Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-02-2011, 21:27   #91
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Głos i pies. Dwóch potencjalnych przeciwnik. Nieumarłe zwierzę i jego niewidzialny pan.
Giordano mógł zaryzykować walkę z jednym przeciwnikiem. Ale z dwoma na raz? W obecnym stanie nie miałby szans. Ani potrzeby walki...
Im więcej czasu ugra rozmową, tym szybciej pojawią się wampirzy sojusznicy.
Poza tym... może do walki nie dojdzie?

Giordano zacisnął dłonie na mieczu zerkając to na psa, to szukając jego pana. Twarz wygięła mu się w ironicznym uśmieszku.- A więc... miło poznać wybawcę Rabii. A może tylko zwycięzcę pogoni za łupem? Ponoć zgarnąłeś Kapadocjankę dla siebie.
Pies wywalił na wierzch ozór, czerwony i poznaczony sinymi plamkami niczym psujące się mięso.
- Rabia córka Mehmeda nie należy ani do mnie, ani do żadnego mężczyzny - odparł spokojny głos, o hipnotyzującym brzmieniu, w którym wibrowały nuty obcego akcentu. - Jej serce jest moim domem, i dom mój upadł. Nie wezmę jednak stąd niczego, co nie należy do mnie... A tobie, panie, do czego kleją się dłonie w cudzym domostwie, co budzi twoje pożądanie? - zapytał z uprzejmym zainteresowaniem.
-Bardzo romantyczne podejście. Niepraktyczne, ale romantyczne.- odparł ironicznym tonem Giordano i dodał wzruszając ramionami.- Nic w tym domu mnie nie interesuje. A jedynie Rabia, jako cel Krwawych Łowów. I nic więcej.
- Musisz być młody - w głosie pojawiły się nutki rozbawienia - lub być jednym z tych, których wy zwiecie Rzemieślnikami, skoro każde oddanie przypisujesz porywom miłości. Nie, panie. Są niewiasty, których miłować się nie da. Jeśli chcesz szukać Rabii w tym domu - nie trać ani chwili. Nie będę ci stawał na drodze - głos był uprzejmy i twardy.
-Są różne rodzaje miłości. Umiłowanie tradycji, przysięgi,... sentymentalizm, lojalność. Jakiż to rodzaj miłości, ciebie przykuwa?- spytał młody wampir.
Głos się zawahał.
- Ten najgorszy i najboleśniejszy - przyznał po chwili z wyraźną niechęcią. - Wyrzuty sumienia.
Giordano zmienił temat.- Odstawmy na bok poezję i sofistykę maurze. Prawda jest taka, że stojąc po stronie Rabii, stajesz przeciw księciu, a on ponoć nie potrzebuje powodów, by lubić osoby twego pokroju. Nie byłeś chyba tak głupi, by ukrywać Rabię tutaj, więc po co tu jesteś? Dom i tak jest szabrowany. Pewnie wkrótce ulegnie zniszczeniu. Czemu więc się narażasz? I w jakim celu?
- Gdyby wszystko było tak proste - głos zawibrował tęsknie i żałobą. - Gdybyśmy w jednej chwili mogli rozdzielić: szlachetny książę i plugawa zdrajczyni, czy też szlachetna, broniąca odtrąconych i żądny władzy tyran... Ostatnie noce mi dane właśnie mijają, panie. Przeszedłem je tak godnie, jak mogłem. Nie boję się już ani Rabii, ani da Labrery. Chronię ją - przyznając rację jemu. Nie dzisiejszemu księciu, który, jak słyszałem, zagubił się pośród cieni, a korona złamała mu kark swym ciężarem. Temu Ventrue, który pół wieku przyniósł w dolinę ogień i miecz. Nie liczę na łaskę za to poparcie - z cieni poczęła wyłaniać się hebanowo czarna twarz, ciemne oczy pobłyskiwały w świetle pochodni. U boku Araba, czy też Berbera może, kołysała się długa, zakrzywiona szabla. Uśmiechał się delikatnie, smutno i z pewnym pobłażaniem. Jego stopa spoczywała na łańcuchu przytrzymującym psa. - Jestem Ali, syn Yosufa, Banu Haqim. I czekam tu na moje przeznaczenie. Nie znam go jeszcze, bo my nie słuchamy wróżbiarzy, nie wydzieramy Bogu tajemnic. Nie znam go, choć mam jego przeczucie. Jego także się nie boję. Jeśli zaspokoiłem twą ciekawość - odstąp. Nie było gniewu między nami, nie będzie i krwi, jeśli odejdziesz teraz.
-Wszyscyśmy przeklęci piętnem Kaina. Nie ma w nas szlachetności. Są tylko interesy i kłamstwa. Tej gorzkiej lekcji udzielił mi mój ojciec w ciemności.-odparł Giordano i... uśmiechnął się nieco smutno.- Jestem Giordano de Strazza, Brujah. Możesz mnie nazywać... zwiastunem swego przeznaczenia. Za mną bowiem podąża Cykada i jej pomsta. Zamierza dzisiejszą noc utopić w ogniu i krwi. A to domostwo jest na jej szlaku. Tremere chce ją powstrzymać słowami. Ty chyba jednak wolisz miecz, prawda?
- Wszyscy mamy wybór. Rabia zwiodła nas kłamstwami, ale wybór naprawdę istnieje. Tak wtedy, jak i teraz. Ponad interesami i kłamstwami jest prawda, którą jest odpowiedź na pytanie: pragniesz dla swej duszy światła czy będziesz ją tarzać w posoce, kim chcesz być: sobą, czy bestią. Ja jestem Ali, z moich rąk wyszło więcej mieczy, niż byłbyś w stanie zliczyć. Jednak najbardziej dumny jestem ze słów, które wyryłem na prostych ozdobach. Słowach, które pozwalały mądrym wybierać pomiędzy światłem a krwią. Dlatego zawsze wpierw wybieram słowa. Cykada - uśmiechnął się do wspomnień - jej słowa nie powstrzymają. A ciebie? Czy naprawdę chcesz być taki jak ona?

