Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-02-2011, 01:20   #13
traveller
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Niewielka grupa w dużej mierze obcych sobie osób licząca trzy kobiety(w tym jedno dziecko) i czterech mężczyzn w końcu przekroczyła bramę lotniska. Samochody i motory zostały przed bramą. Podobnie jak Bobby, większy z motocyklistów, który po krótkiej wymianie słów ze swoim towarzyszem z ciężkim sercem został kontrolować sytuację przed bramą. Wyglądało na to, że mniejszy z nich staż wyżej w hierarchii przed sympatycznym grubasem. Narobili co prawda sporo zamieszania, ale trupy były dość wolne, kilka z nich wyraźnie zbliżało w tą stronę, ale póki co nie musieli się o nich martwić. Tak naprawdę, nikt nie wiedział czego mogą się spodziewać wewnątrz i czy nie będzie im potrzebny szybki odwrót. Na terenie lotniska widać było kilkanaście maszyn zdawałoby się gotowych do lotu. Z czego większość stanowiły lekkie jednosilnikowe samoloty dla kilku osób. Oprócz nich widoczne były trzy jednoosobowe awionetki i dwa szybowce. Lądowisko helikopterów było puste, była jednak spora szansa, że więcej samolotów znajduję się w którymś z blisko 20 hangarów na płycie lotniska. Nigdzie natomiast nie było śladu ludzi. Po krótkich oględzinach lotniska pierwszy odezwał się Tommy.

-Myślę, że powinniśmy sprawdzić terminal. To chyba najbezpieczniejsze miejsce.

Fred skinął lekko głową jakby to miało wystarczyć za odpowiedź. Jako jedyny z grupy posiadał broń co w gruncie rzeczy niezbyt poprawiało samopoczucie reszty grupy. Bez broni czy to dziecko czy dorosły, wszyscy byli skazani na porażkę w bezpośrednim starciu z zombie.

-Chodźmy więc wszyscy i trzymajmy się razem. Dziewczęta chodźmy z tyłu...

Odezwała się najstarsza, kobieta około 50-tki.

-Zaraz chwileczkę myślę, że panie nie powinny iść z nami. Może powinny zostać z hmm...

-Bobym.

Dokończył motocyklista.

-No właśnie. Myślę, że to najlepsze na ten czas wyjście. Przynajmniej dopóki nie sprawdzimy czy tam jest bezpiecznie.


-Idziemy tam gdzie nam się podoba. I nie rozumiem czemu miałybyśmy być bardziej bezpieczne z mężczyzną o którym nic nie wiemy niż z trzema?

Genevieve będąca córką kobiety, która zabrała głos na początku mówiła te słowa tonem nie znoszącym sprzeciwu. Lekki francuski akcent od razu zdradzał jej pochodzenie. Najwyraźniej miała silniejszy charakter od matki, która wyłączyła się już z dyskusji.

Tommy tylko wzruszył ramionami. Dla Freda najwyraźniej było to równie obojętne.

-Uparte te baby. Daj spokój Al.

Wzrok kobiety jasno mówił, że nie zamierza ustąpić i mężczyzna stopniowo zaczął przyjmować tą wiadomość.

-Miałem na myśli to, że to może być niebezpieczne.

-Będziemy zachowywać bezpieczną odległość. Może mi pan wierzyć panie...

-Lisbon, Alan Lisbon. Mój znajomy tutaj to Tommy Tomble.


-Dziękuję za troskę panie Lisbon. Jestem Genevieve a to moja córka Julliete i matka Ann.

Starsza kobieta mimo tego, że czuła się nieswojo pozwoliła sobie na zdawkowy uśmiech.

-Dzień dobry.

Pozdrowiła ich krótko po czym próbowała zachęcić Juliette do tego samego.

-Wnusiu przywitaj się ładnie. Co mówiłyśmy z mamą o kulturze?

-Nie... ja nie lubię tych panów!


Dziewczynka schowała twarz w dłonie i kurczowo złapała się nogi matki.

-Słodko. Możemy się wreszcie ruszyć czy porozmawiamy jeszcze o pogodzie?

