Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 10-02-2011, 18:35   #11
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Zatrzymali się kilkaset metrów przed bramą prowadzącą na lotnisko w bezpiecznej odległości tak, że żaden zombiak nie dostrzegł ich obecności. Ani myśleli o gaszeniu silników motocykli, które w każdej chwili mogły być potrzebne. Zaczęło się od sprzedawcy lodów, a potem martwe przyjemniaczki zaczęły wysypywać się z każdego możliwego miejsca. Żaden z nich nie chciał tego powiedzieć na głos, ale obaj o tym myśleli… lepszym środkiem transportu byłby samochód.

- Patrz Freddy ile tego gówna tam się zlazło…

- Dziesięciu, ale więcej kręci się wokół lotniska.

-… chyba nie damy rady się przebić…

- Bob, najpierw musielibyśmy otworzyć bramę.

-… ale może spróbujemy w innym miejscu, bo jakoś tego nie widzę…

- Spokojnie. – poklepał przyjaciela po ramieniu chcąc dodać mu odwagi. - Nie ma co marnować na nich naboi. Najlepiej będzie ich staranować… samochodem.

- Dobrze, ale trzeba by się wrócić po jakiś.

- Bądź przez chwilę cicho i posłuchaj.

Rzeczywiście słychać było dźwięki zbliżającego się samochodu. Motocykliści usunęli się ze środka drogi i gdy tylko kierowca mógł ich zobaczyć zaczęli machać w jego kierunku ostrzegawczo. Liczyli, że ktokolwiek prowadził będzie na tyle rozsądny i zatrzyma się nim wpadnie w grupę umarlaków.

Auto zatrzymało się obok mężczyzn, Alan uchylił szybę i nie pewnie przez nią wyjrzał.

- Wszystko w porządku?
- spytał, nie wiedząc właściwie co innego mógłby teraz powiedzieć - Widzieliście już te... - spojrzał na towarzysza - te stwory?

- Jeden chciał mi sprzedać lody, takie gałkowe, słowo daję stary. – powiedział nerwowo Bob nachylając się do okna samochodu. – Ubiliśmy skubańca, ale ściągnęliśmy tym samym resztę jego kompanów i…

- Zamknij się na chwilę Bob.
– przerwał mu niższy motocyklista odpychając przewrażliwionego wielkoluda. Łysawy facet wyglądał na wyjątkowo spokojnego, jakby na śniadanie zżarł całą paczkę antydepresantów, które popił kilkoma łykami mocnego trunku.

Nie czas na pogawędki i opowieści o złych sprzedawcach lodów. Chcieliśmy was ostrzec, bo sytuacja przed bramą lotniska wygląda nieciekawie. Sami zresztą spójrzcie. – wskazał palcem na stadko dobijających się martwaków. – Nie kryję, że tak jak zapewne wam, nam również zależy na dostaniu się do środka. Najlepiej będzie koledzy jak staranujecie ich samochodem. Następnie my otworzymy bramę. Na nasze szczęście umarlaki najwyraźniej nie są zbyt bystre i na to nie wpadły do tej pory.

- Hej, hej, hej!
- wypalił nagle dotąd milczący Tommy - Chyba nie mówisz poważnie? Nie zamierzam się bawić w walec, nie chce mieć czegoś tak pojebanego na masce.


- Spokojnie - powiedział stanowczo Alan, następnie spojrzał na dwóch mężczyzn na zewnątrz - Czy jest jakieś inne wyjście?

- Pięknie, kurwa, pięknie - przerwał ponownie jego towarzysz przecierając oczy i rozmasowując skronie.

- Tam jest moja żona i córka, muszę się tam dostać - ciągnął nie zrażony tym zachowaniem Lisbon - Jeśli będzie trzeba rozjadę każdego z tych stworów, ale jeśli macie jeszcze jakiś plan B to chętnie go wysłucham.

- Plan b? No jak bardzo chcecie panowie to możecie próbować przełazić, w którymś miejscu przez ogrodzenie tylko, że tam też kręcą się truposze. Opuszczanie samochodu to nie najlepszy pomysł. - podjął rozmowę coraz bardziej zniecierpliwiony Freddy. - Mamy jedną drogę, więc nigdzie nie odciągniemy nigdzie na bok martwiaków, chyba, że ktoś się zamierza poświęcić i zwrócić na siebie ich uwagę. Proszę bardzo, ale wśród nas nie ma ochotników. Jeśli więc nie macie jakiegoś innego świetnego pomysłu to radzę wykonać nasz. - wyjął za pleców pistolet i kontrolnie sprawdził stan magazynka, co miała być czytelnym sygnałem dla przybyłych. - Moja córka również może być na lotnisku.


- Co jest... – zastanowiła się na głos widząc przed sobą samochód i dwóch motocyklistów. Była już blisko nich, gdy zauważyła, zgraję umarlaków przed zamkniętą bramą lotniska.
- Kurwa - zaklęła siarczyście podjeżdżając do zmotoryzowanych. Otworzyła okno. Zerknęła na matkę, w lusterku zobaczyła drzemiącą wciąż córkę, westchnęła ciężko.
- Co jest grane? – zapytała zgromadzonych starając się zachować spokój.

- Zrobimy tak jak mówisz - rzekł poważnym tonem, spojrzał smutnie na kobietę, która dopiero cop się pojawiła, nie chciał zostawiać jej w towarzystwie tych dwóch podejrzanych ludzi, ale musiał zaryzykować - My je taranujemy, wy otwieracie bramę. Do dzieła - powiedział na koniec, kiwnął porozumiewawczo głową i powoli wycofał.


- Droga panienko.
– Wielki Bob zwrócił się do kierowcy następnego samochodu. – Koledzy spróbują staranować skubańców, a następnie my otworzymy bramę lotniska oczyszczając teren z niedobitków. Mogę się założyć o moją piękną brodę, że nie będziemy mieć za dużo czasu zanim kolejna partia umarlaków nadciągnie, więc jak tylko tamci przejadą przez bramę to radzę szybko za nimi jechać. Prawda Mały?

- Prawda. – przytaknął Freddy.

***
Motocykliści z bezpiecznej odległości obserwowali nierówne starcie samochodu z bandą zombie. Szczególnie Duży Bob przeżywał to mocno, komentując pod nosem każde posunięcie kierowcy, któremu najwyraźniej nie brakowało jaj. Po krótkich zmaganiach było już po wszystkim. Grupa umarlaków została przerobiona na mielonkę i to taką najgorszej klasy. Brodaty motocyklista na ten widok złapał się za usta i powiedział przez zęby:

- Chyba się porzygam…

- Wstrzymaj się z tym, teraz kolej na nas przyjacielu. – odpowiedział kompletnie niewzruszony Freddy i ruszył pierwszy w kierunku bramy.

Stanęli między ludzkimi szczątkami, które przedstawiały całą mozaikę kolorów niczym tęcza w wersji sodo-maso. Co gorsza niektóre z nich się ruszały! Freddy kopnął drgające truchło, która leżało na drodze do bramy, po czym groźnie spojrzał na swojego przyjaciela. Brodacz z trudem zsiadł z motoru, a teraz stał otępiały wokół krwawej rzezi. Powtarzał coś cicho rozglądając się wokoło jakby szukał czegoś cennego.

- Stary rusz tyłek…


- Hej! Wielkoludzie sam nie dam rady. – ponaglił Mały, a słowa przyjaciela wreszcie otrzeźwiły skołowany umysł Boba, który ruszył pośpiesznie do bramy. Była ciężka, ale w krótkim czasie uchylili ją na tyle żeby mogły przejechać przez nią samochody. Następnie motocykliści z wyciągniętymi pistoletami usadowili się po obu jej stronach gwarantując żeby nic nie zakłóciło przejazdu maszyn. Sami na końcu zamierzali wjechać na lotnisko i zamknąć ponownie bramę.
 
mataichi jest offline  
Stary 11-02-2011, 00:21   #12
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
- Co oni wyprawiają? – zastanowiła się na głos.

Momentalnie dostał odpowiedź. Pisk opon i ryk silnika poprzedzały to, co nieznajomi naprawdę mieli za chwilę zrobić.
„-Czyste szaleństwo” – przeleciało jej przez myśl.
Zerknęła na matkę, jej przerażona mina świadczyła o tym, że ma podobne odczucia. Samochód mężczyzn pędził w kierunku pokaźnej gromadki umarlaków niezbyt świadomych zagrożenia. Wyglądało to jak finałowa scena jakiegoś kiepskiego filmu akcji. Niestety nie siedziały w kinie, między tym, co się działo a nimi nie było cudownie bezpiecznej granicy srebrnego ekranu. Jedyną ochronę stanowiły szyby samochodu. Kiepsko.

- Zaraz się porzygam - szepnęła Ann. W jej szeroko otwartych oczach widać było przerażenie.

- Wytrzymaj – powiedziała cicho – wytrzymaj mamo i nie patrz na to.

Motocykliści byli już przy bramie, gdy Genevieve zamknęła szybę i przycisnęła pedał gazu. Faceci z pistoletami niespodziewanie szybko uporali się z wejściem. Nie wiedziała czy dobrze robi, musiała im jednak zaufać. Nie miała wyjścia. Jechała dość powoli starając się omijać ludzkie ciała, nie była to jednak do końca możliwe. Ann miała zamknięte oczy, jej córka udawała, że nie widzi, nie chciała widzieć.

- Gdzie jesteśmy? – na dźwięk dziecięcego głosu Juliette po plecach młodej kobiety przebiegły ciarki. Przed chwilą dziękowała Bogu w myślach za to, że jej dziecko śpi i nie musi oglądać tej rzezi.

"W pieprzonym piekle...
Tylko spokojnie, spokojnie, spokojnie...."


- Prawie na lotnisku – starała się by jej głos był naturalnie beztroski – poleż sobie jeszcze skarbie, za chwilę będziemy na miejscu.

- Jak się spało? –
Ann odwróciła się w kierunku wnuczki robiąc słodką minę. Musiał ją czymś zająć.

- Dobrze... jest coś do picia? – zapytała – o mam. Wypiła spory łyk wody, uśmiechnęła się uroczo, przeciągnęła wciąż żyjąc w błogiej nieświadomości. - Śniło mi się coś dziwnego. Wiesz babciu...

Nie słuchała o czym rozmawiają dwie najbliższe jej na świecie osoby. Przyspieszyła, od lotniska dzieliło ją zaledwie kilkadziesiąt metrów. Kilka przejechanych trupów i będą na miejscu. Nie zastanawiała się co dalej, wciąż naiwnie wierzyła, że zdołają dotrzeć do domu i wszystko będzie dobrze... że ten koszmar się skończy.

Nie przypuszczała, że tak naprawdę jeszcze się nie zaczął.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 18-02-2011, 01:20   #13
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Niewielka grupa w dużej mierze obcych sobie osób licząca trzy kobiety(w tym jedno dziecko) i czterech mężczyzn w końcu przekroczyła bramę lotniska. Samochody i motory zostały przed bramą. Podobnie jak Bobby, większy z motocyklistów, który po krótkiej wymianie słów ze swoim towarzyszem z ciężkim sercem został kontrolować sytuację przed bramą. Wyglądało na to, że mniejszy z nich staż wyżej w hierarchii przed sympatycznym grubasem. Narobili co prawda sporo zamieszania, ale trupy były dość wolne, kilka z nich wyraźnie zbliżało w tą stronę, ale póki co nie musieli się o nich martwić. Tak naprawdę, nikt nie wiedział czego mogą się spodziewać wewnątrz i czy nie będzie im potrzebny szybki odwrót. Na terenie lotniska widać było kilkanaście maszyn zdawałoby się gotowych do lotu. Z czego większość stanowiły lekkie jednosilnikowe samoloty dla kilku osób. Oprócz nich widoczne były trzy jednoosobowe awionetki i dwa szybowce. Lądowisko helikopterów było puste, była jednak spora szansa, że więcej samolotów znajduję się w którymś z blisko 20 hangarów na płycie lotniska. Nigdzie natomiast nie było śladu ludzi. Po krótkich oględzinach lotniska pierwszy odezwał się Tommy.

-Myślę, że powinniśmy sprawdzić terminal. To chyba najbezpieczniejsze miejsce.

Fred skinął lekko głową jakby to miało wystarczyć za odpowiedź. Jako jedyny z grupy posiadał broń co w gruncie rzeczy niezbyt poprawiało samopoczucie reszty grupy. Bez broni czy to dziecko czy dorosły, wszyscy byli skazani na porażkę w bezpośrednim starciu z zombie.

-Chodźmy więc wszyscy i trzymajmy się razem. Dziewczęta chodźmy z tyłu...

Odezwała się najstarsza, kobieta około 50-tki.

-Zaraz chwileczkę myślę, że panie nie powinny iść z nami. Może powinny zostać z hmm...

-Bobym.

Dokończył motocyklista.

-No właśnie. Myślę, że to najlepsze na ten czas wyjście. Przynajmniej dopóki nie sprawdzimy czy tam jest bezpiecznie.


-Idziemy tam gdzie nam się podoba. I nie rozumiem czemu miałybyśmy być bardziej bezpieczne z mężczyzną o którym nic nie wiemy niż z trzema?

Genevieve będąca córką kobiety, która zabrała głos na początku mówiła te słowa tonem nie znoszącym sprzeciwu. Lekki francuski akcent od razu zdradzał jej pochodzenie. Najwyraźniej miała silniejszy charakter od matki, która wyłączyła się już z dyskusji.

Tommy tylko wzruszył ramionami. Dla Freda najwyraźniej było to równie obojętne.

-Uparte te baby. Daj spokój Al.

Wzrok kobiety jasno mówił, że nie zamierza ustąpić i mężczyzna stopniowo zaczął przyjmować tą wiadomość.

-Miałem na myśli to, że to może być niebezpieczne.

-Będziemy zachowywać bezpieczną odległość. Może mi pan wierzyć panie...

-Lisbon, Alan Lisbon. Mój znajomy tutaj to Tommy Tomble.


-Dziękuję za troskę panie Lisbon. Jestem Genevieve a to moja córka Julliete i matka Ann.

Starsza kobieta mimo tego, że czuła się nieswojo pozwoliła sobie na zdawkowy uśmiech.

-Dzień dobry.

Pozdrowiła ich krótko po czym próbowała zachęcić Juliette do tego samego.

-Wnusiu przywitaj się ładnie. Co mówiłyśmy z mamą o kulturze?

-Nie... ja nie lubię tych panów!


Dziewczynka schowała twarz w dłonie i kurczowo złapała się nogi matki.

-Słodko. Możemy się wreszcie ruszyć czy porozmawiamy jeszcze o pogodzie?

Nikt nie odezwał się na słowa Freda. On natomiast nie dbał jak je przyjmą. Faktem było to, że tracili tu czas. Tylko Mała Juliette mruczała coś pod nosem mimo bez owocnych prób jej uspokojenia. Ann natomiast poczekała, aż mężczyźni zostawią je trochę w tyle i zniżyła głos tak by nie mogli ich usłyszeć.

-Córciu naprawdę nie powinniśmy iść z tymi mężczyznami? Może powinniśmy...

-Co powinnyśmy mamo? Mi też to się nie podoba, ale naprawdę nie widzę innego wyjścia. Skarbie...


Genevieve tym razem zwróciła się do Juliette zmieniając nieco brzmienie głosu.

-Proszę nie patrz się tak na tego pana.

Genevieve posłała najprzyjaźniejszy uśmiech na jaki mogła sobie pozwolić w kierunku mężczyzny w motocyklowej kurtce, który jakby czując, że mowa o nim odwrócił się na chwilę do kobiet, szybko jednak stracił nimi zainteresowanie i odwrócił się z powrotem nie zmieniając wyrazu twarzy.



Dotarli do obrotowych drzwi głównego budynku, które najwyraźniej były zablokowane gdyż dało je się poruszyć zaledwie o kilka centymetrów. Mechanizm blokujący drzwi znajdował się po drugiej stronie. Sforsowanie ich z tej strony wydawało się dość pracochłonne.

-I co teraz?

-Jest tam kto?

-Hallo!

-Chyba kogoś widziałam.


Ann zmrużyła oczy i wyciągnęła dłoń by osłonić je od słońca patrząc w górę.

-Gdzie? Tam u góry? Nic nie widzę.

-Mogłabym przysiąść, że widziałam jakiś ruch.


Machali rękoma w górę w kierunku wieży kontroli lotów. Nawoływali i próbowali dostrzec coś przez przezroczyste ściany lotniska. Po chwili zaczęli próbować bardziej doraźnych środków
Zaparli się mocno, ale drzwi nie ustąpiły. Próbowali także uderzać w szklane ściany, ale do tego potrzebowaliby czegoś więcej niż rąk i nóg. Po chwili opadli z sił i zaczęli zastanawiać. Ann wciąż nawoływała w kierunku wieży mimo, że nie było żadnych przesłanek o tym, że ktoś mógłby ją słyszeć. Najwyraźniej wciąż wierzyła, że ktoś tam jest.

-Odsuńcie się.

Fred wyjął zza pasa swój pistolet i mechanicznie odbezpieczył broń, ale Alan i
Tommy stanęli mu na drodze.

-Zwariowałeś a jak pocisk odbije się rykoszetem i uderzy kogoś w nas?

-Tam jest jakiś pan!


Wszyscy spojrzeli w kierunku w którym malutkim palcem wskazywała Juliette. Rzeczywiście ktoś tam był. Młody chłopak na oko około 15-16 lat schodził ze schodów nerwowo spoglądając to na nich to na broń, która nieszczególnie dobrze leżała mu w dłoniach.



Trzymał ją co prawda w dół, ale ręce drżały mu wyraźnie. Nie mógł opanować strachu i jasne było, że karabin pozwalał mu czuć się pewniejszy siebie. Stanął kilka kroków od drzwi po drugiej stronie grupy nie bardzo wiedząc co robić dalej. Sekundy zdawały się ciągnąć w nieskończoność.

-Wpuścisz nas synu czy czekamy na coś konkretnego?

Tommy odezwał się pierwszy, ale chyba wszyscy mieli podobne myśli. Nikt nie rozumiał czemu chłopak jeszcze nie otworzył drzwi, ale jego spojrzenie co rusz wędrowało do broni Freda. Nie ufał im i nie ma co się dziwić bo nawet oni nie ufali sobie. Nastolatek wahał się przez moment, ale nie odpowiedział zaciskając mocniej palce na drewnie i chłodnego metalu m14.

-Posłuchaj chłopcze, boisz się. Wszyscy się boimy. Ja, moja córka, moja matka. Jestem pewna, że ci tutaj panowie także. Otworzysz drzwi, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać? Może i świat się skończył, ale chyba wraz z nim nie zginęły dobre maniery? Mam na imię Genevieve.


Francuska chwilowo okazała się najlepszą z nich dyplomatką. Może to jej słowa albo obecność kobiet i dziecka, ale chłopak uspokoił się trochę i opuścił broń kładąc ją pod ścianę.

-Przepraszam panią. Ja... Jestem Kid.


Próbował się odprężyć, ale coś wyraźnie nie dawało mu spokoju. Zwolnił mechanizm blokujący drzwi wpuszczając grupę do środka. Szybko jednak cofnął się do środka ponownie przyjmując pozycję obronną z gotowym m14 w rękach na widok kamiennej twarzy Freda.

-Kid odłóż to... Człowieku ty też możesz to w końcu schować? Chcemy tylko porozmawiać. Jest tu jeszcze ktoś jeszcze. Gdzie są wszyscy?

Tym razem to Alan uratował sytuację.

-Jestem tylko ja i Jack.

-Jack? Kim jest Jack?

-Mój ojciec... Jest moim ojcem. On jest chory.

W kąciku oka chłopakowi zamajaczyła łza na wspomnienie mężczyzny.

-Spokojnie może mogę pomóc.

-Jesteś lekarzem?


-Kardiologiem, muszę jednak najpierw zobaczyć pacjenta żeby móc pomóc prawda?

-Chyba tak.

Chłopak z ulgą wyciągnął broń przed siebie po którą natychmiast sięgnął Fred wyszarpując mu ją z dłoni.

-Daj to chłopcze. Ej ty tam Tomble. Trzymaj.

Podał karabin mężczyźnie, który obejrzał go pobieżnie.

-Niezłe cacko.

Chłopak nie odpowiedział na uwagę o broni, najpewniej wciąż nie wiedział czy dobrze zrobił, że postanowił zaufać nieznajomym. Głos zabrał za to Fred.

-Wygląda na to, że jest bezpiecznie. Pójdę po kumpla i wprowadzimy motory.

Nie czekał na reakcję innych po prostu wyszedł przez obrotowe drzwi niczym się nie przejmując. Szli więc przed siebie mijając opuszczony terminal. Puste krzesełka, gazety, książki i inne śmieci. Przeszukane dokładnie otwarte walizki, które walały się wokół. Wyglądało na to, że spora grupa osób pospiesznie opuściła to miejsce. Chwilę zajęło im dotarcie na górę wieży. Wyglądało na to, że średnie pomieszczenie służyło za mieszkanie od kilku tygodni. Walające się opakowania po jedzeniu, puszki po piwie i konserwach, sterta brudnych, podartych ubrań z których część była zakrwawiona. Niedopałki papierosów na parapecie, łuski od broni w kubku i na podłodze. To miejsce na pewno widziało lepsze czasy.
Pod ścianą na zapewne przyniesionym z dołu łóżku leżał starszy mężczyzna ze zmoczoną zimną wodą szmatką na czole. Choć wydawało się, że może jedynie spać to jego naprężone mięśnie twarzy i kredowo blada skóra zdradzały, że coś jest z nim nie w porządku. Alan natychmiast podszedł do niego próbując znaleźć coś dzięki czemu mógłby postawić diagnozę. Reszta zajęła się sobą i oglądaniem pomieszczenia. Kid usiadł na krześle i uważnie im się przyglądał. Panował tu mały ścisk, ale i tak zrelaksowali się odrobinę nie musząc przejmować się chociaż żywymi trupami. Widok z góry rozciągał się na wiele kilometrów. Mieli także lornetkę i lunetę broni więc nie było mowy o zaskoczeniu ze strony ożywieńców, których sylwetki widzieli z góry jak na dłoni. Kilka z nich kręciło się już przy samochodach, następne ciągnęły od strony miasta, inne najwyraźniej zignorowały wcześniejszy hałas pod bramą wciąż napierając bezskutecznie napierając na siatkę w kilku miejscach lotniska. Chwilę później pojawiła się tu także dwójka motocyklistów, która znalazła ich bez większych problemów.

-No może teraz powiesz nam co tu się dzieje synu?

Powiedział spokojnym głosem Tommy. Każde z nich chciało usłyszeć jakieś wyjaśnienia, więc kiedy byli w komplecie Kid mógł wreszcie zacząć mówić.

-Przestało tu być bezpiecznie kiedy pojawiły się nieumarli. Kilka tygodni temu. Większość osób uciekła. Te trupy są wolne i nie było ich znowu aż tak dużo, więc łatwo było im nawiać. Ci którym się udało pewnie pojechali na wschód. Niektórzy wzięli samoloty mimo zakazu i odlecieli. No właśnie, zapomniałem... Lotnisko zamknięto z rozkazu rządu. Zresztą jak chyba wszystkie w kraju. No może poza rządowymi. Jest zakaz lotów powietrznych. Tak mówił Jake. No więc nikt nie wiedział co się dzieje. Ludzie wpadli w panikę pasażerowie i...


-Samoloty już nie latają? Do kurwy nędzy moja córka miała przylecieć dziś z Europy.

-Mógłby pan z łaski swojej nie klnąc przy dziecku.


Fred zignorował zarówno uwagę Ann jak i nieprzechylne spojrzenie Francuzki. Odwrócił się do Bobego, który już zaczął go pocieszać.

-Przykro mi. Może Jake by wiedział gdzie może być pana córka, ale on chwilowo nie może mówić.

W tym momencie Alan stracił zainteresowanie leżącym w łóżku mężczyzną przypomniawszy sobie co tu tak naprawdę robią razem z Tommym.

-Poczekaj a było tu więcej ludzi? Chodzi mi o kobietę i dziewczynkę. Mieli tu dzisiaj przyjechać z miasta. Wiesz może...

-Ja nie wiem.... Z tego co wiem, to w mieście jest jakiś schron w podziemiach ratusza. Jeśli ktoś został, to jest pewnie tam. Nie widziałem, żeby ktoś kręcił się ostatnio przy bramie oprócz was. Właściwie wiem tak samo mało jak wy. Próbuję wzywać pomocy przez radio, ale nikt nie odpowiada, może się zepsuło nie znam się na tym. Pomagam tylko Jakowi

-Skarbie czym zajmuje się Jake?

Dziwne było, że do tej pory nikt o to nie zapytał. Przynajmniej dopóki Genevieve zadała to pytanie.

-Jest pilotem proszę pani.

Całe towarzystwo spojrzało po sobie uświadamiając sobie wagę tej pozornie prostej informacji. Po czym oczy wszystkich skierowały się na Alana.

-Al możesz mu pomóc?

---

W między czasie

Hotel HARDMAN HOUSE

Samuel Jezdnyk „Sam”

Obudził się w tym samym hotelowym pokoju co zwykle. Telefony wciąż nie działały. Kolejna butelka Jacka Danielsa była coraz bardziej pusta. Mętnym wzrokiem wodziłeś po pokoju, ale nie zmieniło się w nim nic od wczorajszej nocy. Może poza tym, że lampa była przewrócona. I tak zresztą nie działała jak nic w tym cholernym hotelu. Wstał, zapiął spodnie. Plama na łóżku. Pewnie wylało się piwo, albo się zeszczał. Przeszło mu przez myśl. Nie pamiętał tak samo jak nie pamiętał skąd w jego łóżku wzięła się koleżanka z sympozjum dentystów. Nie chodziło nawet o to, że nie była zbyt atrakcyjna. Po prostu nie pamiętał by wcześniej łączyła ich coś co mogło przewidzieć taki finał. Alkohol jednak zrobił swoje. Ostatnio byli ze sobą bardzo zżyci. On i gorzała. Hotelowy bar był dobrze zaopatrzony. Upijał się codziennie, ale co lepszego miał do roboty? Większość osób wyjechała albo zaginęła o reszcie wolał nie myśleć. W hotelu została ich kilkoro. On nie ruszał się poza budynek. Po pierwsze tak kazał prezydent, po drugie miał tu wszystko czego potrzebował. Zmierzał do łazienki, ale postanowił, że rzuci jeszcze okiem na co się dzieje przed ulicą. Podszedł do okna i ze zdziwieniem zauważył jak czterech uzbrojonych mężczyzn zeskakuje z pickupa. Następnych dwóch wyszło od strony czerwonych drzwi. Jeden z nich; blondyn bez koszulki pokryty tatuażami spojrzał w jego stronę na co Samuel zareagował błyskawicznym nurem na parapet. Kac był straszny i reakcje przytępione. Klął w duchu na swoją głupotę. Mógł przysiąść, że go dostrzegł. Faceci nie wyglądali na przyjaźnie nastawionych i jeszcze te giwery. Widział uzi, dubeltówkę i rewolwery.Trzeba było wziąć się w garść. Nagle jeszcze bardziej pożałował wczorajszego wieczoru. Odczołgał się od parapetu próbując dobudzić nieprzytomną kobietę.

-Cholera. Marcy... Marcy musimy iść.



---

Ciemna uliczka naprzeciwko

Rick "Szczurek" Rain




Głodny. Głodny. Czuł się tak bardzo głodny. Mógłby spróbować szczura gdyby tylko potrafił go złapać. Ostatnio musiał grzebać w śmieciach, żeby znaleźć coś co nie smakowało tak jakby termin przydatności minął już dawno. Zatkał nos kiedy trafił na coś co kiedyś było mięsem i odrzucił to z obrzydzeniem. Wciąż miał co prawda słodycze, ale taka dieta niezbyt dobrze wpływała na jego organizm. Nie był głupi, wiedział, że musi odżywiać się normalnie. Po ulicach nie kręcił się nikt a jego zapasy skończyły się już dawno. Miał swoją kryjówkę, unikał ludzi i wychodził tylko w dzień bo bardziej od ludzi bał się zombie, żywych trupów. Tych w mieście na szczęście nie było, aż tak dużo a jak były to wolne, ale w nocy potrafiły zaskoczyć. Budynków raczej nie plądrował bo bał się tego co może tam spotkać. Kiedy nie szukał jedzenia i nie spał to siedział na komputerze. Co prawda nigdzie nie było prądu. Nie wiedział jak to możliwe, że w całym mieście po prostu zabrakło prądu, ale tak było. Uruchomił jednak zapasowy generator w opuszczonym magazynie na budowie. Przeniósł tam swój sprzęt i voila. Nie mógł złapać sygnału internetowego, żeby dowiedzieć się czegoś, ale mógł przynajmniej pograć sobie w „pogromcę zombich”. Nawet w tak dziwnych czasach robił wszystko by jego życie nie zmieniło się zbytnio. Nie ma co umrze tak jak żył. Chciałby być bardziej odważny, zaradny ale nie był. Mieć przyjaciół, rodzinę i znać jakieś bezpieczne miejsce gdzie mógł się udać, ale nic z tego. Musiał sobie jakoś radzić. Ucichł na chwilę. Coś jakby samochód. W dodatku blisko. Powinien uciekać. Nakazywał mu instynkt. Może mają jakieś jedzenie? Podpowiedział drugi głos. Nie był dobry w kontaktach z ludźmi, ale musiał zaryzykować. Był tu pod ścianą. Porzucił grzebanie w śmieciach i ruszył w stronę odgłosów na ulicy. Zanim wyszedł z uliczki na horyzoncie pojawili się niezbyt miło wyglądający faceci. W dodatku mieli broń. Jeden z nich krzyknął coś co brzmiało jak „stój”. Ale on ani myślał by stawać. Uciekał. Biegł tak szybko jak pozwalały mu stare conversy. No tak w uciekaniu był naprawdę dobry. Miał lata praktyki. Na szczęście nikt za nim nie użył broni. Wiedział, że wciąż go gonią bo o beton wciąż uderzały ciężkie buciory. Sądząc po nich przynajmniej kilku z nich poszło jego tropem. Słyszał za sobą wściekłe wyzwiska, ale o dziwo zdawał się myśleć tylko o jednym. Głodny. Był tak bardzo głodny. Nie chciał umrzeć z pustym żołądkiem

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ySO-gryuO-c[/MEDIA]

 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 18-02-2011 o 01:51.
traveller jest offline  
Stary 18-02-2011, 17:49   #14
 
Shooty's Avatar
 
Reputacja: 1 Shooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodze
Uciekał. Nie zatrzymywał się nawet na chwilę. Czuł jak z każdym ruchem, dwa beretty umieszczone w kaburach boleśnie ocierały mu się o skórę, ale mimo to nie stawał. Nie chciał zginąć. Nie z pustym żołądkiem. Słyszał ich krzyki, słyszał ich wyzwiska. I dobrze wiedział pod czyim adresem były kierowane. Mimo to biegł. Chcąc spowolnić przeciwników, skręcał w ciemne uliczki, przewracał śmietniki i często wybierał drogę na skróty - skoki nad przeszkodami. Na szczęście ich potężne, dobrze odżywiane cielska uniemożliwiły im zbyt długą gonitwę. Krzyknęli coś po raz ostatni i tupot nóg ucichł. Rick przebiegł jeszcze przez kilka uliczek, po czym również się zatrzymał. Rozejrzał się jeszcze zapobiegawczo i odetchnął z ulgą. Natychmiast tego pożałował, bo poczuł odbierający chęć do życia ból żołądka.

- Nie po to uciekłem, aby teraz zdechnąć z głodu - wydyszał, łapiąc się za obolały brzuch.

Musiał znaleźć jedzenie. To było teraz priorytetem. Jeszcze raz rozejrzał się po otoczeniu, tym razem w celu rozpoznania miejsca. Jego uwagę zwrócił oblepiony dziesiątkami reklam, żółty budynek. "Silver Queen" wyczytał z szyldu. Hotel! To jest to! Przypomniał sobie jedyną dziewczynę w jego życiu, która zdawała się go nawet lubić. Megan Anderson. Mieszkała właśnie w hotelu, bo jej rodzice byli właścicielami, a ona nie miała w sobie wystarczająco dużo odwagi, aby stamtąd po prostu uciec. Niemniej nie odmówiłaby mu pewnie pożywienia. W końcu pomagał jej w matmie.

Zgarbiony z bólu, ruszył powoli w stronę przedmieścia. Przeszedł przez pusty jak nigdy parking i wyszedł na jedną z najpiękniejszych ulic w mieście. Zarówno z jednej jak i drugiej strony otaczały ją drzewa o aż nienaturalnie zielonych liściach, a starannie pomalowane domy dodawały miejscowości uroku. Niewątpliwie nie było to miejsce dla ubogich i on sam, idąc środkiem drogi w podartych, zniszczonych ubraniach pasował tutaj jak piernik do wiatraka.

W końcu, po krótkim spacerze doszedł do "Bliss Bungalow". Budynek prezentował się całkiem nieźle, choć Rickowi nie podobały się typowe dla greckich budowli kolumny. Poza tym starannie wystrzyżony, idealnie zielony trawnik zabawnie kontrastował z szarą dachówką. Całość przypominała mu mocno azjatyckie filmy akcji i klimaty orientalne. Niemniej wyglądało to bardzo ładnie, a poza tym nie miał natury prześmiewcy.



Wszedł do środka. Powitała go niezbyt współczesna, aczkolwiek miła dla ucha piosenka.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=vXIA442-U6Q[/MEDIA]

Wnętrze było pełne zwykłych dla domów na przedmieściach mebli, niemniej było ciepło i przytulnie, a Rick polubił motel już od pierwszego razu. Na wprost od drzwi umieszczona została recepcja, czyli w tym przypadku drewniane biurko z komputerem i toną papierów obok. On jednak skręcił w lewo, wymijając po drodze szklane drzwi i wszedł na górę po widocznie wysłużonych schodach. Pokój 23. Dokładnie pamiętał. Podłoga skrzypiała pod każdym jego krokiem, ale nikt nie wyszedł, aby zwrócić mu uwagę. Właściwie to dom sprawiał wrażenie opustoszałego. W końcu, po długim spacerze przez korytarz obwieszony wieloma dziwnymi obrazami, trafił na drzwi do mieszkania Megan. Złapał za mosiężną, srebrną kołatkę w kształcie paszczy lwa i zapukał trzy razy. Po chwili otworzyła mu dziewczyna we własnej osobie. Była ubrana w ciasne jeansy i zwykłą zieloną bluzkę. Swoje długie brązowe włosy spięła gumką w warkocz, a na jej ładnej twarzy, jak zwykle nie dało się doszukać żadnego makijażu.

- Rick?... Uh... Nie spodziewałam się ciebie... - powitała go widocznie zmieszana.

- Hej, Meg. Mogę wejść?

- Wiesz no... Cóż... Ech, no dobra, wchodź.

Zaprosiła go do środka. Pomieszczenie było prawie puste, nie licząc stołu przy oknie, lodówki i walizki stojącej tuż przy drzwiach.

- Wybieracie się gdzieś? - zapytał zdziwiony Rick.

- No... Właściwie to tak. Wyprowadzamy się - stwierdziła poważnie Meg, a widząc łakome spojrzenie chłopaka skierowane na lodówkę, dodała - Jak chcesz, to jedz, i tak mamy tego za dużo.

- Dzięki
- odpowiedział krótko, po czym dopadł łapczywie do drzwiczek, szybko je otworzył i złapał za pierwszy z brzegu kawałek mięsa. - A gdzie zamierzacie jechać?

- Jeszcze nie wiemy... Mój tata należy do ludzi, którzy najpierw robią, później myślą, więc najprawdopodobniej będziemy wędrować od stacji do stacji, szukając schronienia przed tymi potworami.

- Piękne dzięki, córeczko - rzekł wesoło mężczyzna, który pojawił się na progu pokoju dosłownie znikąd.

Ojciec Megan był postawny i dobrze zbudowany, a na oko mierzył około 190 centymetrów. Miał krótkie, dokładnie przystrzyżone, czarne włosy i dodający mu uroku zarost, którego najwidoczniej nie golił od kilku ostatnich dni. Ponadto jego gruby, męski głos budził zaufanie. Facet idealny.

- Gotowa do wyjścia?
- dodał po chwili.

- Tak, już możemy jechać... - zamarła w połowie drogi do walizki, po czym wyprostowała się i wskazała otwartą dłonią na Ricka. - Tato, to jest Rick Rain. Pomagał mi przy matematyce w wakacje.

Chłopak wyciągnął przed siebie rękę, szybko przełykając mięso.

- Miło mi pana poznać.

- Chłopie, pieprzyć etykietę, nie jesteśmy w szkole. Mów mi po prostu Drake - zaśmiał się Drake, mocno potrząsając ręką Ricka. - No dobra, młoda. Musimy się zbierać, więc walizka w łapy i idziemy.

Rick obserwował jak Drake i Meg biorą swoje torby i kierują się do wyjścia, kiedy poczuł, jak mówi na głos pytanie, od którego chwilę później się zarumienił.

- Mogę się z wami zabrać?

Ojciec zatrzymał się w pół kroku zdziwiony.

- Nie masz rodziny?

Odpowiedział mu milczeniem.

- Rozumiem. Nie ma sprawy, chłopcze. Mamy w aucie dużo miejsca, na pewno się zmieścisz.
 
Shooty jest offline  
Stary 22-02-2011, 01:06   #15
 
katai's Avatar
 
Reputacja: 1 katai ma wspaniałą reputacjękatai ma wspaniałą reputacjękatai ma wspaniałą reputacjękatai ma wspaniałą reputacjękatai ma wspaniałą reputacjękatai ma wspaniałą reputacjękatai ma wspaniałą reputacjękatai ma wspaniałą reputacjękatai ma wspaniałą reputacjękatai ma wspaniałą reputacjękatai ma wspaniałą reputację
- Marcy... Marcy! - burknął Sam, potrząsając pół przytomną kobietą.
- Wstawaj! Ubieraj się! Mamy kłopoty... -
Ostatnie zdanie wypowiedział nieco ciszej. Tak jakby obawiał się, że Ci na ulicy go usłyszą.
Dziewczyna, przecierając oczy, podniosła się niedbale.




- Czemu tak wrzeszczysz? Która godzina? -
Sam nie kwapił się nawet z odpowiedzią. Podbiegł do stolika na którym leżała strażacka siekiera. Zaczął zbierać różne drobiazgi. Wskoczył w bojówki wiszące na krześle obok stołu. Odwrócił wzrok ku siedzącej na łóżku kobiecie.

- Szabrownicy. Zbieraj się i bądź gotowa. - Rzucił zwięźle.

Marcy od razu jakby przetrzeźwiała. Poprawiła nerwowo zmierzwione kędziory i zaczęła wiązać je w prowizoryczną kitkę.
To już chyba drugi raz w tym tygodniu, jak odwiedzają ich uzbrojeni awanturnicy. Hotel przyciąga ich jak muchy do …
Planowali opuścić to miejsce pod koniec tygodnia. Żarcie właściwie się już kończyło. Nie trzymało ich tu już nic. Budynek był teraz jedynie pułapką. Mogli wynieść się nawet teraz.
Nie czekał aż dziewczyna się ubierze. Po pokoju walały się puste butelki, ciuchy i opakowania.
Zaczął zbierać ubrania, resztki jedzenia i różne inne duperele do dwóch miejskich plecaków. Zapakował również aspirynę i wodę utlenioną, znalezioną w łazienkowych apteczkach.
W sumie po 4 sztuki z każdego. Marcy naciągnęła szybkim ruchem dżinsy. Zasznurowała trampki z wysoką cholewą, przyklęknęła obok i pakowała dalej swój plecak.
Nie panikowała. Widać było po niej jednak zdenerwowanie i lęk.
Sam dotknął jej ramienia. Kobieta odwróciła się z wyczekującym wyrazem twarzy.

- Spieprzamy stąd tak jak było ustalone. Trochę wcześniej niż zakładaliśmy ale pieprzyć to. Nie ma na co czekać. Bierzemy Priusa i na lotnisko. -

Dziewczyna przytaknęła skinięciem głowy. Sam przywarł na chwilę do jej ust, kończąc pocałunek charakterystycznym cmoknięciem.
Czerwona strażacka siekiera znalazła się za paskiem Sama. Marcy schowała do pól paltka, złożoną, teleskopową pałkę. Spory kuchenny tasak ściskała w dłoni. Nie udało im się znaleźć innej broni na terenie hotelu.
Sam zasznurował policyjne glany. Znalazł je w szatni dla ochrony hotelowej, wraz z czarnymi bojówkami i czarną kurtką z napisem SECURITY na plecach. Garnitur, w którym przyjechał do Carson City wydawał mu się mniej praktycznym odzieniem.
Wybiegli z pokoju nie zamykając nawet drzwi. Wszystko co wydawało im się wartościowe zapakowali do plecaków. Za plecami słychać było odgłosy wybijanych szyb i niewyraźnych rozmów. Przebiegli przez pusty i brudny korytarz. Pod nogami walały im się opakowania po batonikach i puszki po napojach gazowanych. Nikt już nie kwapił się z kurtuazją.
Stary świat umarł a z nim zasady. Doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Panowało prawo dżungli. Prawo silniejszego. Zdesperowani ludzie zmieniają się w takich sytuacjach w zwierzęta. „Potwory” wychodzą ze swoich kryjówek nie ograniczane ludzkimi prawami. Ujawnia się prawdziwa natura każdego z nas.

Dobiegli do końca korytarza. W ścianie widniał otwór okna. Odsunęli je w górę i wyszli na zejście pożarowe prowadzące na parking na tyłach hotelu.
Zamek centralny, odskoczył z charakterystycznym dźwiękiem. Plecaki wylądowały na tylnym siedzeniu. Hybrydowy silnik Prius'a zaszumiał wesoło. Toyota ruszyła żwawo. Samochód wyskoczył z parkingu i skręcił w East Ann St. potem znów w prawo na North Carson St. Ujechali kawałek. Nikt ich nie ścigał, a przynajmniej nikogo nie było widać. Po raz pierwszy od kilku dni zagościł na ich twarzach uśmiech. Ochłonęli nieco czując względne bezpieczeństwo.
Sam spoglądał co jakiś czas w tył. Chciał się upewnić, że nikt ich nie ściga.

- SAM! -

Krzyk Marcy zwrócił jego uwagę na drogę. Z bocznej alei wystrzelił Mercedes niemal taranując ich Toyotę. Na szczęście obaj kierowcy w porę odbili w przeciwne strony. Oba samochody poruszały
się teraz równolegle. Ich pasażerowie przyglądali się sobie zaskoczonym wzrokiem.
 
__________________
"You have to climb the statue of the demon to be closer to God."
katai jest offline  
Stary 22-02-2011, 19:56   #16
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
- Mamo, dlaczego na tym lotnisku nie ma ludzi? - głos małej dziewczynki odbił się cichym echem po opuszczonym budynku - I dlaczego samoloty nie latają? Przecież miałyśmy wracać do domu.

- Wszyscy już odlecieli - odpowiedziała starając się, by jej głos brzmiał naturalnie - my też niedługo będziemy w domu.
Juliette uśmiechnęła się promienni i w kilku podskokach podbiegła do idące nieco z przodu babci.

"Musimy... muszę cie stąd wyciągnąć"
W kąciku oka Genevieve zalśnił pojedyncza łza. Starła ją nadgarstkiem. Szybko, by nikt nie widział.

***


- Gdzie to jest? Ta ochrona? - młoda francuska zwróciła się do chłopaka. - Chyba mogę to sprawdzić znam się na kamerach.

- Ale... czy nie uważasz, że powinien zrobić to ktoś inny? - wtrąciła Ann patrząc na zebranych mężczyzn. - Chyba powinnaś zostać z Juliette. A poza tym...

- Nie, nie uważam - ucięła krótko i spojrzała pytająco na Kida.

Widać było, że chłopak czuję się trochę niezręcznie w ich towarzystwie. Pytanie bezpośrednio do niego trochę go zaskoczyło, ale szybko odzyskał pewność siebie.
-Pomieszczenie ochrony powinno być na parterze koło kas biletowych, drzwi przed toaletami z napisem tylko dla personelu. Łatwo można tam trafić, sam bym pokazał, ale chyba faktycznie będzie lepiej jak zostanę przy tacie...

Skinęła głową na znak, że też tak myśli. Zerknęła na leżącego na łóżku mężczyznę. Nie znała się na tym, ale nie wyglądał najlepiej. - Idzie ktoś ze mną? - spytała przerzucając przez ramię swoją torbę.

- Ja pójdę. - zgłosił się Freddy bez wyraźnego entuzjazmu. - Bob zostań z resztą i postaraj się nie zagadać ich na śmierć. Pewnie co bardziej wartościowe rzeczy zostały już zabrane, ale i tak warto sprawdzić pomieszczenie ochrony.

- Jasne stary. – wielkolud poklepał kumpla po plecach, po czym zwrócił się do Kida. – A tak w ogóle co się stało twojemu ojcu chłopcze?

-Nie mam pojęcia. Kilka dni temu po prostu gorzej się poczuł i od tego czasu jest coraz gorzej. Jake nigdy nie wspominał o żadnych problemach ze zdrowiem... Chłopak starał się być twardy, ale widać było jak działa na niego każda wzmianka o ojcu.
- Właściwie to... Nie nieważne. Panie doktorze niech pan zrobi wszystko co w pana mocy. - Zwrócił się z nadzieją w głosie do Alana.

- Nie łam się mały, jestem pewien, że nic mu nie będzie. – Bob spróbował podtrzymać na duchu chłopaka. – Swoją drogą jest ktoś głodny? Tak się składa, że mam dwa niezgniecione batoniki.– Motocyklista wyjął słodycze z skórzanej kurtki i wyciągnął przed siebie. – Chce ktoś? Słowo daję poziom cukru spadł mi przez nadmierne emocję więc radzę szybko skorzystać z oferty inaczej zaraz znikną. Właśnie, właśnie, na lotnisku musi być pełno barów serwujących gów… o przepraszam. Musi być pełno fast foodów. Warto je też sprawdzić na wypadek jakbyśmy mieli tutaj zostać dłużej.

- Ja bym chciała! - zareagował natychmiast dziewczynka, po czym spojrzała pytająco na matkę. - Mamo...?

- Możesz - brunetka puściła jej oczko.

- Super - Juliette uśmiechnęła się i dość nieśmiało ruszyła w stronę wielkiego Boba.

- To może jednak pan pójdzie sam - Ann z przesadnie słodkim uśmiechem na twarzy zwróciła się do motocyklisty.

- Momo! - stanowczy głos brunetki natychmiast sprowadził ją na ziemię. - Zaraz wracam - zwróciła się bardziej do małej Juliette niż do matki i posłała jej ciepły uśmiech.
- Swoją drogą w samochodzie mamy spory zapas jedzenia - rozejrzała się po zgromadzonych - hmm, może zapas to przesada, ale coś tam zawsze jest. I mam apteczkę. Da się dostać do wozu? - zapytała tych najbliżej okna. Nie uzyskała jednak odpowiedzi, bo odezwał się Freddy.

- Mogę iść sam. - odpowiedział obojętnie. - Ale nie spodziewajcie się, że sam przytaszczę kto wie ile sprzętu. O ile jakiś znajdę oczywiście. Dopóki mam wciąż parę naboi w magazynku wole skupić się na zapewnieniu nam wszystkim względnego bezpieczeństwa, a nie na targaniu szpargałów. Mówiąc wprost, przydałby się tragarz.

- Idę z Tobą - powiedziała i nie czekając na jakąkolwiek reakcję zniknęła za drzwiami.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 23-02-2011, 18:21   #17
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Terminal na lotnisku Carson City wypełniała martwa, nienaturalna cisza, a tak się składa, że Freddy lubił ciszę. Potrafił ją docenić w przeciwieństwie do całej masy wiecznie trajkoczących osób. Mógł dzięki niej usłyszeć wyraźniej swoje myśli, które kierowały się teraz w kierunku najważniejszej osoby w jego życiu. Jego jedynej córki. Jeżeli wciąż była w Europie to nie mógł dla niej nic zrobić, ale mimo tego mocno wierzył, że jest bezpieczna. Posiadała wszystkie najlepsze cechy swoich rodziców i nie dałaby się łatwo załatwić kupie poruszającego się martwego mięsa. Musiał skupić się na swojej sytuacji i sytuacji ludzi, którzy w jakiś sposób byli od niego zależni. Przynajmniej dopóki nie zdobędą środków żeby sami się bronić.

- Znajdźmy może jakieś torby. – zaproponował Genevieve nie oczekując odpowiedzi. Nie zamierzał być bardziej towarzyski niż zwykle, co oznaczało, że rozmawiało się z nim równie łatwo i przyjemnie co z metalowym słupem. Poza tym ciężko było nie zauważyć, że młoda kobieta wolała żeby ktoś inny zgłosił się na ochotnika. Dawno już się przyzwyczaił, że ludzie nie pałali miłością do motocyklistów ubranych w skórzane stroję i jakoś im się nie dziwił. W tym momencie było to zresztą mało istotne. Szybko zabrał się za opróżnianie zawartości jednej z toreb porzuconej przez jakiegoś anonimowego pasażera, który w pośpiechu opuścił lotnisko. Na końcu zarzucił ją sobie przez ramie i ruszył dalej rozglądając się za przydatnymi rzeczami i przede wszystkim za ewentualnym zagrożeniem.

Wiedzieli gdzie szukać, więc bez trudu zlokalizowali pomieszczenia ochrony. Było ich kilka, jedno do monitoringu, jedno do przesłuchań, „zbrojownia”, niewielkie biuro, była również szatnia i pomieszczenie socjalne gdzie strażnicy mogli spędzać przerwy. Wszystkie one były połączone jednym prostym korytarzem.

Freddy spełniając najlepiej jak potrafił role ochroniarza szedł przodem z odbezpieczonym pistoletem. Nie widać było po nim żadnych emocji, jakby kolesiowi ktoś wstrzyknął za dużo jadu kiełbasianego pod skórę uśmiercając tym samym jego całą mimikę twarzy. Zważywszy jednak na jego wygląd mocno odstający od modelowych standardów idealnego mężczyzny, to ta opcja raczej odpadała. Zimnym spojrzeniem omiótł dwa pierwsze pomieszczenia, które były czyste, po czym zatrzymał się nagle i przyłożył palec do ust w uciszającym geście.

- Co jest kurwa? – zaklął przerywając ciszę. Oboje usłyszeli ciche skrobanie dochodzące za kolejnych drzwi. – Nie podoba mi się to… cholera.

Złapał za klamkę lewą dłonią jednocześnie prawą wciąż celując w wejście, po czym szybkim ruchem otworzył drzwi. Niewielkie pomieszczenie było puste, stanowiło jedynie przedsionek do sali przesłuchań, o czym świadczyło wielkie lustro fenickie, za którym panowała ciemność. Mały podszedł do przełącznika światła i bez zastanowienia go nacisnął. Kiedy kurtyna cieni opadłą, po drugiej stronie ukazał się jeden z martwaków, który zareagował na silne światło głośnym jękiem. Stał on „przytulony do szkła na glonojada”. Był to młody mężczyzna, miał może trzydziestkę na karku… na tym samym karku miał też wyraźne ślady ugryzienia. Zakrwawionymi palcami drapał pancerną szybę. Nie ustawał on w swojej pracy uparcie próbując wydostać się na zewnątrz . Czekał tam na niego sycący posiłek, świeże mięsko. Freddy sprawdził na wszelki wypadek czy drzwi do sali były dobrze zamknięte.

- Szkoda marnować na niego kulkę. – zgasił światło i zajął się przeszukiwaniem kolejnych pomieszczeń.

- Tutaj jest ten cały monitoring. Jeśli wiesz jak tego używać to powodzenia. Ja zajmę się grabieniem tego co pozostało.

Niestety nie znalazł żadnej broni palnej, zostały jedynie dwa paralizatory i kila pałek, które raczej nie stanowiły wielkiego zagrożenia dla już nieżywych ludzi. Tak czy owak zapakował je do torby. Przeczucie podpowiadało mu, że apokalipsę mogło przeżyć wielu twardych i nieżyczliwych skurwysynów, a ci już nie byli tacy odporni na prąd. Najcenniejszym znaleziskiem okazały się być trzy krótkofalówki wraz z ładowarką. Kiedy skończył szabrowanie wrócił do Genevieve.

- Jak przedstawia się sytuacja?
 
mataichi jest offline  
Stary 27-02-2011, 23:51   #18
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
- Na lotnisku powinniśmy znaleźć apteczkę, nie wiele, ale może nam się przydać - zaczął Alan oglądając leżącego mężczyznę - Pomieszczenie ochrony też jest ważne, kamery dadzą nam jakąś wizję, a i może znajdzie się tam jakaś broń. Nie wiem czy sprzęt jeszcze funkcjonuje i czy nie rozkradziono całego asortymentu, ale chyba warto sprawdzić. - Wziął głęboki oddech. - Posiedzę tutaj z Kidem - powiedział i spojrzał na chłopaka - Muszę się dowiedzieć kilku rzeczy. Ktoś pójdzie sprawdzić ochronę?

- Pójdę po apteczkę
- powiedział Tomble - To nie powinien być duży problem. – Przez moment leniwie spoglądał na dzieciaka, aż w końcu poprawił uchwyt na broni i ruszył na poszukiwania.

- Gdzie to jest? Ta ochrona? - Genevieve zwróciła się do chłopaka. - Chyba mogę to sprawdzić znam się na kamerach.

- Ale... czy nie uważasz, że powinien zrobić to ktoś inny?
- wtrąciła Ann patrząc dość sugestywnie na zebranych mężczyzn. - Przecież...

- Nie, nie uważam -
ucięła krótko i spojrzała pytająco na Kida.

Widać było, że chłopak czuję się trochę niezręcznie w ich towarzystwie. Pytanie bezpośrednio do niego trochę go zaskoczyło, ale szybko odzyskał pewność siebie, a przynajmniej starał się tak wyglądać.

- Pomieszczenie ochrony powinno być na parterze koło kas biletowych, drzwi przed toaletami z napisem Tylko dla personelu. Łatwo można tam trafić, sam bym pokazał, ale chyba faktycznie będzie lepiej jak zostanę przy tacie...

- Idzie ktoś ze mną? -
spytała natychmiast przerzucając przez ramię swoją torbę.

- Ja pójdę - zgłosił się Freddy bez wyraźnego entuzjazmu. - Bob zostań z resztą i postaraj się nie zagadać ich na śmierć. Pewnie co bardziej wartościowe rzeczy zostały już zabrane, ale i tak warto sprawdzić pomieszczenie ochrony.

- Jasne stary.
– Wielkolud poklepał kumpla po plecach, po czym zwrócił się do Kida. – A tak w ogóle co się stało twojemu ojcu chłopcze?

- Nie mam pojęcia. Kilka dni temu po prostu gorzej się poczuł i od tego czasu jest coraz gorzej. Jake nigdy nie wspominał o żadnych problemach ze zdrowiem... –
Chłopak tymczasem starał się być twardy, ale widać było jak działa na niego każda wzmianka o ojcu. Alan już po pobieżnym badaniu wiedział, że problem tkwi gdzieś w środku, nigdzie nie było żadnych śladów fizycznych obrażeń, niesiony przeczuciem szukał nawet ugryzień, ale nie znalazł ani jednego.

-Właściwie to... Nie, nieważne. Panie doktorze niech pan zrobi wszystko co w pana mocy. - Zwrócił się z nadzieją w głosie do Alana.

- Nie łam się mały, jestem pewien, że nic mu nie będzie. – Bob spróbował podtrzymać na duchu chłopaka. – Swoją drogą jest ktoś głodny? Tak się składa, że mam dwa niezgniecione batoniki.– Motocyklista wyjął słodycze z skórzanej kurtki i wyciągnął przed siebie. – Chce ktoś? Słowo daję poziom cukru spadł mi przez nadmierne emocję, więc radzę szybko skorzystać z oferty inaczej zaraz znikną. Właśnie, właśnie, na lotnisku musi być pełno barów serwujących gów… o przepraszam. Musi być pełno fast foodów. Warto je też sprawdzić na wypadek jakbyśmy mieli tutaj zostać dłużej.

- To może pan pójdzie sam - zaczęła Ann z przesadnie słodkim uśmiechem na twarzy.

- Mamo! - stanowczy głos brunetki natychmiast sprowadził ją na ziemię. - Zaraz wracam - zwróciła się bardziej do małej Juliette niż do matki i posłała jej ciepły uśmiech.

- Swoją drogą w samochodzie mamy spory zapas jedzenia. - Rozejrzała się po zgromadzonych - Hmm, może zapas to przesada, ale coś tam zawsze jest. I mam apteczkę. Da się dostać do wozu? - zapytała tych najbliżej okna.

- Mogę iść sam - odpowiedział Freddy obojętnie - Ale nie spodziewajcie się, że sam przytaszczę kto wie ile sprzętu. O ile jakiś znajdę oczywiście. Dopóki mam wciąż parę naboi w magazynku wole skupić się na zapewnieniu nam wszystkim względnego bezpieczeństwa, a nie na targaniu szpargałów. Mówiąc wprost, przydałby się tragarz.

- Czy to pierwszy taki przypadek? - spytał chłopaka Alan - Czy często zdarzały mu się takie dolegliwości?

W tym samym czasie Freddy zaczął się już zbierać i ruszył na poszukiwanie pomieszczenia z ochroną. Nie wyglądał jakby miał zamiar czekać aż ktokolwiek łaskawie zapragnie mu towarzyszyć. Bob natomiast pozostał na miejscu, mówił coś od czasu do czasu by utrzymać morale towarzyszy i nie pozwolić im myśleć o sytuacji.

- Jak sięgam pamięcią to nigdy nie chorował, nigdy też nie wspominał o żadnej chorobie. Nie wiem czemu miałby nie mówić mi tego jeśli rzeczywiście był na coś chory...


- W porządku, nie przejmuj się - rzekł uspokajająco - Zajmiemy się nim, ale apteczka tutaj nie wystarczy. Będziemy musieli dostać się do apteki, nie miał przy sobie żadnych leków?

Kid siedział przygnębiony chowając głowę w dłonie, podnosił ją na moment i tylko z rezygnacją przeczącą kręcił głową. W tym stanie nie był dla Alana żadnym źródłem informacji, nie było więc dalszej potrzeby by go stresować.

***

- Apteczka, apteczka, apteczka
– powtarzał idąc powoli Tomble – Ten facet i tak długo już pewnie nie pociągnie, na cholerę mu apteczka?

Oparł karabin na ramieniu i niczym żołnierz podczas musztry pewnym krokiem przemierzał rozległe pomieszczenia. Wiedział, gdzie mniej więcej może znaleźć apteczkę, w gruncie rzeczy nawet największy kretyn pokroju olbrzyma, który im towarzyszył, powinien sobie z tym poradzić. Małe sklepiki jakich pełno było w takich miejscach, powinny mieć ją na swoim wyposażeniu, powinny też się do tego stosować, lecz najwyraźniej nie było im to na rękę. Mimo wszystko w którymś z nich odnalazł jedną dobrze wyposażoną, nie została nawet raz otwarta, a kolejnym pozytywem było to, iż nic jeszcze nie zdążyło stracić ważności. Tak naprawdę jednak mógłby nawet zabrać leki, które nie nadawały by się do użytku, wiedział, że banda orangutanów do której chwilowo musiał przystać, nie miała bladego pojęcia o tych specyfikach, a ich wiedza medyczna ograniczała się do przyklejenia plastra i przeczytania nazwy na butelce. Żałosne.

Wycelował w jeden z stojących bankomatów i udał, że naciska spust, siła „strzału” podniosła lufę, a on opuścił ją i z uśmiechem spojrzał w tamtym kierunku.

- I co śmieciu? Było warto? Ze mną się, kurwa, nie zadziera – rzucił buńczucznie.

Z ciekawości zaczął się rozglądać za czymś do jedzenia, spodziewał się, że znalezienie czegokolwiek nie będzie stanowiło problemu, ale najwyraźniej grubo się pomylił. Jedna puszka Sprite’a oraz paczka chipsów nie były może spełnieniem marzeń, lecz i tak wystarczyły by odepchnął od siebie myśl o głodzie.

Postanowił wrócić do pozostałych, miał nadzieję, że Alan nie będzie chciał się z nimi bratać. Owszem, sytuacja na zewnątrz nie przedstawiała się zbyt ciekawie, ale kto wie czy we dwóch nie mieli większych szans wyjść z tego żywo. Z drugiej strony zawsze mogli użyć pozostałych jako wabików lub mięsa armatniego i ta perspektywa o wiele bardziej przypadała mu do gustu.

***

- Posłuchajcie – zaczął Alan spoglądając na wszystkich, którzy zdecydowali się z nim zostać, dopiero teraz oderwał się od nieco dokładniejszego badania – Wygląda na to, że pozostanie tutaj nie jest dobrym pomysłem, niczego tu raczej nie wskóramy. Myślę, że powinniśmy się przenieść zanim te stwory wrócą pod bramę.

Ich spojrzenia przeniosły się na niego, zapewne chcieli coś powiedzieć, jakoś zareagować, coś zaproponować, lecz nagłe wejście Tommyego odwróciło na moment ich uwagę. Mężczyzna rzucił apteczkę przyjacielowi i znów opierając broń na ramieniu spojrzał na zgromadzonych.

- Co za banda wieśniaków – pomyślał.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=XDdlHmzIdn8[/MEDIA]

Skąd wzięła się tutaj taka zbieranina? Czyżby południe Stanów było już przepełnione? Stara kobieta mu się nie podobała, na pewno będzie z nią dużo problemów, sama nie będzie potrafiła o siebie zadbać, za to zapewne nie zamknie się tylko cały czas będzie zrzędzić. Mała dziewczynka też będzie jedynie ciężarem, kulą u nogi, że też mieli takiego pecha, iż się na nich natknęli. Wreszcie ostatni, wielki Harley Davidson, pokręcony i nieprzewidywalny, ciekawe czy rzeczywiście był tak groźny jak jego kumpel. Postawny jak goryl, pewnie o takim samym rozumie… Wyprostował się, gdy Alan wymownie na niego spojrzał, Lisbon domyślał się, co siedzi w głowie przyjaciela i wolał by póki co nic z niej przypadkiem nie wyleciało. Mieli dość problemów i bez awantur, które mógł spowodować. Szczególnie, iż w tej chwili czuł, że odpowiedzialni są nie tylko za jego rodzinę, ale i za tych ludzi. Kid i jego ojcem, tamta kobieta z matką i córką, nawet dwaj motocykliści, wszyscy musieli trzymać się razem. Tomble skory był do kłótni, trzeba było trzymać go w ryzach.

- Plastry, opaski, syrop na kaszel
– wymieniał niezbyt optymistycznie Lisbon – I inne, mało przydatne w tej chwili, ale zawsze to coś. Żeby pomóc Jakeowi będziemy jednak potrzebowali więcej.

- Doszedłeś do tego co mu jest?
– spytał Tommy.

Alan wstał i opuścił swoje rękawy, odszedł na kilkanaście kroków, jego przyjaciel poszedł za nim. Przez chwilę obaj stali w milczeniu, aż wreszcie Lisbon znów spojrzał na ich pacjenta.

- Chcesz go obejrzeć Tom?

- Nie po to urabiałem się po łokcie na studiach żeby teraz… Eh, wiesz co mu dolega?


- Mam kilka pomysłów, bez dokładnych badań mogę jednak tylko strzelać z diagnozą – odrzekł Alan – Jak dla mnie facet nie wziął jednak swoich leków, organizm długo nie mógł bez nich wytrzymać i przestał się bronić, dlatego zaczął tracić przytomność. Jest jeszcze sztywność twarzy, a to oznacza, że może to być…

- Pytałeś dzieciaka? – przerwał mu przyjaciel – Jak ojciec jest chory to chyba cokolwiek powinien wiedzieć.

- Nie jest jego
– spokojnie odparł Lisbon – Jest adoptowany, widziałeś jego podbródek? Jesteś chirurgiem plastycznym, myślałem, że zwracacie uwagi na takie szczegóły.

- Zwracamy, ale nie widziałem by potrzebował powiększenia piersi ani żeby z kieszeni wypadała mu kasa
– rzucił wrednie.

- W każdym razie chłopak nic nie wie, nie mamy po co go wypytywać, może nie wie, że jest adoptowany? Albo nie chce o tym mówić, nie wyciągajmy tego.

- Może po prostu z innego ojca, matka mogła się szlajać.
– Pogładził się po brodzie. – Jakie mamy plany? Pryskamy stąd?

- Tak, z nimi.

- Wiedziałem, że tak powiesz. Dobra, nie będę się sprzeczał, ale lepiej im nie ufaj, tej babce źle z oczu patrzy.

- Jasne.
– Alan się zaśmiał. – Przekażę im radosną nowinę.

Lisbon wrócił do pozostałych, jeszcze raz rzucił wzrokiem na leżącego mężczyznę.

- Moim zdaniem powinniśmy iść do ratusza, jeśli jest szansa, że ludzie tam się ukrywają, to warto to sprawdzić. Kid, twój ojciec prawdopodobnie cierpi, bo nie zażył dawki swoich leków, ale spokojnie, bez paniki. Jeśli odwiedzimy po drodze nieco większą aptekę lub przychodnię będziemy mogli mu pomóc, oczywiście jeśli macie jakieś inne pomysły, to chętnie ich wysłuchamy. Z decyzją zresztą i tak musimy poczekać na pozostałych, ale jeśli mamy ruszać, to lepiej zróbmy to jak najszybciej.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 16-03-2011, 23:35   #19
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
16 października. 2011 roku. Carson City w stanie Nevada.



Trumpy rozkaszlał się na dobre. Znów kaszlał krwią. Było coraz gorzej. Noce bywały coraz chłodniejsze. Tak chłodne, że nie wiedział jak da radę przetrwać zbliżającą się zimę. Nie był już młodzieniaszkiem. Stary płaszcz dawał tylko śladową ochronę przed mrozem. Zresztą nawet gdyby miał najcieplejsze z możliwych ubrań to i tak na niewiele by mu się to zdało. Trumpy zdecydowanie nadużywał alkoholu. Pił z wielu powodów. Zapytany o nie mógł w każdej chwili wymienić co najmniej kilka. Raz zapytany o to powiedział, że piję żeby nie myśleć o swojej żonie.

-To normalne, pewnie była dla ciebie kimś ważnym.

-A gdzie tam panie. Takiej jędzy spotkać by pan nie mógł idąc nocą przez Sodomę albo inne Reno.

-Ha... No dobra od dzisiaj przestanę narzekać na swoją starą.


-Ale wiesz pan co? Taaa... Czasem mi tej jędzy naprawdę brakuje.

Pił bo był alkoholikiem i to był właściwie najważniejszy powód.
Pił całą wiosnę żeby uczcić jej piękno.

-Wiesz pan co? Aż się łezka kręci w oku jak widzę te listki na drzewkach, gruchające gołąbki i dziewczynki zbierające bazie.

W upalne lato pił bo jak mówił:


-Bo przez to słońce suszy go w gardzieli jak jasna cholera.


Jesienią dopadała go depresja kiedy myślał za dużo o minionych i przyszłych sprawach.
-Szaro, deszczowo i do dupy, ot co! No to goleniem sobie na poprawę humoru?

I w końcu zimą pił najwięcej.

-Panie jak tu nie pić? Jak teraz to tylko wódeczka rozgrzewa kości.

To go zgubiło. Przykryty kocem i gazetami przez kilka godzin trząsł się z zimna. Nikt kto nie spał na ulicy nie może sobie nawet w przybliżeniu wyobrazić tego co czuł Trumpy. Gdzieś w alejce na tyłach włoskiej restauracji „Luigi & Marian” przebiegł szczur bardziej najedzony od niego. Trumpy przełknął głośno ślinę na jego widok, ale ten zupełnie zignorował człowieka idąc załatwić swoje ważne szczurze sprawy. Bezdomny pociągnął spory łyk z butelki. Poczuł rozlewające się po całym ciele przyjemne ciepło. Wytrzyma do rana. Z całą pewnością. Alkohol rozgrzeje go i uchroni przed zimnem. Tak sobie powtarzał i faktycznie z każdym łykiem było coraz lepiej.

---

8 godzin później

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=vdkmhquF60o[/MEDIA]

Słuchawki na uszach pozwały mu się skupić. Łatwiej mu się myślało kiedy muzyka zagłuszała wszystko inne. To było takie proste. Nikt się nie połapie w tym, że to właśnie on sprzedaje prochy. Nikt nie będzie podejrzewał o to 15 latka. Jak go złapią po prostu powie, że zmusili go jacyś faceci w czarnym bmw. Grozili mu a on po prostu się bał. Włoży w tą opowieść odpowiednią ilość serca. Oczywiście matka potwierdzi, że jej syn jest najbardziej przykładnym dzieckiem na świecie. Uwierzą mu. Dorośli to takie osły. Zaśmiał się sam do siebie, zdjął plecak z ramion i skręcił w uliczkę za włoską restauracją. O tej porze nikt nie powinien tu być no chyba, że jakiś bezdomny. Wyjął z plecaka niewielki woreczek wysypał jego zawartość na gazetę po czym zaczął dzielić biały proszek na mniejsze części i pakować zabezpieczone z powrotem do plecaka. Jak dobrze pójdzie to niedługo zostanie najbogatszym chłopakiem w szkole a wiadomo, że laski lecą na kasę. Może ma szansę nawet u Jennifer Landet? Czuł się jakby cały świat wkrótce miał leżeć u jego stóp. Zanim jednak wyszedł z uliczki kątem oka zarejestrował jakiś ruch. Jego wzrok padł na stos gazet, które przykrywały starannie jakiś większy kształt. Podchodząc bliżej spostrzegł wystającą nogę z dziurawym znoszonym butem. Pewnie jakiś włóczęga. Pełno ich było w mieście. Zresztą tak jak wszędzie. Powinien być bardziej ostrożny. A co jeśli gościu obudziły się wcześniej i zobaczył towar? Musiałby go sprzątnąć. Poczuł się pewniej z tą myślą. Dodała mu odwagi chociaż w głębi wiedział, że to kolejne kłamstwo które sobie wmawiał. Może to lekka paranoja spowodowana posiadaniem przy sobie takiej ilości amfy, ale coś mu tutaj nie grało. Kopnął nogę nieznajomego. Brzydził się go dotknąć, ale człowiek to człowiek. Może potrzebował pomocy. Żadnej reakcji. Może, jest zalany w trupa? Przeszło mu przez myśl.

-Ej facet pobudka.


Cholera a co jeśli facet naprawdę jest trupem? Jeśli wykitował i będzie w tym wszystkim jakiś związek z nim to mogą zadawać pytania. Powinien przecież być w szkole. Nie pękł by przed psami, ale powiadają, że stary Tom zawsze widział przez ludzi na wylot i wywęszył każde kłamstwo. Po namyśle wolał nie ryzykować. Wyszedł z uliczki i wykonał telefon z budki dwie przecznice dalej odkładając słuchawkę w momencie kiedy urocza recepcjonistka – najpewniej Alice Jennings – poprosiła go o przedstawienie się.

---


Dzień później. Najniższe piętro Szpitala Miejskiego w Carson City. Kostnica.


Chad był dupkiem. Naprawdę niezłym dupkiem, tak przynajmniej wspomniały go dziewczyny które miały niezbyt miłą przyjemność go poznać. Nie przeszkadzało mu to jednak zaliczać kolejnych panienek. W dodatki załapał się ostatnio na nieźle płatną robotę. Pilnowanie kostnicy. Katalogowanie ciał. Sprzątanie podłogi i różne takie. Nie miał tu zbyt wiele towarzystwa. No jeśli nie liczyć zmarłych, którzy byli raczej mało interesującymi rozmówcami. Wszystko ma jednak swoje zalety. Chad nie raz sprowadzał tu na dół jakąś młodą stażystkę, studentkę, pacjentkę czy po prostu zwykłą przypadkową poznaną dziewczynę imponując jej śnieżnobiałym uśmiechem, wyuczonym manieryzmem i wdziękiem, który długo ćwiczył przed lustrem. Posiadał podstawową wiedzę medyczną, którą zdobył przez dwa semestry medycyny. Mimo to daleko mu było do autorytetu i kompetencji jakie przypisał sobie, żeby zrobić wrażenie na dziewczynach.

-Panie doktorze, jest pan pewien, że...


Drobna blondynka w kolorowej bluzeczce i spodniach idealnie podkreślających kształt jej pośladków spojrzała na Chada z niepokojem. Podobnie jak większość ludzi, która była tu po raz pierwszy odczuwała zrozumiały niepokój.

-Judy... Judy... Nie bój się o nic. Obiecuję ci, że się tobą zajmę. Mówmy
sobie po imieniu tak będzie wygodniej.




Zdecydowanie się ją zajmie. Uśmiechnął się bardziej do siebie niż do niej, ale dziewczyna odebrała to jako deklarację bezpieczeństwa. Przekręcił klucz zamka i zamknął drzwi za sobą kiedy już oboje byli w środku. Lampy rozświetliły całe sporej wielkości pomieszczenie. W powietrzu panował przenikliwy chłód, zapewne by spowolnić tempo rozkładu zwłok. Na ścianie na wprost wisiała reprodukcja dobrze znanego obrazu najwidoczniej ktoś z pracowników albo bardzo lubił sztukę albo miał specyficzne poczucie humoru. Przez dwie przeciwległe do siebie ściany ciągnęły się rzędy opisanych i zasuniętych szuflad. Część nich skrywała ciała, część była zupełnie pusta i czekała na nowych lokatorów. Ścianę na, której wisiał obraz zajmował również zlew, wyposażenie patologów: fartuchy, rękawiczki, maski, substancje mające zastosowanie medyczne i w końcu przyrządy do wykonywania sekcji zwłok. Miejsce to było pedantycznie wysprzątane co było jedną z nielicznych prawdziwych zasług Chada. Dyrekcja szpitala konsekwentnie przestrzegała norm sanitarnych i póki chciał tu pracować, trzeba było się dostosować.

-A więc tak wygląda tu na dole...



-To jest właśnie deska do krojenia... Hmm to taki branżowy żart.


Chad posłał jej sprawiając, że zarumieniła się obficie. Podszedł do metalowego stołu na środku pomieszczenia i podciągnął do góry dodatkową lampę, która podczas sekcji dawała dodatkowe światło.

-Przecież to straszne... Nie boisz się tych wszystkich... Ciał?

-Głuptasie, przecież to tylko ciała. Ktoś musi to robić. Oddaje tym ludziom ukłon w stronę ich życia, mogąc zrobić dla nich przynajmniej tyle...


Nie rozumiał jak laski, mogły lecieć na te teksty żywcem wzięte z brazylijskiej telenoweli, ale widać mogły.Zbliżył się do niej i odgarnął kosmyk włosów z twarzy. Tym razem trafił mu się niezły okaz. Poprowadził ją do stołu podnosząc z podłogi i sadzając ją na nim. Nie protestowała. Nawet wtedy kiedy po pierwszych pocałunkach zaczął odpinać jej bluzkę.

-Słyszałeś to?

-Słyszałem? Co słyszałem?


Nie mógł ukryć rosnącej irytacji. Nie teraz kiedy już się podniecił. Doświadczenie podpowiadało mu, żeby chociaż spróbował zachować spokój.

-Nic nie słyszę. Pewnie ci się zdawało...


Teraz już sam to usłyszał. Coś jakby ktoś uderzył albo kopnął w drzwi. Może to gościu z drugiej zmiany albo któryś z chłopaków z góry stroił sobie z niego żarty. Kostnica miała być pusta co najmniej przez godzinę. Chyba, że ktoś zapomniał mu czegoś powiedzieć. Na czoło wystąpiły mu małe kropelki potu.

-O cholera...

-Co się dzieje? Chad..? Doktorze?

-Ubieraj się. Już.


Podszedł do drzwi i już miał je otwierać kiedy głuchy odgłos powtórzył się. Tym razem był pewny, że nie dochodził zza drzwi. Wydobywał się z jednej z szuflad na zwłoki. Brzmiało to niedorzecznie, ale nie było po prostu innego wyjaśnienia. Dźwięk dawał o sobie znać kilkanaście sekund brzmiąc coraz wyraźniej gdy Chad zbliżał się do jego źródła. Stanął przed szufladą, która z całą pewnością nie była pusta. Napis na przyklejonej tabliczce głosił:

-John Doe. 16.10.11. No ładnie musieli go tu przywieźć wczoraj kiedy miałem wolne.

Czyżby ci idioci pochwali kogoś żyjącego? Nie to niemożliwe, nikt nie był na tyle głupi. Nawet on potrafił odróżnić sztywniaka od żyjących. Nagłe uderzenie wewnątrz szuflady zatrzęsło nią lekko i sprawiło że pseudo lekarz podskoczył i otarł spływający mu po twarzy pot. Zbierz się do kupy Chad. Ktoś za to beknie, ale na pewno nie on. Może nawet będzie bohaterem i udzieli kilka wywiadów o tym jak uratował człowieka skazanego na śmierć? Ta myśl dodała mu odwagi. Otworzył szufladę i z rozszerzonymi oczami wpatrywał się w ciało mężczyzny ok. 50-60 lat. Na pozór wszystko było w porządku. Przynajmniej z medycznego punktu widzenia. Jedna noga lekko mu drżała. Mogło to być spowodowane jakimiś pośmiertnymi skurczami, impulsami z mózgu jeśli data zgonu nie była znowu tak odległa. Tyle zapamiętał ze studiów. No i to by w sumie wiele wyjaśniało. Uspokoił się trochę i już miał z powrotem zasuwać szufladę kiedy złapał wzrokiem jego spojrzenie. Oczy mężczyzny były otwarte, dziwnie puste, ale spoglądały na niego ze zrozumieniem i wyraźnie wodziły za nim. Początkowo tylko gapił się z niedowierzaniem po czym wyciągnął mężczyznę i przeniósł go na stół.

-Odejdź dziewczyno. Ten człowiek żyje!

-O mój Boże.


Judy przyłożyła dłonie do ust i kręciła z niedowierzaniem głową. Jej obecność nie była mu na rękę. Będzie musiał jakąś ją spławić, ale w pierwszej kolejności musiał jakoś pomóc temu facetowi. Przyłożył głowę do jego piersi stwierdzając, że z całą pewnością nie słyszy bicia jego serca. I co on miał do diaska zrobić? Sekundy mogły dzielić go od bohatera do głupka, który z innymi idiotami przyczynił się do śmierci tego gościa. Postanowił, że ich nie zmarnuje. Położył dłonie w okolicę mostka na klatce piersiowej i zaczął mocno naciskać. Po 30 naciskach z lekkim obrzydzeniem, ale jednak rozchylił usta mężczyzny wpuszczając na dwa wdechy sporą porcję własnego powietrza do jego płuc. Nie zdarzyło się absolutnie nic, więc Chad powtórzył od nowa całą podręcznikową procedurę. Kiedy wykonywał kolejny wdech powietrza, odskoczył odruchowo do tyłu.

-Kurwa!

-Co się stało? Halo? Ogłuchłeś czy co?


Chad odwrócił się w końcu do dziewczyny ukazując niewielkie rozcięcie na wardze z którego strużki krwi padały na idealnie wysprzątaną podłogę.

-Gość mnie ugryzł.

---

11 grudnia 2011 roku. Okolice lotniska Carson City.

-A niech mnie.

-Co się dzieje mamo?

-Nic kochanie, wracaj do auta.

-Ale mamo....

-Ale już!


Mary nie zwróciła uwagi na gniewne pomruki pod nosem córki. Przed lotniskiem zgromadził się tłum osób, które blokowały im przejazd. Wyglądało na to, że ktoś zamknął bramę i nie spodobało się to sporo osobom. Od kilku tygodni świat staczał się nad istną krawędź. Nie chciała nawet myśleć o tym co zostawiła za sobą w domu. Nie mówiła jej czemu opuścili tak szybko dom cioci Mary. Musiała być twarda i nie rozklejać się, nie kiedy mała patrzy. Prawdą było to, że po prostu bała się tego co wydarzyło się w domu jej siostry i jej męża. Coś było nie tak, ludzie napierali na tą bramę tak bezmyślnie, niezdarnie mogła zobaczyć już to z daleka. Zaniepokoiła się, ale jechała dalej.Na szczęście jej córka była na tyle pochłonięta odtwarzaczem mp3, że nie dostrzegała okropności, które działy się w okół.W momencie kiedy kilka głów z tłumu odwróciło się w ich stronę i wtedy nie było wątpliwości, że to coś dopadło także ich. To samo co stało się z Mary. Zbiorowe szaleństwo? Jakaś choroba? Nie zastanawiała się, zadziałał instynkt. Błyskawicznie wrzuciła wsteczny i wykręciła żeby zawrócić do miasta. Kilka stworów zaczęło iść w kierunku auta, ale zaraz zostawili je za sobą.

-Mamo? Co robimy? Mieliśmy przecież odebrać...

-Nie teraz Kate proszę.

Nie będzie mogła wiecznie jej chronić. Czuła w powietrzu, że świat mógł przekroczyć krawędź o której myślała. Jeśli tych stworzeń jest więcej to gdzie mogła się udać? Wcześniej słyszała tylko plotki a teraz sama nie wiedziała co o tym myśleć. Gdyby tylko Alan już tu był.
Tylko, że go nie było. Gdzie do cholery był jej mąż. W myślach zaczęła obwiniać o to Tommego, pewnie znowu wpędził go w jakieś kłopoty. Musiała teraz myśleć o ich córce. Słyszała o tym jak burmistrz miasta oferował schronienie w ratuszu. Z tego co pamiętała to jest tam jakiś schron atomowy. Powinno być tam w miarę bezpiecznie o ile zdoła tam dotrzeć. Przycisnęła mocniej pedał gazu i wrzuciła kolejny bieg.
Nie wiedziała o młodym Latynosie obserwującym ją przez lornetkę na dachu budynku.Zakrzyknął coś po hiszpańsku do zgromadzonych w dole postaci, które po chwili zaczęły szykować się do drogi. Ktoś miał zdecydowanie inne plany niż ona.


 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 17-03-2011 o 21:29.
traveller jest offline  
Stary 23-03-2011, 17:04   #20
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Uwaga, Uwaga! Zombiaki na pasie startowym!

Freddy jak mało kto doskonale rozumiał, że życie potrafiło w najmniej spodziewanym i właściwym momencie dać człowiekowi kopa w ryj. Nic nie trwało wiecznie, w szczególności spokój. Nauczył się wstawać po takich ciosach i z uśmiechem na ustach – mimo powybijanych kilku zębów – oddać pieprzonemu losowi z nawiązką.

Nie przeraziło go, więc zbytnio to co zobaczył na ekranach pokazujących obraz z kamer ulokowanych na zewnątrz lotniska. Był świadkiem cholernej apokalipsy, więc czego mógł się spodziewać? Stada nagich kobiet raczej nie było w pakiecie, Bóg nie był na tyle łaskawy. Zamiast tego były one:


Początkowo motocyklista myślał, że stado umarlaków musiało przebić się przez słabe ogrodzenie z siatki, ale gdy zobaczył koniec martwego pochodu musiał zrewidować swoje domysły. Wyglądało na to, że wszyscy byli pasażerami jednego większego samolotu, a zamieszanie, jakie zrobili przybyli w końcu wyzwoliło w nich wystarczająco dużo energii żeby wyważyć drzwi maszyny. Nie poruszali się specjalnie szybko, ale to ilość stanowiła ich główny atut.

- Jest ich ze czterdziestu albo i więcej. – skomentował na głos – Musieli mieć krwawe lądowanie.

Zbliżali się powoli, człapiąc po pasie startowym w kierunku lotniska. Musieli zwęszyć świeże mięsko. Ocalali mieli jeszcze trochę czasu zanim banda umarlaków będzie w stanie ich zablokować, trzeba, więc było dobrze ten czas wykorzystać.

- Nie mamy tyle amunicji żeby sprzątnąć ich wszystkich. – powiedział do Genevieve zachowując spokój. – Musimy się śpieszyć.

Freddy zarzucił torbę z „prezentami” na ramię i zaczął biec na tyle szybko na ile pozwalały mu jego krótkie nogi. Mógł stąd uciec bez większych problemów, ale nie był aż takim zimnym skurwysynem, żeby zostawić kobiety bez ochrony. Przynajmniej dzięki temu mógł zabić okropne poczucie bezradności, gdy myślał o swojej córeczce.
 
mataichi jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:17.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172