Ktoś biegł korytarzem, ktoś się śmiał. Pies poruszy się niespokojnie, zadarł łeb.

Giordano spojrzał za siebie jakby nasłuchując owych dźwięków... ukrywając przed arabem oznaki rozterki na swym obliczu.
-Nie. Nie zamierzam być ślepcem podążającym za krwią. –odparł po chwili, znów spoglądając na Maura.- Ale dziś nie jest noc, podczas której można stać z boku. Jeśli ją przeżyjesz... odszukam cię Ali synu Yosufa. Będę miał bowiem kilka pytań do ciebie.
Ali odwiódł ramiona w tył, a z jego twarzy zniknęło napięcie.
- Jeśli jej nie przeżyję, zaświadczę przed najwyższym sądem, żeś niegodny ciężaru przekleństwa, jaki na ciebie złożono - zęby Assamity błysnęły w czarnej twarzy. - A ty weź wówczas mą broń. Wykuł ją dla mnie mój ojciec, nie chcę, by ją ciśnięto w błoto.

Cienie oplotły jego twarz, zniknął w ciemnościach, a za nim podążył szarpnięty łańcuchem pies.
-Postaram się...- obiecał Giordano i ruszył przeszukiwać to miejsce.
Wędrówka odsłaniała dawne piękno posiadłości, obecnie zbrukane rękoma szabrowników.
Rozrzucona biżuteria i monety świadczyły o działaniu w pośpiechu.
A może jednak nie do końca? Posiadłość była już wcześniej zaniedbana. Gnijące kilimy, unoszący się wszędzie smród rozkładu, pleśń niemal pożerająca drewno.
Wydawało się że budowla gniła wraz ze swą panią.
Nie znalazł nic interesującego go w sypialni Rabii, ani też w ukrytej, acz odkrytej przez kogoś, biblioteczce. Pustawej. Większość manuskryptów wyniesiono i... Giordano miał wrażenie, że wie gdzie ich szukać. O ile Uzurpator wciąż jest w jednym kawałku.
Jednak Zealota nie znalazł żadnych wskazówek na temat miejsca pobytu. Chociaż po rozmowie z Alim, nie spodziewał się znaleźć jakichkolwiek.
Wrócił więc na dół, by dołączyć do sfory Cykady. Po drodze minął sługę który wspomniał mu o porwaniu Rabii przez czarnego diabła. Wiedząc o kogo chodzi, nie zatrzymywał go jedynie rzucając przez ramię.- Przyjmij dobrą radę i uciekaj ile sił w nogach, jak najdalej stąd. I najlepiej tylnymi drzwiami.

Ruszył na dół, ale widok buszujących Zwierząt zniechęcił go nieco. Dochodzące z domu wrzaski, świadczyły że kilka Gangreli dopadło służbę i rozpoczęła się kolejna beztroska rzeź.
Di Strazza usiadł więc na schodach i wbiwszy miecz w schodek dwa stopnie niżej, oparł na nim dłonie. Nie miał sił by ganiać za Gangrelami i wyrywać im nieszczęśników, nie miał słów by przekonać Cykadę do zaniechania bezsensownego aktu destrukcji, ni motywacji by to czynić.
Siedząc na schodach zobaczył Cykadę wchodzącą do domu z miną zdobywcy wkraczającego do obleganej przez siebie twierdzy. Był ciekaw, jaką zrobi minę Gangrelka, gdy się okaże, że zdobycz jej uciekła, pozostawiając na jej pastwę „trupy i zgliszcza”.
Giordano uśmiechnął się nieco ironicznie i krzyknął.- Witaj pani w domu Rabii. Obawiam się, że gospodyni już nie powita cię w swych skromnych progach, gdyż... czmychnęła dawno temu. A samo leże kapadocjanki zostało splądrowane. Spóźniliśmy się.
Nie wspomniał o Alim. Pewnie któryś ze Zwierząt wyciśnie tą informację od sług. A jeśli nie... Maur czekał tu wyraźnie na kogoś, na Cykadę zapewne. Bo na kogo innego?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 15-02-2011 o 16:43.
abishai jest offline  
Stary 15-02-2011, 17:44   #92
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Iblis kiwnięciem głowy odprawił jeźdźców. Hóry niebieski już milkł, świat odzyskiwał swój naturalny, niski, błotny kolor jawiący go w oczach szaleńca jako – słowami w pełni oddającymi jego uczucia – kule gówna toczoną przez człowieka. Lecz nawet fekalia mogły kiedyś był pięknym kwiatem i rajem. Wzrok skierował na księcia, prawdę mówiąc skierował i wzrok, i słuch. Nie słyszał szmeru morza krwi, bicia tego źródła bytu...Barwy wokół księcia zwiastowały gniew. Strach zmieniał się w gniew, powoli, z lekkością spadającego pióra. Zagubienie, nuta bezradności Lecz jednak... gniew.
Wampir uważający się za wcielenie zła spojrzał na księcia. W drodze de niego ruszył swym nieumarłym ciałem aby krew zabiła słabość. Idąc do księcia postanowił zużyć jej proporcjonalnie ku sile mięśni aby był jak wół i szybkości, jak ptak szybujący na zdobycz. W tej chwili skierował wolę na kontrolę siebie. Był jak napięta struna w swym środku, a na zewnątrz – spokojny, dostojny, nie zdradzający niczego. Czuł się anioł śmierci w Egipcie. Wtedy był piękny i dumny. Dziś? Nie był już tak piękny. Skierował ku księciu sztuki szaleńców będąc przy nim, aby na chwilę wydobuyć jego strach, paraliż, załopotanie. Aby na te chwile to wzięło górą, nim narodzi się strach, niech trwa słabość! Był medykiem, przyjże się mu, nie patrzał nań czy zadziałało – nie było czasu. Liczył się refleks. Objął księcia ramieniem poklepując, jakby kompana. Jak jego wierny pies który liczy na ochłap., pies który – wedle oficjalnej wersji – tylko dla informacji książęcych napił się krwi Cykady. Lecz Iblis to Iblis. I to znaczyło. Trzymał uwagę na sercu księcia, jako medyk zważał na miejsce pod zebrami. Lekko sięgnął sztyletu u pasa.
Siat zawył po wilczemu, niebiosa zagrzmiały. Diabły rozcierały płachtę nocy szponami, odurzająca woń siarki, ból wyrastających rogów z czaszki Malkaviana. Samotny wilk nawołuje stada. Niebo płacze już tylko salą. Buza się demony lasu, ziemi, powietrza i wód, świat wykrzywia się w bluźnierczym grymasie tworząc połamany krzyż, w środku którego jawiła się scena. Trzech kot szych ramionach krzyża wilki warczały, na dłuższym wisiał Jezus powieszony. Za woła Iblisa poszły mięśnie, zechciał wbić sztylet w serce księcia. Marzył aby katatonia dźwięków przerodziła się w fanfary tryumfu...

Książę przełknął ślinę, popatrzył za odjeżdżającymi. Jego usta drgnęły a Iblis dostrzegł, że książę rozgryzł wargi do krwi, te wargi drgnęły i poruszyły się, zrazu bezgłośnie, by potem wyszeptać, cicho, lecz wyraźnie:
- Zabiłem was, wszystkich was przecież zabiłem...
W jego głosie dźwięczało niezrozumienie i bezradność dziecka. Zacisnął dłoń na obejmującej go ręce Szaleńca, opuścił miecz jakby nagle osłabł.
I nagle poderwał głowę, odsunął się, spojrzał Iblisowi prosto w oczy, a w jego głosie zadźwięczała twardo ta żelazna siła, z jaką przemawiał - jaką często udawał, podpowiedział Iblisowi jakiś złośliwy głos - każdej nocy rządząc Ferrolem.

- Co tu robisz, Iblisie? Czy nie zarządziłem Krwawych Łowów?

Dłonie Iblisa wystrzeliły przed siebie jak atakujące węże. Przez chwilę Iblis widział przed sobą dwie sceny, w jednej książę leżał na ziemi u jego stóp, a w drugiej stał, ale on, Iblis, trzymał go w kleszczowym uścisku i tłukł jego głową o skały, z dziwnym metalicznym zgrzytem pękała książęca czaszka... W głowie Iblisa anielskie chóry zagłuszyły na chwilę ryk morza i druga obraz - ten, na którym mordował księcia - rozwiał się jak opar.

Damaso leżał u jego stóp, próbując podnieść się gwałtownie, natrafił ręką na własne, upuszczone ostrze, rozcinając głęboko skórę dłoni. Iblis odskoczył, roztarłszy ręce jak ukrzyżowany, zrobiwszy krok w tył, dobył głosu. Prawie ryknął pozorując gniew... Chociaż w tym gniewie była iskra prawdy, lodowaty wiatr towarzyszący wampirowi ogrzał się.

- Co tutaj robię? Labrera, nie widzisz? Może i zarządziłeś krwawe łowy, tylko teraz polują na ciebie. Labrera, nie widzisz, że właśnie cię ratuję?

Obszedł księcia kołem, szybko, wpatrując się w niego z kwaśnym grymasem. Jedną dłonią pokazał na wschód, drugą na północ, potem zamachnął się jakby chciał objąć świat.

- Mimo że mnie sprzedajność Cykadzie Judaszu, mimo braku wiary w me słowa Tomaszu, mimo wyparcia się mnie Piotrze, pomimo krzywd. Co ja zrobiłem? Odwróciłem się od zmartwychwstałego Celestina, będącego tak jak ja – niosącym światło, który by mnie umiłował. Posłużyłem się tymi, a mogłem razem z nimi jechać wraz z tobą uwiązanym jak prosię. Bo by cię nie zabito, wierz mi. Sam byś chciał się zabić. Tymczasem co robi Iblis! Ratuje cię!

Zatrzymał się, wzrok wbił w księcia, a oczy Malkaviana przypominały zimną stal. Wokół grała złowieszczą melodię na organach, Iblis wyciągnął swą dłoń, na tyle daleko, że księże musiałby poczynić kilka roków aby ją przyjąć.

- Nie możesz wracać do siebie. Jedź ze mną, myśl szybko, jeźdźcy mogą wrócić. Podaje ci dłoń nadziei. Albo idź w cholerę. To rewolucja, a ja chcę stanąć po książęcej stronie.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 18-02-2011, 14:17   #93
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Manuel powoli, z niedowierzaniem odsunął rękę od oczodołu. Była czysta.

Czysta...

- Pani...
Dopiero wtedy pokłonił się dworsko Cykadzie, a potem skinął głową ku innym, z dbałością o różnicę oddawanej czci w zależności od należnego w sforze wampirzycy miejsca. Właściwe dla Tremere zamiłowanie dla hierarchii było u Manuela zawsze szczególnie widoczne, a w jego przypadku nawet graniczące z jakąś obsesyjną lubością.
- Jak MY wszyscy, ośmielam się zauważyć...- astrolog spuścił skromnie oczy, a przez moment jego dłoń bezwiednie musnęła jeden z oczodołów - ...czyż dzisiejsza noc nie jest na to dowodem, o Pani? Jakiż wyraz miałby rewanż, gdyby odpowiednio długo nie pielęgnować od momentu zaciągnięcia długu wyobrażenia chwili spełnienia obietnicy. Danej komuś, czy sobie, żadna to różnica.

Gaudimedeus podniósł wzrok. Blask płomienia tańczył na jego przezroczystej twarzy, jak odbicie ognia na powierzchni wody. Była ona spokojną, ale w głębinach czaiło się coś niewypowiedzianego.
- Dlatego ja również nie szukam dziś pereł spełnionych obietnic. Według Arystotelesa perły miały powstawać w wyniku zapłodnienia perłopława kroplą wody oceanicznej. Podobnie uważał Pliniusz Starszy. Grubiejąca powoli ochronna otoczka, którą wydziela małż, rośnie w sposób niewyjaśniony wciąż współczesnej nauce.. Pozwólmy perle urosnąć do końca.
Przerwał na krótki moment.
- Wybacz, Pani. Miast tego, jestem tu, by prosić Cię o rzecz dla Ciebie małą, dla mnie zaś istotną wielce. -W domu tym upadłym są księgi, księgi wielkiej wartości. Jeśli to nie stoi w sprzeczności z twymi planami, uchroń je proszę przed swym żarem, gdy jako kometa mkniesz przez tę noc. Jeśli nie dla mnie, to dla innych. Dla świata. O nic innego nie proszę, o Pani. -

Cykada odwróciła głowę w stronę stajni, z której dobiegał rozdzierający wrzask, przechodzący w -błagalne skomlenie. Manuel zrozumiał, że szybko przestała go słuchać. W jej oczach, gdy się obróciła na powrót ku niemu, dostrzegł porażającą obojętność wobec ksiąg. Nie dbała o nie, nie chciała ich dla siebie, więc może...
- Dziwne masz pragnienia... - zaczęła, a jego serce drgnęło z nadzieją, bo uśmiechnęła się łaskawie i leniwie jak świeżo obudzony z długiej drzemki kot. - Ale dobrze... - skinęła już głową, gdy za jej czołem przebiegła jakaś gniewna myśl, rozpaliła oczy, zacisnęła usta w drapieżnym grymasie - Bierz tyle, ile zdołasz unieść tej trucizny, i tego dość będzie ludziom i światu.
Zeskoczyła z siodła, zostawiając konia pod opieką Kraba, wyszarpnęła miecz z pochwy.

- Słowa nie są w stanie wyrazić mojej wdzięczności, o Pani...- Manuel pokłonił się raz jeszcze, tym razem bardziej zamaszyście. - Bądź pozdrowiona.
- Księgi i plugawe tajemnice... - mruknęła jeszcze pod nosem, bardziej do siebie niż do obydwu mężczyzn.
Krab przełknął ślinę. Oczy miał smutne, a jego głos zdawał się zapadać w sobie i niknąć:
- Rabia zabiła Sokoła księgami, ucząc go czytać... - wyjaśnił, ale Manuel przeczuwał, że nie swoją prawdę mu podał, ale prawdę Cykady, która za jego plecami sprawdzała językiem ostrze sztyletu.

Astrolog wiedział, że nie należy przeciągać tej chwili, łaska władczyni Zwierząt w każdym momencie mogła przerodzić się w coś zgoła innego. Osiągnąwszy, co zamierzał, wiedział też że to najlepszy moment na usunięcie się w cień. Posuwistym, spokojnym ruchem zszedł z drogi i odsunął nieco dalej pochodnię - przez co od razu niby schodzący ze sceny aktor stopił się prawie całkowicie z otaczającym ich zewsząd mrokiem. Znieruchomiał. Ale Krab usłyszał jeszcze cichy głos Gaudimedeusa, płynący w odpowiedzi na jego wyjaśnienie, z miejsca gdzie ciało astrologa majaczyło niczym senna mara.
- Nie. Nie zabiła, ucząc czytać księgi. Zabiła go, nie ucząc go je rozumieć.

Gangrel powiódł wzrokiem za swoją panią, zdążającą w stronę domostwa rozkołysanym krokiem drapieżnika.
- Masz rację. Niestety - przyznał cicho. - Miałem .... Mam nadzieję, że na nim się to skończyło. Mojej córki tu nie ma? Ufam, że odprawiłeś ją w odpowiednim czasie? Ostrzegałem ją, byście się nie dali przyłapać razem. Nie oceniam, Manuelu. Chcę tylko wiedzieć, czy jest bezpieczna
- Nie ma jej tutaj. - odpowiedział astrolog lakonicznie. - Ale to noc komety. W -tę noc, noc przemian, nikogo bezpiecznym nazwać nie można. Uważaj na nią, jest i mi bliska. Bywaj, Krabie.

Zaraz po tych słowach ruszył w stronę domu. Pochodnię zostawił, utkwiwszy ją przy porzuconym nieopodal powozie. Już tylko niewyraźny kształt, snujący się pośród mroku, wstąpił do domostwa w ślad za tymi, których bytność wewnątrz zaznaczała się co jakiś czas krzykami i innymi hałasami niosącymi się po zdewastowanych korytarzach..

- Spóźniliśmy się...
Słowa Giordano pojawiły się w tej przestrzeni mniej więcej zaraz po tym, jak pojawił się w pobliżu ten niewyraźny kształt. Kształt, który podobny był jednemu z cieni szabrujących członków stada - w istocie szedł przez domostwo za ich plecami.
Manuel miał w dłoniach tylko płócienne worki i sznur. Gdyby nie był częściowo przezroczysty, wyglądałby zapewne jak jeden ze zwykłych grabieżników. Jednak on po drodze pogardliwie roztrącał stopami porzuconą przez wybitych rabusiów biżuterię i ich inne łupy, nie interesowały one astrologa.
Zatrzymał się, pozwalając w bezpiecznej odległości wybrzmieć napięciu pomiędzy Cykadą a jej “zwiadowcą”. Wściekła wyraźnie Gangrelka bez słowa minęła Włocha, a zaraz potem jej drogę zaczynały znaczyć huki demolowanych zapewnie w gniewie pomieszczeń. Odczekał jeszcze chwilę, po czym nie podchodząc do tamtych, cicho niczym cień właśnie przepłynął w zupełnie innymi kierunku.

Na schodach zaczepiono go, wulgarnie i bez szacunku, ale Gaudimedeus jak zwykle ze stoickim spokojem odwołał się do zgody Cykady, która została mu udzielona. Czy uwierzyli mu? Nie wiedział, ale wystarczyło, bo bali się jak ognia nawet jej samego imienia.
W sypialni Rabii na szczęście nie było już tej bestii, zniknęła, razem z łańcuchem a oko astrologa wypatrzyło zniszczenie nogi łóżka gdzie uczepiono ostatnie ogniwo. Dalej, nie zwlekał. Po chwili brodził już znów w rozrzuconych wszędzie skarbach literatury, ale tym razem nie było już czasu na zachwyty, ani nawet na porządną selekcję. Nasłuchując niespokojnie hałasów dobiegających z góry, Manuel czujnie przerzucił niesortowane jeszcze woluminy - pakując do jednego z worków to co wydało mu się najcenniejsze. Do drugiego worka zapakował te rzeczy z pozostawionego stosu, których uprzednio było mu najbardziej żal. Ostrożnie i cicho sporządził z liny coś w rodzaju uprzęży na ciele, na której uwiesił dwa ciężkie worki, a trzeci, namniejszy wziął w ręce - wypełniając go ostatnimi dziełami, które był jeszcze w stanie udźwignąć. Gdy hałasy zaczęły się już przybliżać, ostatnim tęsknym spojrzeniem obrzucił leżące nadal wszędzie księgi, po czym zdecydowanie opuścił to miejsce.

Sapał, przygarbiony i objuczony jak muł. Wracając przez sypialnię, coś przyciągnęło jeszcze uwagę astrologa.Spod łoża wystawała niewielka skrzynka ozdobioną srebrnymi okuciami, zamykaną na mały zamek. Widywał już takie na dworach. W takich fikuśnych skrzyneczkach damy zwykły trzymać korespondencję.
- Wiedza nie zawsze spoczywa na kartach ksiąg...- pomyślał Gaudemedeus i szybko zapakował całą skrzyneczkę pomiędzy księgi w najmniejszym z worków. Szczęściem była drewniana i nie ważyła wiele.

Nikt nie zatrzymywał astrologa, gdy obładowany jak wielbłąd szedł w stronę bramy. Gdy był już w połowie drogi, ustanął i odwrócił głowę, wiedziony pozazmysłowym przeświadczeniem.
Przy odrzwiach smętnego, rozgrabionego domostwa majaczyło widmo, podobne do niego samego.

Sokół. Tylko on był świadkiem, jak Gaudimedeus opuszcza to, co było kiedyś domem Rabii. Zjawa Gangrela opierała się o deski z -ramionami skrzyżowanymi na piersi i wyzywającym wyrazem twarzy. Mag patrzył śmiało w tamtą stronę, w jego sercu nie było już strachu przed widmami.

Tej nocy, sam był jednym z nich.

Czy twarz Sokoła wykrzywiał uśmiech, czy też było to przywidzenie karmione odległością i mrokiem? Tremere uniósł w końcu wzrok ku niebu, które zaczynało zmieniać kolor. Czas. Ponuro i powoli, niczym dusza domu opuszczająca go w chwili śmierci, Manuel oddalał się, mijając ogrodzenia i niknąc stopniowo pomiędzy zarysami zeschłych roślin. Nie oglądał się już.


Na miękkich nogach, uginając się pod ciężarem do samej ziemi, Manuel dobrnął do miejsca, gdzie zostawił szatę. Potrzebował jakiegoś czasu, by dojść do siebie, siadając na workach i opierając się o zmurszały głaz. Tremere był już teraz w pełni widoczny, jakby nabierał ciała z każdym krokiem dalej od domu Rabii. Rozcierając obolałe kończyny, uniósł głowę ku niebu. A to zdawało się budować nastrój chwili, było stworzone z ołowiu, rozgrzanego i gotowego by ktoś wylał je z góry na głowy malutkich, biegających po ziemi stworzeń.
Tam, patrzył w dolinę, ku tym ciężkim niebiosom wędrowała już z wieży smużka dymu. Ktoś podpalił zbiory w ptaszarni, pomyślał smutno i gniewnie. Myśl jakby ożyła, od morza nad okolicą przetoczył się pomruk dalekiego grzmotu, gniew uczonego przyobleczony w formę, wypuszczony w świat przez bramy umysłu.

- Sztorm...- pomyślał - Już nadchodzi. Już tu jest. Przychodź, oczekuję Cię.

Gaudimedeus wiedział już, że nie doniesie w bezpieczne miejsce wszystkiego co ma ze sobą. Pierwsze, nieśmiałe jeszcze krople zraszały z rzadka ziemię. Może przynajmniej woda pozostawi coś z dzieł ostawionych w ptaszarni, ogień na pewno by tego nie zrobił. Pchnął głaz, wyjmując z ukrycia szatę i dorzucił ją do jednego ze swoich worków. Drugi duży worek, a więc niemalże połowę z ksiąg które miał ze sobą wepchnął we wgłębienie w ziemi i sapiąc popchnął kamień. Głaz przygniatał niestety tylko kawałek zawartości worka, a to co się pod nim znalazło prawdopodobnie zostało mocno zgniecione. Nie było czasu już na żal. Manuel wyjął pozostałe, nieużywane worki i zawinął w nie ten worek, który był w stanie zabrać ze sobą - zawierające cenniejsze woluminy i tajemniczą skrzyneczkę. Miał nadzieję, że dwie, trzy warstwy grubego płótna wystarczy, by deszcz nie dostał się do cennych stronic. Przygotowywał w milczeniu uprząż, zaplatając na nowo liny.

Lunęło na dobre. Gaudimedeus wstał, uniósł lekko ramiona i odchylił głowę do tyłu. Deszcz coraz mocniej siekał jego półnagie ciało. Świeże ślady po linach piekły nieco, poczerwieniałe jak wzór na skórze. Resztki krwi, błota, farb którymi stworzył symbole, roztarte ochłapy mięsa...Wszystko łączyło się w brudne strumienie, spływając po twarzy, spływając po rękach i nogach ku ziemi, aby połączyć się w orgii pierwiastków, stać się na nowo jednością. Zamknął oczy, słuchając przybierających na sile grzmotów.

Niedługo potem półnaga postać, z przywiązanymi ciasno do ciała ładunkami, przytrzymywanymi przez opasujące mężczyznę liny, wżynające się stopniowo w skórę, posuwała się samotnie i powoli na nocnym horyzoncie. Przygarbiona, pochylona, z uporem parła wbrew siekającym ją strumieniom ulewnego deszczu - drogą którą znała, dającą największe szanse że zmieni się w nieprzejezdne bagno najpóźniej . Gaudimedeus szedł,, napędzany już tylko przez własną, skupioną na jednym celu wolę, równie mocną co szalejąca nad głową maga burza. -Ku rysującym się daleko niewyraźnym konturom murów miasta, na spotkanie z Mewą, córką Kraba.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 21-02-2011, 12:48   #94
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
- Catalina?? - Luisa skupiła całą swą uwagę na potworze w dziecięcym ciele. - Przydaj się na coś. Idź. Dowiedz się czegoś o Niebla del Valle. Dowiedz się wszystkiego. Zbierz też informacje o wiadomej rzeczy. - Uśmiechnęła się sztucznie do dziecka. - Tylko uważaj. Nie zwykłam chodzić za sługami do więzienia.


- Nie zwykłam tam trafiać - wymamlała z pełnymi ustami Catalina, odpowiedziała bezczelnie na jej spojrzenie, a potem mlasnęła ohydnie. Szczęka dziecka pracowała miarowo, wreszcie dał się słyszeć głośny odgłos przełykania. - Jestem tu od czterech lat, a pierwszy raz słyszę, że ktoś w dziedzinie Labrery wymawia lekko starą nazwę doliny. My, prostaczkowie, mówimy - Castro los Mauros. To przeklęte miejsce, była tam jakaś bitwa czy oblężenie. W każdym razie za dużo trupa na raz. Nieprzyjemna sprawa, a Sary nigdy nie ruszały nieprzyjemne sprawy. Nic tam nie można znaleźć prócz ruin, starych kości i kłopotów, jak książę się dowie - mała wzruszyła ramionami. - Ja jestem od dupy i od plotek, chyba mówiłam? Jak chcesz grzebać w starych ranach, szykuj kiesę, szlachetna pani, byle grubą, i wzywaj Nosferatu. A ja zajmę się tymczasem wpływem twojego pieseczka na politykę miasta - zaproponowała bezwstydnie.

Dona de Todos odprawiła małą, bezczelną służkę. Jej cięty języczek, postawa, słownictwo i wszystko inne działały starej Ventrue na nerwy. I to bardzo. Luisa starała się być opanowana i nie pokazywać po sobie jak bardzo ją to denerwuje. Nie, nie denerwuje, doprowadza do białej gorączki. Albo, jakby to dosadnie ujął jej przyjaciel, wkurwia. Ale jej samej, jako damie wysokiego urodzenia, nie wypadało tak nawet myśleć. Przeto zachowanie małej doprowadzało ją do białej gorączki.
A kiedy już ohydne monstrum nie potrafiące pohamować swojego obżarstwa wyszło, dona de Todos westchnęła głęboko i gniewnie, dając w ten sposób ujście swojej złości.
- Wierzysz w te bajki?? - Spytała ni z tego ni z owego Kostakiego. Po czym zamilkła na dłuższą chwilę wpatrując się tempo w ciemność nocy i podziwiając blask gwiazd na firmamencie niebieskim , niczym diamenty na drogiej sukni. I jej samej zamarzyła się taka suknia. Czarna niczym noc. Wysadzana diamentami.

Grzech próżności.

Uśmiechnęła się do swych myśli.

- