Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-02-2011, 14:17   #93
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Manuel powoli, z niedowierzaniem odsunął rękę od oczodołu. Była czysta.

Czysta...

- Pani...
Dopiero wtedy pokłonił się dworsko Cykadzie, a potem skinął głową ku innym, z dbałością o różnicę oddawanej czci w zależności od należnego w sforze wampirzycy miejsca. Właściwe dla Tremere zamiłowanie dla hierarchii było u Manuela zawsze szczególnie widoczne, a w jego przypadku nawet graniczące z jakąś obsesyjną lubością.
- Jak MY wszyscy, ośmielam się zauważyć...- astrolog spuścił skromnie oczy, a przez moment jego dłoń bezwiednie musnęła jeden z oczodołów - ...czyż dzisiejsza noc nie jest na to dowodem, o Pani? Jakiż wyraz miałby rewanż, gdyby odpowiednio długo nie pielęgnować od momentu zaciągnięcia długu wyobrażenia chwili spełnienia obietnicy. Danej komuś, czy sobie, żadna to różnica.

Gaudimedeus podniósł wzrok. Blask płomienia tańczył na jego przezroczystej twarzy, jak odbicie ognia na powierzchni wody. Była ona spokojną, ale w głębinach czaiło się coś niewypowiedzianego.
- Dlatego ja również nie szukam dziś pereł spełnionych obietnic. Według Arystotelesa perły miały powstawać w wyniku zapłodnienia perłopława kroplą wody oceanicznej. Podobnie uważał Pliniusz Starszy. Grubiejąca powoli ochronna otoczka, którą wydziela małż, rośnie w sposób niewyjaśniony wciąż współczesnej nauce.. Pozwólmy perle urosnąć do końca.
Przerwał na krótki moment.
- Wybacz, Pani. Miast tego, jestem tu, by prosić Cię o rzecz dla Ciebie małą, dla mnie zaś istotną wielce. -W domu tym upadłym są księgi, księgi wielkiej wartości. Jeśli to nie stoi w sprzeczności z twymi planami, uchroń je proszę przed swym żarem, gdy jako kometa mkniesz przez tę noc. Jeśli nie dla mnie, to dla innych. Dla świata. O nic innego nie proszę, o Pani. -

Cykada odwróciła głowę w stronę stajni, z której dobiegał rozdzierający wrzask, przechodzący w -błagalne skomlenie. Manuel zrozumiał, że szybko przestała go słuchać. W jej oczach, gdy się obróciła na powrót ku niemu, dostrzegł porażającą obojętność wobec ksiąg. Nie dbała o nie, nie chciała ich dla siebie, więc może...
- Dziwne masz pragnienia... - zaczęła, a jego serce drgnęło z nadzieją, bo uśmiechnęła się łaskawie i leniwie jak świeżo obudzony z długiej drzemki kot. - Ale dobrze... - skinęła już głową, gdy za jej czołem przebiegła jakaś gniewna myśl, rozpaliła oczy, zacisnęła usta w drapieżnym grymasie - Bierz tyle, ile zdołasz unieść tej trucizny, i tego dość będzie ludziom i światu.
Zeskoczyła z siodła, zostawiając konia pod opieką Kraba, wyszarpnęła miecz z pochwy.

- Słowa nie są w stanie wyrazić mojej wdzięczności, o Pani...- Manuel pokłonił się raz jeszcze, tym razem bardziej zamaszyście. - Bądź pozdrowiona.
- Księgi i plugawe tajemnice... - mruknęła jeszcze pod nosem, bardziej do siebie niż do obydwu mężczyzn.
Krab przełknął ślinę. Oczy miał smutne, a jego głos zdawał się zapadać w sobie i niknąć:
- Rabia zabiła Sokoła księgami, ucząc go czytać... - wyjaśnił, ale Manuel przeczuwał, że nie swoją prawdę mu podał, ale prawdę Cykady, która za jego plecami sprawdzała językiem ostrze sztyletu.

Astrolog wiedział, że nie należy przeciągać tej chwili, łaska władczyni Zwierząt w każdym momencie mogła przerodzić się w coś zgoła innego. Osiągnąwszy, co zamierzał, wiedział też że to najlepszy moment na usunięcie się w cień. Posuwistym, spokojnym ruchem zszedł z drogi i odsunął nieco dalej pochodnię - przez co od razu niby schodzący ze sceny aktor stopił się prawie całkowicie z otaczającym ich zewsząd mrokiem. Znieruchomiał. Ale Krab usłyszał jeszcze cichy głos Gaudimedeusa, płynący w odpowiedzi na jego wyjaśnienie, z miejsca gdzie ciało astrologa majaczyło niczym senna mara.
- Nie. Nie zabiła, ucząc czytać księgi. Zabiła go, nie ucząc go je rozumieć.

