolejne kule skutecznie zmusiły ich do przyspieszenia tempa:
"Jest wystarczająco przerażający w dzień..."
Wyobraźnia nadawała cieniom drzew złowieszcze kształty, błyskawice i wszechobecny deszcz jedynie potęgowały ten efekt...zgubił się...
- No? - usłyszał zza swoich pleców. Jeszcze nigdy nie miał tak wielkiej ochoty uderzyć kogoś, a w rankingu pretendentów do obicia, Emily uplasowała się niebezpiecznie wysoko.
Kolejne pytania wysypywały się z ust kobiety...nie miał ochoty...nie miał siły...nie miał czasu, obrócił głowę patrząc na podbiegającą w strugach deszczu Vivarro i jej mięśniaka:
- Siedziałem w ogródku, czytałem książkę i nagle przyszło mi do głowy, żeby kogoś uratować - buty zapadały się we wszechobecnym błocie, a cmentarz majaczący za ogrodzeniem wywoływał u niego nieprzyjemne kłucie w żołądku...
*
- Pacjent 513...Leonard Lynch - wyczytał z listy. Płaszcz leżał niedbale na krześle, pomieszczenie było jednym wielkim basenem wypełnionym papierosowym dymem.
- Cholera - syknął patrząc na dzieciaka, wyglądającego na około 15-16 lat.
Chłopak wpatrzony w kaburę umocowaną na uprzęży pod pachą mężczyzny. Ten szybko przygasił memłanego w ustach papierosa:
- Duey, odsłoń te cholerne rolety - poinstruował stojącego przy drzwiach policjanta - wpuść tu trochę powietrza....Więc...- wzrok padł na listę - Leo. Co pamiętasz z wczorajszej nocy?
- O-ogień - wyjąkał cicho, lustrując twarze zgromadzonych w pokoiku.
- Czy instalacja ele..- zaczął trzeci, jednak wzrok, którym uraczył go detektyw skutecznie zamknął mu usta.
- Lynch...skądś znam to nazwisko...- zaczął - czym zajmuje się twój ojciec, mały?
- Jest p-policjantem.
- Ach - przyklasnął, po czym machnął do Duey'a - sierżant Duey zadzwoni do twojego ojca i zaraz ktoś cię odbierze.
- A przesłucha...- detektyw znów mu przerwał, tym razem szarpnął go zniżając do wysokości swojej głowy:
- Do jasnej cholery, Nash, ten dzieciak prędzej zrobi pod siebie niż podpali pieprzony szpital...- syknął - nie jest zdolny do czegoś takiego.

"Nie on"
*
Do mieszkania dotarli dość szybko, pomimo ulewy i krótkiej utraty orientacji. Wdrapując się po schodach uciszał szalejącą burzę myśli...telefon...najpierw telefon:
- Brand? Tu Lynch...- głęboki wdech - mamy problem, chodzi o... detektywa - powiedział spoglądając na Emily.
- Mów - głos spokojny ale ….
- Wlazło za nim około 15 zakapturzonych facetów, zajechali pod cerkiew czarnymi fordami...przyjechali chyba na jakąś chorą ceremonię...do tego w sam środek akcji wpakowała się...panna Vivarro - powiedział, wymawiając głośniej nazwisko, tak aby Emily bez problemu usłyszała.
- A detektyw?
- Nie wyszedł...nie wiem co się z nim stało...musiałem odeskortować panienkę i jej mięśniaka do naszego mieszkania - mówił swobodnie, nie zwracając uwagi na Borię - na miejscu został Luca.
- Czekajcie na telefon. Jakby sprawa wyklarowala się do kwadransa - dzwoń.

Nie zdążył usiąść gdy zza drzwi dało się usłyszeć głuche uderzenie. Pierwszy do drzwi podbiegł Borys, z gnatem przy piersi stanął przy drzwiach.
Lynch uchylił nieznacznie drzwi...ciche skrzypienie wypełniło wymarłą klatkę schodową.
Na deskach leżał nie kto inny, a Luca, skulony, trzymał się za bok, krwawił. Gdy razem z Borią podnieśli go okazało się, że rana była czymś więcej niż zwykłym zadrapaniem.
Położyli go na podłodze, przy kanapie.
- Panno Emily...to jest Luca - Lynch dźwignął się na nogi - zatamujcie to czymś..- powiedział wskazując na ranę głos miał nadzwyczaj. spokojny, chwycił za słuchawkę: - Halo?
- Leo - głos Branda - Dzwonił detektyw. Jest cały. Ale nie pojawi się u was.
- Mamy tu mały tłok...Luca dotarł...ledwo...złapał kulkę, mocno krwawi...przydałby się specjalista.
- Podeślę kogoś zaufanego. Przez ten czas postarajcie się nie dać mu stracić przytomności.
- Mogę zadzwonić po mojego lekarza! - zaoferowała doglądająca Lucę, Emily, jednak student zbył ją krzywym spojrzeniem.
- Postaramy się...- dokończył rozmowę, po czym rzucił słuchawkę na widełki...Luca odlatywał
- Brand zaraz kogoś przyśle, trzeba wybudzić chłopaka - mówił przechodząc do sąsiedniego pomieszczenia, z którego dobiegał chlupot wody.
Po niespełna minucie wrócił z wiadrem w rękach.
- Budź się chłopie - zawartość wiadra zalała całą twarz i klatkę piersiową Włocha...kontaktował...przynajmniej tyle można było wywnioskować po serii cichych, mięsistych wyrazów w jego ojczystym języku...
 

Ostatnio edytowane przez zodiaq : 11-02-2011 o 17:11. Powód: orty itp.
zodiaq jest offline  
Stary 14-02-2011, 10:34   #158
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
Najpierw dostrzegła wyraz twarzy Herberta. Szok pomieszany z gniewem i wściekłością. Dopiero potem jej wzrok przesunął się w stronę, w jaką spoglądał jej towarzysz. Kałuża krwi... czerwień na tle bieli pięknej, greckiej fontanny. A wśród tego kontrastu Vincent... z rozpłatanym gardłem, siedzący jak kukła, pozbawiony brutalnie życia, cały we krwi. Jego martwe oczy spoglądały jakby ze zdziwieniem i pretensją na przybyłych.

Jak w zwolnionym tempie widziała wykrzywione twarze pozostałych towarzyszy, kiedy z niedowierzaniem szukała u nich potwierdzenia, że to co zobaczyła było tylko koszmarnym przywidzeniem. Ale nic takiego się nie zdarzyło.
Amanda poczuła falę zimna, która rozlała się w jej żyłach z prędkością spienionej rzeki, serce tłukło się w klatce piersiowej w panice wybijając morsem sygnał do ucieczki, a żołądek skurczył się tak bardzo, że aż nie mogła oddychać. Mimowolnie przytknęła ręce do ust żeby nie krzyczeć.

Nawet nie usłyszała pierwszych strzałów.
Gdyby nie to, że któryś z mężczyzn odciągnął ją w bezpieczne miejsce, pewnie leżałaby, tak jak teraz Stypper, z kulką w piersi. Upadek na posadzkę trochę ją otrzeźwił. Oparła się plecami o marmurowy brzeg fontanny i sięgnęła po broń. Jednak jej ręka tak drżała, że Amanda nie ośmieliła się jej użyć.

Opanuj się dziewczyno inaczej będzie po tobie - pomyślała. Zaczęła więc spokojniej oddychać i skupiła się na obserwacji sytuacji.

Tymczasem pistolety Waltera i Herberta już pluły ogniem w stronę przeciwnika.
Padał strzał za strzałem. Amanda pisnęła kiedy kula odłupała kawałek fontanny tuż przy jej uchu. Skuliła się mocniej. Mimo, że wymiana ognia trwała dosłownie sekundy, Amanda miała wrażenie, że czas stanął w miejscu.

Wreszcie Chopp, w jakimś szale bojowym schwycił ciało Lafayetta i używając go jako tarczy wyskoczył w stronę schodów. Hiddink wspierał go ostrzałem z drugiej strony. Kilka razy błysnęło jeszcze z luf, a potem kobieta usłyszała jęk i coś ciężkiego i chyba metalicznego upadło na posadzkę. Zaraz potem, kiedy jej umysł w końcu zrealizował, że dostali drania, Herbert wyskoczył w kierunku schodów, a Walter zostawiając ciało Vincenta ponownie koło fontanny, skoczył ku Stypperowi.

Pogubiła się. Wszystko działo się po prostu za szybko, zbyt dosłownie. Nie była przecież żadną wojowniczką, tylko zwykła amerykańską dziewczyną, która wpakowała się w wydarzenia wyjęte jakby wprost z hollywoodzkich produkcji. Łzy, wielkie jak ziarnka grochu popłynęły jej z oczu. Rozumiała, że nie mieli czasu zająć się nią i niańczyć, że trzeba było ratować rannego Teodora, że Vincent nie żył, a ona potrafiła się jedynie mazać, ale dlaczego do cholery nikt nie przygotował jej na brutalność tego świata???

Wtedy ponownie padły strzały. Chopp skoczył jak oparzony w jej kierunku przypadając do murka, a ze schodów prowadzących na piętro coś się stoczyło.

- Gdzie Herbert? – zapytał cicho Walter. Wskazała ręką na schody. Zaklął. Domyślała się co ma na myśli. Na pewno Herbert oberwał. Czy żyje? Jakby wychodząc naprzeciw jej pytaniu usłyszeli głos Hiddinka:

-Jeszcze jeden jest na górze. Schował się. Strzela z jakiegoś małego gówna.

Amanda odetchnęła. Otarła szybko łzy, a jej strach powoli zamieniał się we wściekłość. Ktoś sobie zrobił z nich tarcze strzeleckie. Nie pozwoli draniom na to. Kucnęła chwytając mocniej pistolet w dłoni i spojrzała w korytarze. W holu nie było telefonu, ale przypomniała sobie, że korytarz po prawej prowadził do salonu, w którym stał aparat telefoniczny. Gdyby udało jej się tam przedostać, mogłaby zadzwonić po policję i może tym wystraszyć napastników. Ledwie zdążyła pomyśleć, kiedy Walter jęknął i upadł na ziemię. Patrzyła jak z jego ud tryska krew. Ponownie spojrzała do korytarza. W świetle błyskawicy dostrzegła jarzące się w ciemności wielobarwne oczy napastnika. I jego rękę, w której dzierżył broń wymierzoną wprost w Amandę. Kobieta zadziałała instynktownie. Uskoczyła w lewo, głębiej za fontannę, a jej pistolet wypalił. Kula Amandy odłupała jedynie kawałek ściany tuż przy wejściu, ale przeciwnik je nie dosięgnął.
Skoro facet jest taki szybki i tak celnie strzela dlaczego chce tylko zranić?
Myśli Amandy śmigały jak błyskawice. Może odciąga naszą uwagę od czegoś groźniejszego?? Czy to któraś z sióstr wcześniej krzyczała?
- Walter, Herbert, on coś knuje, chce nas zatrzymać - głos Amandy zabrzmiał echem w holu.
Obaj mężczyźni strzelili jednocześnie z jej słowami. Kanonada pistoletowa przeszyła chwilę ciszy. Kule uderzyły w sylwetkę złapaną w sam środek rozbłysku pioruna. Amanda zobaczyła jak pierś różnookiego wroga rozbryzguje się fontannmi krwi - przynajmniej trzema, i jak napastnik pada do tyłu na plecy, chyba zaskoczony obrotem sytuacji.
- Dostał? – myślała na głos

Zapach prochu i cichy jęk z korytarza były jedynymi bodźcami jakie był w stanie zrealizować jej umysł. Potem słychać było szuranie. Ktoś próbował się chyba podnieść i odpełznąć. I jeszcze charczący kaszel…
Chop rzucił do Amandy szorstko:

- Nie wychodź. Pilnuj schodów Amando.

Dobre sobie. Nie miała zamiaru. Amanda ustawiła się za fontanną tak aby obserwować schody i drugi korytarz. Kto wie ilu szaleńców kryło sie jeszcze w tych ciemnościach ?
Hiddink podchodził wolno do miejsca w którym jeszcze przed chwilą widział padającą sylwetkę napastnika i słyszał jego charczenie. Gdzieś za budynkiem zagrzmiało potężnie.

Chopp tymczasem korzystając z oparcia, jakie dawała fontanna dźwignął się na nogi i zbliżył do leżącego Styppera.
Amanda była najsprawniejsza z całej trójki stojącej na nogach. Jednak nigdy nie była po drugiej stronie lufy pistoletu. Nikt do niej jeszcze nie strzelał. I bała się, bała się jak cholera. Pilnowała schodów. W fałszywym świetle błyskawic, każdy ruch cienia zdawał się jej być kolejnym wrogiem.
Jak tylko Herbert zniknął w ciemnym korytarzu Amanda doskoczyła do Lafayetta i pokonując strach i obrzydzenie przeszukała jego kieszenie. Liczyła na to, że przyjaciel zostawił im jakąś informację czy chociaż wskazówkę. Niestety oprócz kluczyków i dokumentów nie znalazła ani listu ani choćby malutkiej notatki. Pokonując falę mdłości wstała.
Potem nie czekała już dłużej. Jak tylko Walter zaczął ciągnąć Teodora w kierunku wyjścia zaczęła się wycofywać, nadal obserwując schody i korytarze. Wiedziała, że nie przydałaby się Herbertowi na nic, w strzelaninie była raczej zawadą niż pomocą.
Tuż za drzwiami pomogła Walterowi wtarabanić rannego Styppera do samochodu. Nie wyglądał dobrze… Amandzie znowu zbierało się na płacz, ale z całych sił starała się opanować. Miała nadzieję, że Herbertowi uda się dopaść różnookiego zbira i pomścić śmierć Vincenta. W takiej chwili jak ta zrozumiała czym jest nienawiść.

Kiedy padły strzały Walter skoczył ponownie do budynku. Amanda po raz kolejny starała się nie popaść w panikę.Czekała na obu towarzyszy jak skazaniec czekający na wyrok. Kiedy w końcu obaj mężczyźni pojawili się w drzwiach zaklęła. Herbert ledwie trzymał się na nogach. Walter również ledwie szedł.
Wszystko jedno było jej już co stało się w tym obrzydliwym domu. I co stało się z siostrami Callahan. Otworzyła drzwi auta.

- Nie dam rady prowadzić. – Herbert wyszeptał słabnącym głosem.
Wsiadł ostatkiem sił do samochodu z przodu po stronie pasażera i wyciągnął kluczyki.
- Amando? – spytał wyciągając w jej stronę rękę i w tym samym momencie stracił przytomność.

Amanda krzyknęła. Walter wskoczył do auta, z tyłu do Styppera i kobieta odpaliwszy silnik ruszyła w stronę szpitala, mając nadzieję, że dowiezie rannych zanim będzie za późno.

Wyjeżdżając przez bramę spojrzała jeszcze w lusterko. Dom zła, ponuro odcinał się zarysami na burzowym niebie, a gdzieś koło fontanny pozostał ich martwy przyjaciel.
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!
Felidae jest offline  
Stary 15-02-2011, 10:11   #159
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

ROZDZIAŁ TRZECI

ŚMIERĆ W DŻUNGLI




Wszyscy





„T.S.S. Columbia” unosił się na spokojnych falach oceanu płynąc swym zwyczajowym kursem z Nowego Yorku do Glasgow. Statek zabierał na pokład 72 pasażerów 1.
klasy , 430 - 2. klasy oraz 387 - 3. Kapitan podkreślał z dumą że tej wiosny kotły okrętu przystosowano do opalania paliwem ciekłym. Miało to zwiększyć szybkość pokonywania dystansu.

Na pokładzie nie było kompletu pasażerów. Nic w tym dziwnego. Kiedy okręt opuszczał nowojorski port był drugi sierpnia 1921 roku. Środek lata. Zazwyczaj w powrotnych kursach z Europy na okręcie było znacznie tłoczniej.

Na pokładzie transatlantyku, wśród pasażerów była siódemka, którą łączyła wspólna tajemnica. Wiedzieli o czymś, czego świat nie potrafiłby zwyczajowo przyjąć do wiadomości. Znali sekret, na który większość z nich nie była gotowa.
Ostatnie kilka tygodni ich życia mocno ich zmieniło. Stali się zabójcami, stali się ofiarami, stali się zaszczutą zwierzyną ale i myśliwymi.

Każde z nich wpatrywało się z tarasu widokowego w zachodzące nad Atlantykiem słońce i nie oglądało się za siebie. Przeszłość już została zapisana. Nie dało się jej wymazać z kalendarza życia. Trzeba było jakoś nieść jej bagaż.

Myśli tej siódemki wróciły na chwilę na ląd rozpamiętując dni przed wyjazdem. Te kilka dni zmieniło aż tyle, że nie wiadomo było od czego zacząć...

Myśli płynęły .....Statek również .....


LEONARD D. LYNCH


Uroczystość była skromna. Deszcz ograniczył ilość żałobników do minimum. Przyszli tylko ci, którzy naprawdę czuli więź za zamordowanym Vincentem Lafayettem. Byli jego najbliżsi współpracownicy. Była garstka przyjaciół, z którym dzielił tajniki sztuki prestigitatorskiej. Była gromadka dziennikarzy, – bowiem magik odszedł w atmosferze niedomówień, tajemnicy i zbrodni, więc opinia publiczna doszukiwała się w tej zbrodni więcej, niż zwykłe zabójstwo.
Były też siostry Callahan, które magik ocalił przed morderstwem z rąk seryjnego zabójcy – Tołłoczki.

Ciało spoczęło w grobie. Żałobnicy rozeszli się do swoich spraw, poza jednym słusznych rozmiarów jegomościem, który stanął nad grobem i zaśpiewał cicho piosenkę.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=QqEU5F7z7FI[/MEDIA]

W ten sposób Penywise z zespołu „Tiger Lillies” pożegnał swojego przyjaciela. Niewielu jednak miało okazje wysłuchać tej piosenki. Ale gdyby ktoś spojrzał w nalaną, zniszczoną przez rozpustę twarz skandalisty, zorientowałby się, ze nie tylko deszcz spływa po jego obwisłych policzkach.


* * *

- To rzadki dar, chłopcze – spojrzenie Hieronima Wegnera zatrzymało się na twojej twarzy. – Stąd to rozdarcie, wewnątrz ciebie. Te chwile utraty świadomości. Niepamięci i konfuzji, jaka im towarzyszy. Większość sądzi, że jesteś niespełna rozumu. Że powinieneś się leczyć. Ja sądzę, że jesteś kimś wyjątkowym.

Piliście razem kawę po pogrzebie Vincenta. To było wasze pierwsze spotkanie, wcześniej jakoś zawsze zabrakło okazji. Ciemne, mądre, zdradzające stalową wole oczy Niemca wpatrywały się w ciebie z trudną do opisania siłą. Było coś takiego w tym człowieku, że słuchałeś jego słów nieomal z nabożnym szacunkiem. Może autorytet, jakim cieszył się ów niemiecki badacz w oczach Victora Prooda? Może to, ze czytałeś dwie jego książki z dziedziny antropologii behawioralnej, które były wysoko na twojej liście dobrych książek naukowych? A może fakt, że ten niepozorny człowiek był jednym z potężniejszych okultystów. Czarownikiem, przy którym sztuczki świętej pamięci Lafayetta były dziecięcymi psikusami.

- Walczą w tobie dwie natury, młodzieńcze – Wegner upił łyczek mocnej, aromatycznej kawy. – Jedna, nieświadoma procesów i złożoności świata. Druga – mroczniejsza, dobrze wiedząca, co się z tobą dzieje. Obie części stanowią jednak całość. Jedna nie istnieje bez drugiej. Twoja prawdziwe ja – Leonardzie Douglasie Lynch. Ja, którego póki nie zaakceptujesz, póty będziesz rozdarty.

W kawiarni ktoś włączył patefon. Wypełnił ją smutny głos jakiejś śpiewaczki.

- Jason poinformował mnie, że zdecydowaliście się pojechać do Indii – początkowo zdawało ci się, że Niemiec zmienił temat. Byłeś w błędzie. - Oni potrzebują ochrony. Czy zapewnisz ją im? Mówię tutaj o pewnej, dość nietypowej ochronie. Czy jesteś gotów sprawdzić trafność mojej tezy, młodzieńcze?

Pokiwałeś głową po krótkim namyśle.

* * *

Lepka farba pobrudziła ci palce. Zapach ciężkich, słodkich kadzideł wypełniał mały pokój profesora i wyznaczał jego egzotyczny charakter.

Spojrzałeś na namalowany przez siebie znak. Wyglądał nieco jak koślawy pentagram z okiem wpisanym w środku. Czułeś, że przestrzeń wokół niego wibruje dziwną energią.

- Znak Starszych Bogów – powtórzyłeś wcześniej użytą przez Wegnera nazwę.

Pokiwał głową przyglądając się twojemu bazgrołowi z uznaniem na poważnej twarzy.

- Czy to znaczy, ze są Młodsi Bogowie? – pytanie samo nasunęło ci się na myśl.

Profesor spojrzał teraz na ciebie.

- Ta wiedza jest dość mroczna i chaotyczna. Nikt ni wie, gdzie kryje się prawda – opowiedział Hieronim i wskazał ci miejsce przy stole. Sam z westchnieniem ulgi zapadł w miękki fotel. Nie skarżył się, ale noga przy tej pogodzie musiała mu dokuczać. Czy też raczej jej kikut.

- Ja słyszałem o Starszych Bogach, o Bogach Zewnętrznych i Wielkich Przedwiecznych. To byty tak straszne, ze próba ich zrozumienia zakończyć się musi obłędem. Znak Starszych Bogów to proste zaklęcie ochronne. Zabezpieczysz nim korytarz, drzwi, okno. Rysując go na progu, na parapecie. Ważne jest, że chroni przed wejściem istot o słabej woli, lękających się gniewu Starszych Bogów.

- Takich jak ghoule? – upewniłeś się.

- Takich jak one – zgodził się Hieronim.

Potem zapalił fajkę poprzedzając ją stosownymi przygotowaniami.

- Teraz znasz swoje pierwsze zaklęcie, Leo. Wykorzystuj je z rozwagą i mądrze. Dam ci też kilka książek na czas podróży. Myślę, że rozbudzą one twoją prawdziwą moc. Pomogą złączyć rozdartą duszę. Chociaż, młodzieńcze, pamiętaj, że nie będzie to proces łatwy.


* * *

I nie był. Wpatrywałeś się w fale i odczuwałeś nieprzyjemne ssanie w żołądku nie mające nic wspólnego z chorobą morską czy głodem. Z kilku zdań w książkach powierzonych twej pieczy przez Hieronima Wegnera wiedziałeś, że głębiny morskie zamieszkują przedstawiciele starszych, nieludzkich ras, przy których ghoule to grzeczne stwory z bajek dla dzieci. Były tam i czekały cierpliwie, aż „gwiazdy ułożą się w porządku” by powrócić i zakończyć panowanie ludzkości.

Przeklęty Hieronim i jego książki!

LUCA MANOLDI


Pamiętasz ból, kiedy przysłany przez Jasona lekarz zabrał cię do małej, prywatnej kliniki pod miastem, gdzie przeszedłeś dość trudną operację wydostania kuli z jego ciała. Doktor Mortensen spisał się wyśmienicie.

Ból zmniejszamy niewielkimi dawkami morfiny był twoim towarzyszem przez kilka ostatnich dni.. Kula weszła głęboko. Doktor mówił, że miałeś sporo szczęścia. Jeszcze kilka centymetrów w bok i pożegnałbyś się z tym światem.

Ale „złego diabli nie biorą” zażartował Jason Brand, który odwiedzał cię regularnie i który streścił ci pokrótce efekty owej nocy. A tobie, po jego słowach, przed oczami stanął płonący potwór.

Śniłeś bardzo często, kiedy twoje poranione ciało walczyło o życie. Szczerze mówiąc, to nie pamiętasz za dobrze prawie całego tygodnia.

Był tylko szpital, dyskretny personel medyczny i chwile odzyskiwania i tracenia przytomności zlewające się w jeden pozlepiany ciąg obrazów.

* * *

Przeżyłeś. I drugiego sierpnia byłeś w stanie o własnych siłach stawić się na statek. Nie miałeś wieści o rodzinie. Brand nie dał ci się pożegnać z najbliższymi. Czasami nienawidziłeś tego człowieka. Czasami szanowałeś, prawie jak ojca.

- To zbyt niebezpieczne – powiedział tylko. – Szukają cię ludzie Cara. Luca. Ktoś powiązał twoje kręcenie się tam z atakiem na Cerkiew. Zginęły dwie osoby. Spalono samochód. Ktoś próbował zatuszować sprawę, ale ktoś inny za bardzo ją rozdmuchał. Koło tematu węszy także policja i dziennikarze. Ci ostatni nawet rozmawiali z twoją rodziną. Ciesz się, że rozpuściliśmy wcześniej famę o wygonieniu przez ojca i że wcześniej się z nim pokłóciłeś. Dzięki temu był bardzo wiarygodny dla pismaków. Potem mój człowiek z prasy napisał artykuł, który trochę cię wybiela. Robi z ciebie potencjalną kolejną ofiarę, a nie tajemniczego mściciela z rewolwerem. Prasa to jednak najmniejsze zmartwienie twojej rodziny. Szukają cię ludzie Cara i też rozmawiali z twoimi rodzicami. Kłamstwo, tym razem się opłaciło. Inaczej pewnie torturowaliby twoich rodziców, aby dowiedzieć się, gdzie się ukryłeś, lub wywabić cię z kryjówki.

Zamilkł na chwilę, byś mógł zrozumieć sens wypowiedzianych przez niego słów.

- Tutaj masz troszkę prasy do poczytania.

Zostawił ci klika gazet, w których nagłówki dość mocno opisywały strzelaninę pod cerkwią. Artykuły były niespójne, mocno odbiegały od prawdy, ale w niektórych pojawiała się twoja rola, jako potencjalnego mściciela, który obwiniał cerkiew o zniknięcia brata. Szaleńca, który posunął się o jeden krok za daleko. Na szczęście sprawa szybko zniknęła z łamów dzienników, przyćmiona masakrą w dokach, gdzie włoskie i irlandzkie gangi starły się o wpływy.

Odłożyłeś gazety z westchnieniem i mętlikiem w głowie.
Tak więc ten były policjant miał rację. Później dowiedziałeś się, że Brand należy do tych ludzi, którzy potrafią przewidzieć ruchy przeciwników ze znacznym wyprzedzeniem. Niestety, nie wszystkie o czym dowiedzieliście się jakiś czas później.

* * *

Patrząc w falujące łagodnie fale oceanu jeszcze raz rozpamiętywałeś ową burzliwą noc. I gasnące oczy dwójki ludzi, których pozbawiłeś życia. Ich śmierć była ci obojętna. Jakby wraz z naciśnięciem cyngla kupionego u pasera pistoletu zginęła również jakaś cząstka ciebie. Kto wie? Może i tak właśnie było?

Czasami, patrząc w lustro, widziałeś inną twarz. Podobną do Luci Manoldiego, ale zarazem obcą. Co prawda na wizie i paszporcie nazywałeś się Luca Sicilliano. Więc może to był ów Luca Sicilliano, a nie prawdziwy ty.


AMANDA GORDON


Kosz kwiatów, który dotarł w trzy noce po strzelaninie w rezydencji sióstr Callahan, przypomniał ci, aż nader brutalnie o tym, że tłusty pająk Wagonow, dowiedział się, że jego upatrzona mucha znów zaczęła latać po pokoju, w którym snuł swoje sieci.
Początkowo łagodne formy umówienia się na „randkę” – liściki, perfumowane zaproszenia i zapewnienia „o dozgonnej miłości” mogły zmienić się w każdej chwili w coś bardziej „bezpośredniego”.
Wiedziałaś już, że życie w ciągłym napięciu na dłuższą metę skończy się źle. Na szczęście pojawiła się propozycja wyjazdu do Indii związana z wątkiem śledztwa, który mocno kierował waszą percepcję w tamte regiony świata.
Czciciele ghouli próbowali coś znaleźć w tamtych stronach. A wy musieliście im przeszkodzić. To brzmiało tak prosto. Z czasem miałaś przekonać się, jak bardzo byłaś w błędzie.


* * *


- Niniejszym, wyrokiem Sądu Stanowego, skazuję pana na piętnaście lat więzienia, zamienione na pobyt w zakładzie dla niebezpiecznych pacjentów w klinice doktora Franka Steina.

Młotek sędziego opadł uciszając szum głosów i okrzyków. Błyskały magnezowe flesze, kiedy reporterzy bostońskich gazet dokumentowali wyrok sądu w sprawie Victora Prooda.

Twój kuzyn stał spokojnie. Nie reagował na otocznie. Obecny na sali Jason Brand też był spokojny. Pewnie planował kolejne posunięcia w sprawie przyjaciela. Hieronim Wegner miał twarz szarą, zmęczoną i pełną napięcia. Po odczytaniu wyroku zwiesił głowę i zaplótł ręce na piersiach, jakby w próbie uspokojenia bijącego serca. Prawnik Wagonowa, również obecny na rozprawie, nie zdołał ukryć zadowolenia. Młodsza z sióstr - Otylia Callahan - wstała i opuściła salę rozpraw. Jej starszej siostry nie było. Dominic Duvarro grzmiał, wrzeszczał histerycznie i groził odwołaniem się od wyroku, apelacją i spiskiem uciszany przez oskarżyciela. W końcu sędzia ukarał go studolarowym mandatem.

Wtedy, kiedy na sali rozpraw panowało największe zamieszanie, Victor Prood podniósł głowę i obrócił twarz w twoją stronę.

Zadrżałaś, kiedy wasze spojrzenia spotkały się ze sobą.

- To nie koniec – zdawały się mówić jego pogrążone, przekrwione oczy. – Nie koniec, Amando. Musisz ich powstrzymać.

Dzień później, razem z Jasonem Brandem, pojechałaś do Nowego Yorku. Dwa dni później opuściłaś Stany Zjednoczone. Były policjant był dziwnie milczący. Jakby i jemu ciążył wyrok zasądzony Victorowi. Towarzyszył wam również Hieronim Wegner prawie przez całą drogę wpatrujący się w widoki za oknem. Chyba nie spodziewali się aż tylu lat. Może liczyli na uniewinnienie? Kto wie.

Za tobą pozostał Boston. Opuściłaś znajome ulice bez żalu. Ostatnio wzbudzały w tobie same negatywne emocje. Wagonow, potwory, dom zła, śmierć Vincenta. To wszytsko stanowiło powazny bagaż dla twojej psyche.

Ruszałaś w nieznane. Do egzotycznych regionów świata, równie obcych jak Teksas czy Kanada. To mogła być nawet ciekawa przygoda. Gdyby nie ciążące nad nią widmo ......


HERBERT J. HIDDINK


- Jest pan zwolniony – słowa Prezesa zawisły w powietrzu, kiedy siedziałeś w jego gabinecie kilka dni po pamiętnej nocy w rezydencji sióstr Callahan.

Ból w ramionach i opatrunki pod ubraniem były bolesnym przypomnieniem koszmarnej strzelaniny. Strzelaniny, którą przynajmniej odrobinę osładzały artykuły w gazetach dzień później. Opisywały one atak na spadkobierczynie fortuny rodu Callahanów, tajemniczych mścicieli, którzy przyjechali do jej domu i uratowali siostry przed torturami, jakie miał zamiar zadać im psychopatyczny Tołłoczko. Poza ciałami zaprzyjaźnionego z Modestą prestigitatora - monsieour Lafayetta – oraz zastrzelonymi: Tołłoczką i notowanym członkiem rosyjskich gangów, niejakim Iwanem Iwanowiczem zwanym „Iwanem”, policja nie potrafiła ustalić tożsamości tajemniczych wybawców panienek Callahan. Szybko jednak śledztwo odłożono do akt. Najwyraźniej wpływowym siostrzyczkom nie zależało na takim rozgłosie. Kilka dni później zniknęła Modesta Callahan, a zaraz po niej jej siostra. Obie panie ukrywały się gdzieś, chyba na południu Stanów Zjednoczonych. Powierzyły pieczę nad domem agencji ochroniarskiej, a sama znikły z życia publicznego.

Twoje rozmyślania przerwał głos Effendiego.

- Ze względu na pana wcześniejsze dokonania dla naszego wydawnictwa i osobiste problemy, o których słyszeliśmy, otrzyma pan stosowne listy referencyjne, które podkreśla pana wcześniejsze zasługi i pomogą znaleźć inną pracę – Prezes mówił to z wyraźnym żalem. - Niestety, w naszym wydawnictwie, musimy polegać na swoich wydawcach, rozumiesz to Herbercie. Od prawie miesiąca znikałeś na całe dnie, nie byłeś dostępny, twoje obowiązki leżały, kontrahenci czekali w kolejkach. Nie możemy tego tolerować, Herbercie. Chyba mnie rozumiesz?

- Tak – wiedziałeś, że ma rację. Sam na jego miejscu postąpiłbyś dokładnie tak samo. – Nie mogłeś pogodzić walki o duszę Artura – jakkolwiek szaleńczo to nie zabrzmiało – z pracą zawodową. – Rozumiem.

Rozstaliście się w przyjaznej atmosferze. Z obustronną nadzieją, że jak rozwiążesz swoje „problemy rodzinne” to możesz śmiało wracać.


* * *


Być może po raz ostatni spojrzałeś na jego twarz. Obcą maskę.
Artur – ten którego znałeś, twój syn – często się uśmiechał. Ten siedzący na wózku na kółkach młodzieniec miał twarz nieboszczyka. Bez śladu uczuć. Jak woskowa maska lub gipsowy odlew. Pustą i obcą. Nie mogłeś zbyt długo na niego patrzeć nie ryzykując publicznych łez.

- Proszę się nim dobrze opiekować – powiedziałeś na odchodnym odprowadzającemu cię do bramy frontowej ordynatorowi.

- Oczywiście – zaśmiał się kierownik placówki wesoło.

Wiedziałeś, że będzie traktował Artura lepiej niż własnego syna. Wszystko za sprawą sporej grubości koperty, którą podarowałeś mu przed wyjazdem. I zapłaceniem za pobyt Artura za pół roku z góry. Pieniądze potrafią zdziałać cuda.

Następnego dnia byłeś już w pociągu do Nowego Yorku. Dwa dni później wszedłeś na pokład transatlantyku T.S.S. Columbia.

By wypełnić misję ratowania duszy syna. Co samo w sobie było tak szalone, że starałeś się o tym za bardzo nie myśleć.



DWIGHT GARRETT


Niezły burdel!

Tym krótkim wyrażeniem, można podsumować wszystko co wydarzyło się tamtej nocy. Całe szaleństwo, potwory i strzelaninę, jaką urządził młody Luca Manoldi na górze. Po czymś takim Car urżnie wam jaja a to co z was zostanie zwoduje w Zatoce Hudsona. Wiedziałeś o tym najlepiej – sam przecież bawiłeś się w „stoczniowca”, jak nazywaliście montowanie betonowych bucików.

Alkohol był wybawieniem od dni codziennych. Kiedy wypijałeś go wystarczająco wiele, nie śniłeś o koszmarnych bestiach i zatopionych tunelach. Zamelinowany w małym domku kilka kilometrów od Nowego Yorku zapominałeś o świecie na zewnątrz osuszając butelczynę po butelczynie.

Dni zacierały się w jeden długi ciąg alkoholowy. Czy brakowało ci wtedy odwagi, by stawić czoła rzeczywistości? Nie! Brakowało ci odwagi by stawić jej na trzeźwo! To tyle. Świat, w którym mamrotania szaleńców i potwory ukrywające się na cmentarzach były prawdziwe, nie był światem, w którym Garrett czułby się dobrze. Świadomość tego, że poza potworami w ludzkiej skórze w mrokach nocy skrywają się inne, jeszcze bardziej paskudne pokraki, działała niczym najgorsze wyrzuty sumienia.

Trzeba je było zapić. I tyle.

* * *

Tak. Wyjazd do Indii, jakkolwiek szaleńczym przedsięwzięciem nie był, miał jedną niewątpliwą zaletę. Z każdą przebytą milą oddalaliście się od cholernych ghouli.

Jason Brand pozostał w kraju z Hieronimem Wegnerem. Coś ci mówiło, że ta dwójka zadba o siebie. Że trzymając się z dala od problemów i asekurując wzajemnie, stary Niemiec i sprytny Amerykanin stworzą tandem, o którym ghoule długo jeszcze nie zapomną.

Myliłeś się.....

Niestety nie do końca.
 
Armiel jest offline  
Stary 15-02-2011, 10:15   #160
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WALTER CHOPP


Rany postrzałowe okazały się być dość płytkie. Kule wystrzelono z broni o niewielkim kalibrze. Takiej, która ma zadawać ból, a śmiertelna robi się dopiero wtedy, kiedy strzelec tego chce i celuje w żywotne organy. Lekarz stwierdził, że będziesz miał przez kilka dni problemy z siadaniem i obowiązek zmiany bandaży u wskazanej przez niego pielęgniarki, ale nic poza tym. Morfina pozwala ci nawet prowadzić samochód.

Teodor oberwał gorzej. Znacznie gorzej.

Stałeś koło łóżka, w prywatnym szpitalu – pensjonacie opłaconym przez Branda wpatrując się w nieprzytomną twarz przyjaciela. Chudą, bladą jak po tyfusie i świeżo wygoloną przez wykwalifikowaną pielęgniarkę o oczach łani i zgrabnej sylwetce.

Od czasu postrzału Teo odzyskiwał świadomość tylko na chwilę. Jedna kula zgruchotała mu bark i jeśli tylko z tego wyjdzie, czekała go dłuższa terapia by odzyskał sprawność w lewej ręce. Druga uszkodziła płuco. Wdała się infekcja, z którą lekarze walczyli z całych sił.

Infekcja, która mogła go zabić.


* * *

Patrzyłeś jak w szalonych oczach Jana Bielyckiego ginie blask życia. Jak w ostatnich chwilach tej marnej egzystencji szaleniec walczy o oddech wyginając ciało i miotając się spazmatycznie. Ale nie miał szans! Związany nie mógł się skutecznie obronić.
Zginął za Vincenta, za być może konającego w szpitalu Teodora. Za wszystkich tych bezimiennych nieszczęśników, którzy umarli na farmie. Nie czułeś zbyt wiele pozbawiając go życia. Może za sprawą morfiny, którą musiałeś wziąć, aby poprowadzić samochód. A może po prostu byłeś zabójcą? Tam, w okopach, to był prawdziwy Walter. Zimny, skuteczny snajper trafiający z odległości trzystu metrów niemieckiego żołnierza w sam środek czoła. Może liczący słupki liczb księgowy był kłamstwem, podobnym do lekarza Jana Bielickyego? Może nie istniał Walter Chopp księgowy, tylko Walter Chopp zabójca? Podobnie jak nie istniał Jan Bielicy lekarz, a tylko Jan Bielycki morderca – kanibal.

Kiedy wyrzucałeś jego pocięte ciało w pobliżu świńskiej farmy miałeś ochotę podjechać pod zabudowania i rzucić na nie kilka butelek z benzyną. Spalić wszystko, cały ten chlew, do gołej ziemi. Ale spaliłeś tylko samochód, którym wiozłeś kultystę i swoje ubranie. Tak, jak sugerował to Hieronim Wegner.

A potem pieszo, w ulewie, wróciłeś do miasta.

Wiedziałeś, że zrobiłeś słusznie, ale wspomnienie gasnących oczu Jana, na zawsze zostanie w twej duszy. Wcześniej rzadko miałeś okazje patrzeć w oczy komuś, kogo zabijałeś. I nigdy ten ktoś nie był związany i bezbronny.


* * *

Patrzyłeś na twarz Teodora i opowiadałeś mu ściszonym głosem, że jutro wsiadasz do pociągu a potem płyniesz do Indii. Że wszystkim zajmie się Jason Brand i Hieronim Wegner, którzy zostają w kraju. Gadałeś, mając nadzieję, że twój przyjaciel cię słyszy.

- Nie marudź tyle, Wal – usłyszałeś niespodziewanie cichy szept – Tylko dokop tym złym za mnie.

Kiedy wsiadałeś do pociągu do Nowego Yorku Teodor powoli odzyskiwał siły. Lekarze mówili, że jego rokowania rosną, że minęła gorączka, ale to nie zmienia faktu, że jego stan był nadal poważny i pacjent wymagał troskliwej opieki medycznej.

Słysząc jednak słowa przyjaciela brzmiące ci w uszach ruszyłeś w drogę do Indii.


EMILY VIVARRO


Nie było ci łatwo podjąć tą decyzję. Grant nie doszedł do siebie i nie był w stanie towarzyszyć ci w podróży. Jason Brand zgodził się zapłacić za tą wyprawę. Koszt dla jednej osoby, bez pensji to było jakieś tysiąc pięćset dolarów. Wysyłając do Indii siedem osób Brand stawiał na szali całkiem pokaźna kwotę. Był zamożnym człowiekiem, ale i jego same koszty podróży i aprowizacji członków grupy badawczej, musiały uderzyć po kieszeni. Nic więc dziwnego, że zgodził się jedynie na opłacenie kosztów pobytu twoich ukraińskich współpracowników. Koszty wynagrodzeń dla nich musiałaś wziąć na swoje barki. Jason był twardym negocjatorem. Utrzyma ich i opłaci ich podróż, ale nie zapłaci jak swojemu personelowi bo w końcu to twój personel.

Zgodziłaś się. To i tak była dobra propozycja.

* * *

Jason Brand potrzebował twojej pomocy. Wiedziałaś, jak przygotować wyprawę pod kątem dokumentacyjnym. Załatwienie wiz w ambasadzie, paszportów, pomoc w rezerwacji środków transportu, pomoc w rezerwacji hotelu. Cała nudna i wymagająca żmudnej pracy logistyka.

Godziny spędzone na wypisywaniu biurokratycznych świstków, picia kawy z urzędnikami w ambasadzie brytyjskiej w Nowym Yorku.

Kiedy decyzja o wyjeździe zapadała był 25 lipca. Statek, którym mieliście opuścić Amerykę, odpływał 2 sierpnia o świcie. To było wariackie tempo skreślające zwyczajowe działania, jakie stosowałaś w takim przypadku. Nie było czasu na uprzejmą korespondencję listową. Jedynym rozwiązaniem były depesze i liczenie na łut szczęścia, że szaleńczy pośpiech nie zawali jakiegoś elementu skomplikowanych przygotowań.

* * *

Nie czujesz podniecenia, jakie zawsze towarzyszy ci, kiedy rozpoczynasz swoje wojaże. Tym razem zbyt wiele spraw pozostało niedokończonych. Kiedy statek oddalał się od nabrzeża i mogliście podziwiać wysokościowce powstające w centrum Manhattanu, twoje myśli i tak podążały do Teresy. Czy żyła? Serce miało nadzieję, że tak, rozum zatruwały myśli, że nie.
Ponoć Garrett znalazł w podziemiach jakąś dziewczynę. Lecz nie była nią twoja siostra, lecz rosyjska emigrantka, która znikła mniej więcej w tym samym czasie. Co to mogło oznaczać dla Teresy, nie miałaś pojęcia.

W końcu, gdy ląd zmienił się tylko w wąską kreskę na zachodzie zeszłaś pod pokład do kajuty, którą dzieliłaś z panną Amandą Gordon. Dziewczyna wyglądała na dość twardą. Możliwe nawet, że zostaniecie przyjaciółkami.

Większości ludzi, z którymi miałaś poszukiwać ojca, nie znałaś. Poza Amandą Gordon znanym ci już Lynchem, który wywoływał w tobie dość mieszane uczucia był tam jakiś starszy juz i tęgawy jegomość, który przedstawił się jako Herbert Hiddink; był znany ci już Dwight Garrett, który śmierdział jak cała gorzelnia gdy wprowadzano go na pokład; był nadal czujący się nie najlepiej młody Włoch – Luca Sicilliano (prawdziwe nazwisko Manoldi), o zaciętej i dzikiej twarzy człowiek, którego dręczy sumienie; oraz był człowiek o zimnych, skupionych oczach, który w jakiś sposób ... budził w tobie lęk. Nazywał się Walter Chopp i ponoć był księgowym. Ale z całej tej „wesołej” gromadki wydawał ci się najbardziej .... niebezpieczny.

Cokolwiek czekało na was w Indiach wydawało się lepsze, niż pozostawanie w Nowym Yorku.



Cytat:
Moi sojusznicy odpłynęli na pokładzie T.S.S. Columbia w stronę Glasgow. To był pierwszy etap ich podróży. Pojechałem na nabrzeże, by pożegnać się z nimi stosownie. Zasługiwali na to. Przypominali mi mnie, po incydencie w Monachium, kiedy po raz pierwszy spotkałem ghoule i dotknąłem przerażającej prawdy o świecie. Mieli zmęczone oczy i strach zatopiony w głębi spojrzeń. Widzieli przerażające rzeczy. Ale, obawiałem się, że zmuszeni będą oglądać jeszcze straszniejsze. Ar’ kutrub. Ta jedna myśl nie dawała mi spokoju. Spotkanie z tą istotą mogło zakończyć się tylko w jeden sposób ....
Żegnając się z nimi starałem się nie myśleć, które z nich zginie lub oszaleje. Nie było mi łatwo. Muszę przyznać, że polubiłem ich towarzystwo. Nawet, jeśli oni nie polubili mojego.
Długo stałem na nabrzeżu. Nawet wtedy, kiedy statek zniknął za widnokręgiem. Dawno temu straciłem swoją wiarę w Boga. Ale teraz modliłem się do niego ponownie, błagając by pomógł im w ich misji. Być może spoczywał na nich większy ciężar niż sądziłem. Żałowałem, że nie dane mi było pojechać z nimi. Ale tam, na nieznanym mi terytorium, stary człowiek bez nogi byłby tylko dla nich zawadą.

Dziennik Hieronima Wegnera.
Wpis z dnia 2 sierpnia 1921 roku

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5pNlMgH2p-Y[/MEDIA]



Cytat:
Zaplanowałem podroż starannie. Koszt tej wyprawy nieco mnie przeraził, ale robiłem pokerową minę. Przejazd jednej osoby z należytymi wygodami – wszak zasługiwali na to, by wypocząć podczas podróży – kosztował mnie czterysta dolarów. Zatem podróż do Bombaju kosztowała mnie cztery tysiące dolarów! Porozmawiałem z panią Gordon i panem Hiddinkiem i panem Choppem którym powierzyłem pieczę nad gotówką. Kolejne pięć tysięcy dolarów na pokrycie kosztów na miejscu. Nie wiem co będzie im potrzebne, dlatego panna Vivarro miała zająć się ustaleniem na miejscu.

Podróż podzieliłem na dwa etapy. Pierwszy do Glasgow. Cztery dni na pokładzie dobrej klasy transatlantyku. Miał on dotrzeć na miejsce szóstego sierpnia. Dziewiątego z Liverpoolu wypływał okręt o nazwie „Strzała Orientu”. Nie był tak luksusowy i bezpieczny jak transatlantyk, ale woził pasażerów do Indii stanowiącej część brytyjskiego Imperium Kolonialnego. I cieszył się dobrą opinią. Zadepeszowałem do armatora i zarezerwowałem dziewięć miejsc. Zgodnie z planem podróży okręt miał przybić do portu docelowego w Bombaju dwudziestego drugiego sierpnia.

W tym dniu zarezerwowałem im pokoje w hotelu ”Victoria” w którym zatrzymywały się rodziny żołnierzy Korony. Tam też w depozycie czekała na nich miejscowa waluta. W przedstawicielstwie „Narodowego Banku Wielkiej Brytanii”. Na tym, niestety, moja moc organizacyjna i moja rola kończyły się.

Tam musieli radzić sobie sami.

Nie pływały żadne transferowe okręty do Orisy. Musieli poszukać transportu na własną rękę.
Na wszelki wypadek zapisałem im też adres Fundacji „Złote Indie” która wraz z firmą „Kuturb” opłaciła podróż Morgana Vivarro. Możliwe, że wiedzieli oni coś więcej na temat celu wyprawy naukowca. Tylko czy można było im ufać? Przedstawicielem fundacji „Złote Indie” był niejaki angol sir Robert Willbury. Myślę, że może stanowić doskonałe zaczepienie dla dalszego śledztwa.



WSZYSCY


Podróż przebiegła zgodnie z planem Jasona Branda i Emily Vivarro.

Pogada dopisała. Atlantyk o tej porze roku był dość spokojny. A „Strzała Orientu” miała doskonałą załogę i ogromne doświadczenie w pokonywaniu tej trasy.

I mimo że angielska załoga traktowała was z pewną wyższością, zrodzoną z niechęci do „hałaśliwych i nieobytych yankesów”, to można śmiało rejs udać za udany.

W końcu, zgodnie z wyznaczoną datą – 22 sierpnia 1921r – nieco znużeni podróżą i zaskoczeni ogromem panoramy miasta – dotarliście do Bombaju.
Statek rzucił trap koło czternastej, a żar bijący z nieba o mało nie zwalił was z nóg.

Mieliście swoje paszporty i wizy załatwione przez Branda, bowiem czekała was jeszcze szybka odprawa na posterunku granicznym w porcie. A potem Indie stały przed wami otworem.

I ich egzotyczne tajemnice. Jak się mieliście niedługo przekonać, równie mroczne, co te w Nowym Yorku czy Bostonie i jeszcze bardziej plugawe....

Teraz jednak wielobarwny, hałaśliwy i egzotyczny kolonialny Bombaj wydawał się wam cudownym wybawieniem od ciasnych kajut i ograniczonej przestrzeni, jaką dawał statek.

* * *

Bombaj. Hałaśliwy. Ludny. Gwarny. Zamieszkuje go ponad milion dwieście tysięcy ludzi. Większość kolorowych tubylców.

Z portu do hotelu przedostać się można rykszami. Są to wózki pchane bądź to przez biegaczy w białych szatach, bądź to przez rowerzystów. Od upalnego słońca pasażerów chronią szerokie parasole.

Bombaj.

Pierwsze wrażenie to słoneczny żar – temperatura przekracza trzydzieści stopni Celsjusza, oraz hałas i zgiełk. Tubylcy zdają się być ekspresywnym i rozwrzeszczanym narodem. Ich egzotyczne stroje – turbany, długie szaty, brody, pomarańczowe szaty mnichów, żebracy w śmierdzących łachmanach i gdzie niegdzie migający czerwienią mundur angielskiego żołnierza kolonialnego. Ulicami, poza ludźmi i dorożkami, a czasami samochodem czy motorem, wędrują również zwierzęta. Krowy, wielbłądy, konie, kozy, świnie, kury a raz nawet zobaczyliście wielkiego, przerażającego słonia, na którego grzbiecie zamontowano palankin.

Do hotelu „Victoria” dotarliście mocno już spoceni i oszołomieni feerią barw, zapachów i dźwięków.

Wnętrze hotelu wystrojone było na modłę brytyjską, zrozumiałą dla białych ludzi. A każdy pokój zaopatrzony w takie luksusy jak kotary na oknach, własna łazienka i wielki wentylator nad łóżkiem.

Personel ostrzegł was, by nie pozostawiać otwartych okien ani drzwi. Uliczne gangi złodziejaszków wytresowały małe małpki, których wszędzie było pełno. Zwierzęta te ponoć podkradały się do pokojów przez otwarte okna i kradły cenne rzeczy pozostawione na wierzchu. Portfele, zegarki, pióra – wszystko co miało jakąś wartość. Ponadto przestrzeżona was przed zapuszczaniem się w rejony portu po zmroku lub w miasto bez przewodników – hotel miał takich na swoich usługach za dodatkową opłatą. Ostrzeżono was przed dawaniem jałmużny żebrakom, szczególnie dzieciom, oraz kupowaniem jedzenia i wody na ulicy. Zasugerowano wam również, byście w czasie największych upałów – między południem a czwartą wieczór – raczej nie opuszczali swoich pokojów.

Po tych wszystkich ostrzeżeniach obsługa hotelu życzyła wam miłego pobytu w Bombaju i pozostawiła sama w waszych pokojach.
 
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:14.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172