Nikt nie odezwał się na słowa Freda. On natomiast nie dbał jak je przyjmą. Faktem było to, że tracili tu czas. Tylko Mała Juliette mruczała coś pod nosem mimo bez owocnych prób jej uspokojenia. Ann natomiast poczekała, aż mężczyźni zostawią je trochę w tyle i zniżyła głos tak by nie mogli ich usłyszeć.

-Córciu naprawdę nie powinniśmy iść z tymi mężczyznami? Może powinniśmy...

-Co powinnyśmy mamo? Mi też to się nie podoba, ale naprawdę nie widzę innego wyjścia. Skarbie...


Genevieve tym razem zwróciła się do Juliette zmieniając nieco brzmienie głosu.

-Proszę nie patrz się tak na tego pana.

Genevieve posłała najprzyjaźniejszy uśmiech na jaki mogła sobie pozwolić w kierunku mężczyzny w motocyklowej kurtce, który jakby czując, że mowa o nim odwrócił się na chwilę do kobiet, szybko jednak stracił nimi zainteresowanie i odwrócił się z powrotem nie zmieniając wyrazu twarzy.



Dotarli do obrotowych drzwi głównego budynku, które najwyraźniej były zablokowane gdyż dało je się poruszyć zaledwie o kilka centymetrów. Mechanizm blokujący drzwi znajdował się po drugiej stronie. Sforsowanie ich z tej strony wydawało się dość pracochłonne.

-I co teraz?

-Jest tam kto?

-Hallo!

-Chyba kogoś widziałam.


Ann zmrużyła oczy i wyciągnęła dłoń by osłonić je od słońca patrząc w górę.

-Gdzie? Tam u góry? Nic nie widzę.

-Mogłabym przysiąść, że widziałam jakiś ruch.


Machali rękoma w górę w kierunku wieży kontroli lotów. Nawoływali i próbowali dostrzec coś przez przezroczyste ściany lotniska. Po chwili zaczęli próbować bardziej doraźnych środków
Zaparli się mocno, ale drzwi nie ustąpiły. Próbowali także uderzać w szklane ściany, ale do tego potrzebowaliby czegoś więcej niż rąk i nóg. Po chwili opadli z sił i zaczęli zastanawiać. Ann wciąż nawoływała w kierunku wieży mimo, że nie było żadnych przesłanek o tym, że ktoś mógłby ją słyszeć. Najwyraźniej wciąż wierzyła, że ktoś tam jest.

-Odsuńcie się.

Fred wyjął zza pasa swój pistolet i mechanicznie odbezpieczył broń, ale Alan i
Tommy stanęli mu na drodze.

-Zwariowałeś a jak pocisk odbije się rykoszetem i uderzy kogoś w nas?

-Tam jest jakiś pan!


Wszyscy spojrzeli w kierunku w którym malutkim palcem wskazywała Juliette. Rzeczywiście ktoś tam był. Młody chłopak na oko około 15-16 lat schodził ze schodów nerwowo spoglądając to na nich to na broń, która nieszczególnie dobrze leżała mu w dłoniach.



Trzymał ją co prawda w dół, ale ręce drżały mu wyraźnie. Nie mógł opanować strachu i jasne było, że karabin pozwalał mu czuć się pewniejszy siebie. Stanął kilka kroków od drzwi po drugiej stronie grupy nie bardzo wiedząc co robić dalej. Sekundy zdawały się ciągnąć w nieskończoność.

-Wpuścisz nas synu czy czekamy na coś konkretnego?

Tommy odezwał się pierwszy, ale chyba wszyscy mieli podobne myśli. Nikt nie rozumiał czemu chłopak jeszcze nie otworzył drzwi, ale jego spojrzenie co rusz wędrowało do broni Freda. Nie ufał im i nie ma co się dziwić bo nawet oni nie ufali sobie. Nastolatek wahał się przez moment, ale nie odpowiedział zaciskając mocniej palce na drewnie i chłodnego metalu m14.

-Posłuchaj chłopcze, boisz się. Wszyscy się boimy. Ja, moja córka, moja matka. Jestem pewna, że ci tutaj panowie także. Otworzysz drzwi, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać? Może i świat się skończył, ale chyba wraz z nim nie zginęły dobre maniery? Mam na imię Genevieve.


Francuska chwilowo okazała się najlepszą z nich dyplomatką. Może to jej słowa albo obecność kobiet i dziecka, ale chłopak uspokoił się trochę i opuścił broń kładąc ją pod ścianę.

-Przepraszam panią. Ja... Jestem Kid.


Próbował się odprężyć, ale coś wyraźnie nie dawało mu spokoju. Zwolnił mechanizm blokujący drzwi wpuszczając grupę do środka. Szybko jednak cofnął się do środka ponownie przyjmując pozycję obronną z gotowym m14 w rękach na widok kamiennej twarzy Freda.

-Kid odłóż to... Człowieku ty też możesz to w końcu schować? Chcemy tylko porozmawiać. Jest tu jeszcze ktoś jeszcze. Gdzie są wszyscy?

Tym razem to Alan uratował sytuację.

-Jestem tylko ja i Jack.

-Jack? Kim jest Jack?

-Mój ojciec... Jest moim ojcem. On jest chory.

W kąciku oka chłopakowi zamajaczyła łza na wspomnienie mężczyzny.

-Spokojnie może mogę pomóc.

-Jesteś lekarzem?


-Kardiologiem, muszę jednak najpierw zobaczyć pacjenta żeby móc pomóc prawda?

-Chyba tak.

Chłopak z ulgą wyciągnął broń przed siebie po którą natychmiast sięgnął Fred wyszarpując mu ją z dłoni.

-Daj to chłopcze. Ej ty tam Tomble. Trzymaj.

Podał karabin mężczyźnie, który obejrzał go pobieżnie.

-Niezłe cacko.

Chłopak nie odpowiedział na uwagę o broni, najpewniej wciąż nie wiedział czy dobrze zrobił, że postanowił zaufać nieznajomym. Głos zabrał za to Fred.

-Wygląda na to, że jest bezpiecznie. Pójdę po kumpla i wprowadzimy motory.

Nie czekał na reakcję innych po prostu wyszedł przez obrotowe drzwi niczym się nie przejmując. Szli więc przed siebie mijając opuszczony terminal. Puste krzesełka, gazety, książki i inne śmieci. Przeszukane dokładnie otwarte walizki, które walały się wokół. Wyglądało na to, że spora grupa osób pospiesznie opuściła to miejsce. Chwilę zajęło im dotarcie na górę wieży. Wyglądało na to, że średnie pomieszczenie służyło za mieszkanie od kilku tygodni. Walające się opakowania po jedzeniu, puszki po piwie i konserwach, sterta brudnych, podartych ubrań z których część była zakrwawiona. Niedopałki papierosów na parapecie, łuski od broni w kubku i na podłodze. To miejsce na pewno widziało lepsze czasy.
Pod ścianą na zapewne przyniesionym z dołu łóżku leżał starszy mężczyzna ze zmoczoną zimną wodą szmatką na czole. Choć wydawało się, że może jedynie spać to jego naprężone mięśnie twarzy i kredowo blada skóra zdradzały, że coś jest z nim nie w porządku. Alan natychmiast podszedł do niego próbując znaleźć coś dzięki czemu mógłby postawić diagnozę. Reszta zajęła się sobą i oglądaniem pomieszczenia. Kid usiadł na krześle i uważnie im się przyglądał. Panował tu mały ścisk, ale i tak zrelaksowali się odrobinę nie musząc przejmować się chociaż żywymi trupami. Widok z góry rozciągał się na wiele kilometrów. Mieli także lornetkę i lunetę broni więc nie było mowy o zaskoczeniu ze strony ożywieńców, których sylwetki widzieli z góry jak na dłoni. Kilka z nich kręciło się już przy samochodach, następne ciągnęły od strony miasta, inne najwyraźniej zignorowały wcześniejszy hałas pod bramą wciąż napierając bezskutecznie napierając na siatkę w kilku miejscach lotniska. Chwilę później pojawiła się tu także dwójka motocyklistów, która znalazła ich bez większych problemów.

-No może teraz powiesz nam co tu się dzieje synu?

Powiedział spokojnym głosem Tommy. Każde z nich chciało usłyszeć jakieś wyjaśnienia, więc kiedy byli w komplecie Kid mógł wreszcie zacząć mówić.

-Przestało tu być bezpiecznie kiedy pojawiły się nieumarli. Kilka tygodni temu. Większość osób uciekła. Te trupy są wolne i nie było ich znowu aż tak dużo, więc łatwo było im nawiać. Ci którym się udało pewnie pojechali na wschód. Niektórzy wzięli samoloty mimo zakazu i odlecieli. No właśnie, zapomniałem... Lotnisko zamknięto z rozkazu rządu. Zresztą jak chyba wszystkie w kraju. No może poza rządowymi. Jest zakaz lotów powietrznych. Tak mówił Jake. No więc nikt nie wiedział co się dzieje. Ludzie wpadli w panikę pasażerowie i...


-Samoloty już nie latają? Do kurwy nędzy moja córka miała przylecieć dziś z Europy.

-Mógłby pan z łaski swojej nie klnąc przy dziecku.


Fred zignorował zarówno uwagę Ann jak i nieprzechylne spojrzenie Francuzki. Odwrócił się do Bobego, który już zaczął go pocieszać.

-Przykro mi. Może Jake by wiedział gdzie może być pana córka, ale on chwilowo nie może mówić.

W tym momencie Alan stracił zainteresowanie leżącym w łóżku mężczyzną przypomniawszy sobie co tu tak naprawdę robią razem z Tommym.

-Poczekaj a było tu więcej ludzi? Chodzi mi o kobietę i dziewczynkę. Mieli tu dzisiaj przyjechać z miasta. Wiesz może...

-Ja nie wiem.... Z tego co wiem, to w mieście jest jakiś schron w podziemiach ratusza. Jeśli ktoś został, to jest pewnie tam. Nie widziałem, żeby ktoś kręcił się ostatnio przy bramie oprócz was. Właściwie wiem tak samo mało jak wy. Próbuję wzywać pomocy przez radio, ale nikt nie odpowiada, może się zepsuło nie znam się na tym. Pomagam tylko Jakowi

-Skarbie czym zajmuje się Jake?

Dziwne było, że do tej pory nikt o to nie zapytał. Przynajmniej dopóki Genevieve zadała to pytanie.

-Jest pilotem proszę pani.

Całe towarzystwo spojrzało po sobie uświadamiając sobie wagę tej pozornie prostej informacji. Po czym oczy wszystkich skierowały się na Alana.

-Al możesz mu pomóc?

---

W między czasie

Hotel HARDMAN HOUSE

Samuel Jezdnyk „Sam”

Obudził się w tym samym hotelowym pokoju co zwykle. Telefony wciąż nie działały. Kolejna butelka Jacka Danielsa była coraz bardziej pusta. Mętnym wzrokiem wodziłeś po pokoju, ale nie zmieniło się w nim nic od wczorajszej nocy. Może poza tym, że lampa była przewrócona. I tak zresztą nie działała jak nic w tym cholernym hotelu. Wstał, zapiął spodnie. Plama na łóżku. Pewnie wylało się piwo, albo się zeszczał. Przeszło mu przez myśl. Nie pamiętał tak samo jak nie pamiętał skąd w jego łóżku wzięła się koleżanka z sympozjum dentystów. Nie chodziło nawet o to, że nie była zbyt atrakcyjna. Po prostu nie pamiętał by wcześniej łączyła ich coś co mogło przewidzieć taki finał. Alkohol jednak zrobił swoje. Ostatnio byli ze sobą bardzo zżyci. On i gorzała. Hotelowy bar był dobrze zaopatrzony. Upijał się codziennie, ale co lepszego miał do roboty? Większość osób wyjechała albo zaginęła o reszcie wolał nie myśleć. W hotelu została ich kilkoro. On nie ruszał się poza budynek. Po pierwsze tak kazał prezydent, po drugie miał tu wszystko czego potrzebował. Zmierzał do łazienki, ale postanowił, że rzuci jeszcze okiem na co się dzieje przed ulicą. Podszedł do okna i ze zdziwieniem zauważył jak czterech uzbrojonych mężczyzn zeskakuje z pickupa. Następnych dwóch wyszło od strony czerwonych drzwi. Jeden z nich; blondyn bez koszulki pokryty tatuażami spojrzał w jego stronę na co Samuel zareagował błyskawicznym nurem na parapet. Kac był straszny i reakcje przytępione. Klął w duchu na swoją głupotę. Mógł przysiąść, że go dostrzegł. Faceci nie wyglądali na przyjaźnie nastawionych i jeszcze te giwery. Widział uzi, dubeltówkę i rewolwery.Trzeba było wziąć się w garść. Nagle jeszcze bardziej pożałował wczorajszego wieczoru. Odczołgał się od parapetu próbując dobudzić nieprzytomną kobietę.

-Cholera. Marcy... Marcy musimy iść.



---

Ciemna uliczka naprzeciwko

Rick "Szczurek" Rain




Głodny. Głodny. Czuł się tak bardzo głodny. Mógłby spróbować szczura gdyby tylko potrafił go złapać. Ostatnio musiał grzebać w śmieciach, żeby znaleźć coś co nie smakowało tak jakby termin przydatności minął już dawno. Zatkał nos kiedy trafił na coś co kiedyś było mięsem i odrzucił to z obrzydzeniem. Wciąż miał co prawda słodycze, ale taka dieta niezbyt dobrze wpływała na jego organizm. Nie był głupi, wiedział, że musi odżywiać się normalnie. Po ulicach nie kręcił się nikt a jego zapasy skończyły się już dawno. Miał swoją kryjówkę, unikał ludzi i wychodził tylko w dzień bo bardziej od ludzi bał się zombie, żywych trupów. Tych w mieście na szczęście nie było, aż tak dużo a jak były to wolne, ale w nocy potrafiły zaskoczyć. Budynków raczej nie plądrował bo bał się tego co może tam spotkać. Kiedy nie szukał jedzenia i nie spał to siedział na komputerze. Co prawda nigdzie nie było prądu. Nie wiedział jak to możliwe, że w całym mieście po prostu zabrakło prądu, ale tak było. Uruchomił jednak zapasowy generator w opuszczonym magazynie na budowie. Przeniósł tam swój sprzęt i voila. Nie mógł złapać sygnału internetowego, żeby dowiedzieć się czegoś, ale mógł przynajmniej pograć sobie w „pogromcę zombich”. Nawet w tak dziwnych czasach robił wszystko by jego życie nie zmieniło się zbytnio. Nie ma co umrze tak jak żył. Chciałby być bardziej odważny, zaradny ale nie był. Mieć przyjaciół, rodzinę i znać jakieś bezpieczne miejsce gdzie mógł się udać, ale nic z tego. Musiał sobie jakoś radzić. Ucichł na chwilę. Coś jakby samochód. W dodatku blisko. Powinien uciekać. Nakazywał mu instynkt. Może mają jakieś jedzenie? Podpowiedział drugi głos. Nie był dobry w kontaktach z ludźmi, ale musiał zaryzykować. Był tu pod ścianą. Porzucił grzebanie w śmieciach i ruszył w stronę odgłosów na ulicy. Zanim wyszedł z uliczki na horyzoncie pojawili się niezbyt miło wyglądający faceci. W dodatku mieli broń. Jeden z nich krzyknął coś co brzmiało jak „stój”. Ale on ani myślał by stawać. Uciekał. Biegł tak szybko jak pozwalały mu stare conversy. No tak w uciekaniu był naprawdę dobry. Miał lata praktyki. Na szczęście nikt za nim nie użył broni. Wiedział, że wciąż go gonią bo o beton wciąż uderzały ciężkie buciory. Sądząc po nich przynajmniej kilku z nich poszło jego tropem. Słyszał za sobą wściekłe wyzwiska, ale o dziwo zdawał się myśleć tylko o jednym. Głodny. Był tak bardzo głodny. Nie chciał umrzeć z pustym żołądkiem

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ySO-gryuO-c[/MEDIA]

 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 18-02-2011 o 01:51.
traveller jest offline