Gangrel powiódł wzrokiem za swoją panią, zdążającą w stronę domostwa rozkołysanym krokiem drapieżnika.
- Masz rację. Niestety - przyznał cicho. - Miałem .... Mam nadzieję, że na nim się to skończyło. Mojej córki tu nie ma? Ufam, że odprawiłeś ją w odpowiednim czasie? Ostrzegałem ją, byście się nie dali przyłapać razem. Nie oceniam, Manuelu. Chcę tylko wiedzieć, czy jest bezpieczna
- Nie ma jej tutaj. - odpowiedział astrolog lakonicznie. - Ale to noc komety. W -tę noc, noc przemian, nikogo bezpiecznym nazwać nie można. Uważaj na nią, jest i mi bliska. Bywaj, Krabie.

Zaraz po tych słowach ruszył w stronę domu. Pochodnię zostawił, utkwiwszy ją przy porzuconym nieopodal powozie. Już tylko niewyraźny kształt, snujący się pośród mroku, wstąpił do domostwa w ślad za tymi, których bytność wewnątrz zaznaczała się co jakiś czas krzykami i innymi hałasami niosącymi się po zdewastowanych korytarzach..

- Spóźniliśmy się...
Słowa Giordano pojawiły się w tej przestrzeni mniej więcej zaraz po tym, jak pojawił się w pobliżu ten niewyraźny kształt. Kształt, który podobny był jednemu z cieni szabrujących członków stada - w istocie szedł przez domostwo za ich plecami.
Manuel miał w dłoniach tylko płócienne worki i sznur. Gdyby nie był częściowo przezroczysty, wyglądałby zapewne jak jeden ze zwykłych grabieżników. Jednak on po drodze pogardliwie roztrącał stopami porzuconą przez wybitych rabusiów biżuterię i ich inne łupy, nie interesowały one astrologa.
Zatrzymał się, pozwalając w bezpiecznej odległości wybrzmieć napięciu pomiędzy Cykadą a jej “zwiadowcą”. Wściekła wyraźnie Gangrelka bez słowa minęła Włocha, a zaraz potem jej drogę zaczynały znaczyć huki demolowanych zapewnie w gniewie pomieszczeń. Odczekał jeszcze chwilę, po czym nie podchodząc do tamtych, cicho niczym cień właśnie przepłynął w zupełnie innymi kierunku.

Na schodach zaczepiono go, wulgarnie i bez szacunku, ale Gaudimedeus jak zwykle ze stoickim spokojem odwołał się do zgody Cykady, która została mu udzielona. Czy uwierzyli mu? Nie wiedział, ale wystarczyło, bo bali się jak ognia nawet jej samego imienia.
W sypialni Rabii na szczęście nie było już tej bestii, zniknęła, razem z łańcuchem a oko astrologa wypatrzyło zniszczenie nogi łóżka gdzie uczepiono ostatnie ogniwo. Dalej, nie zwlekał. Po chwili brodził już znów w rozrzuconych wszędzie skarbach literatury, ale tym razem nie było już czasu na zachwyty, ani nawet na porządną selekcję. Nasłuchując niespokojnie hałasów dobiegających z góry, Manuel czujnie przerzucił niesortowane jeszcze woluminy - pakując do jednego z worków to co wydało mu się najcenniejsze. Do drugiego worka zapakował te rzeczy z pozostawionego stosu, których uprzednio było mu najbardziej żal. Ostrożnie i cicho sporządził z liny coś w rodzaju uprzęży na ciele, na której uwiesił dwa ciężkie worki, a trzeci, namniejszy wziął w ręce - wypełniając go ostatnimi dziełami, które był jeszcze w stanie udźwignąć. Gdy hałasy zaczęły się już przybliżać, ostatnim tęsknym spojrzeniem obrzucił leżące nadal wszędzie księgi, po czym zdecydowanie opuścił to miejsce.

Sapał, przygarbiony i objuczony jak muł. Wracając przez sypialnię, coś przyciągnęło jeszcze uwagę astrologa.Spod łoża wystawała niewielka skrzynka ozdobioną srebrnymi okuciami, zamykaną na mały zamek. Widywał już takie na dworach. W takich fikuśnych skrzyneczkach damy zwykły trzymać korespondencję.
- Wiedza nie zawsze spoczywa na kartach ksiąg...- pomyślał Gaudemedeus i szybko zapakował całą skrzyneczkę pomiędzy księgi w najmniejszym z worków. Szczęściem była drewniana i nie ważyła wiele.

Nikt nie zatrzymywał astrologa, gdy obładowany jak wielbłąd szedł w stronę bramy. Gdy był już w połowie drogi, ustanął i odwrócił głowę, wiedziony pozazmysłowym przeświadczeniem.
Przy odrzwiach smętnego, rozgrabionego domostwa majaczyło widmo, podobne do niego samego.

Sokół. Tylko on był świadkiem, jak Gaudimedeus opuszcza to, co było kiedyś domem Rabii. Zjawa Gangrela opierała się o deski z -ramionami skrzyżowanymi na piersi i wyzywającym wyrazem twarzy. Mag patrzył śmiało w tamtą stronę, w jego sercu nie było już strachu przed widmami.

Tej nocy, sam był jednym z nich.

Czy twarz Sokoła wykrzywiał uśmiech, czy też było to przywidzenie karmione odległością i mrokiem? Tremere uniósł w końcu wzrok ku niebu, które zaczynało zmieniać kolor. Czas. Ponuro i powoli, niczym dusza domu opuszczająca go w chwili śmierci, Manuel oddalał się, mijając ogrodzenia i niknąc stopniowo pomiędzy zarysami zeschłych roślin. Nie oglądał się już.


Na miękkich nogach, uginając się pod ciężarem do samej ziemi, Manuel dobrnął do miejsca, gdzie zostawił szatę. Potrzebował jakiegoś czasu, by dojść do siebie, siadając na workach i opierając się o zmurszały głaz. Tremere był już teraz w pełni widoczny, jakby nabierał ciała z każdym krokiem dalej od domu Rabii. Rozcierając obolałe kończyny, uniósł głowę ku niebu. A to zdawało się budować nastrój chwili, było stworzone z ołowiu, rozgrzanego i gotowego by ktoś wylał je z góry na głowy malutkich, biegających po ziemi stworzeń.
Tam, patrzył w dolinę, ku tym ciężkim niebiosom wędrowała już z wieży smużka dymu. Ktoś podpalił zbiory w ptaszarni, pomyślał smutno i gniewnie. Myśl jakby ożyła, od morza nad okolicą przetoczył się pomruk dalekiego grzmotu, gniew uczonego przyobleczony w formę, wypuszczony w świat przez bramy umysłu.

- Sztorm...- pomyślał - Już nadchodzi. Już tu jest. Przychodź, oczekuję Cię.

Gaudimedeus wiedział już, że nie doniesie w bezpieczne miejsce wszystkiego co ma ze sobą. Pierwsze, nieśmiałe jeszcze krople zraszały z rzadka ziemię. Może przynajmniej woda pozostawi coś z dzieł ostawionych w ptaszarni, ogień na pewno by tego nie zrobił. Pchnął głaz, wyjmując z ukrycia szatę i dorzucił ją do jednego ze swoich worków. Drugi duży worek, a więc niemalże połowę z ksiąg które miał ze sobą wepchnął we wgłębienie w ziemi i sapiąc popchnął kamień. Głaz przygniatał niestety tylko kawałek zawartości worka, a to co się pod nim znalazło prawdopodobnie zostało mocno zgniecione. Nie było czasu już na żal. Manuel wyjął pozostałe, nieużywane worki i zawinął w nie ten worek, który był w stanie zabrać ze sobą - zawierające cenniejsze woluminy i tajemniczą skrzyneczkę. Miał nadzieję, że dwie, trzy warstwy grubego płótna wystarczy, by deszcz nie dostał się do cennych stronic. Przygotowywał w milczeniu uprząż, zaplatając na nowo liny.

Lunęło na dobre. Gaudimedeus wstał, uniósł lekko ramiona i odchylił głowę do tyłu. Deszcz coraz mocniej siekał jego półnagie ciało. Świeże ślady po linach piekły nieco, poczerwieniałe jak wzór na skórze. Resztki krwi, błota, farb którymi stworzył symbole, roztarte ochłapy mięsa...Wszystko łączyło się w brudne strumienie, spływając po twarzy, spływając po rękach i nogach ku ziemi, aby połączyć się w orgii pierwiastków, stać się na nowo jednością. Zamknął oczy, słuchając przybierających na sile grzmotów.

Niedługo potem półnaga postać, z przywiązanymi ciasno do ciała ładunkami, przytrzymywanymi przez opasujące mężczyznę liny, wżynające się stopniowo w skórę, posuwała się samotnie i powoli na nocnym horyzoncie. Przygarbiona, pochylona, z uporem parła wbrew siekającym ją strumieniom ulewnego deszczu - drogą którą znała, dającą największe szanse że zmieni się w nieprzejezdne bagno najpóźniej . Gaudimedeus szedł,, napędzany już tylko przez własną, skupioną na jednym celu wolę, równie mocną co szalejąca nad głową maga burza. -Ku rysującym się daleko niewyraźnym konturom murów miasta, na spotkanie z Mewą, córką Kraba.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline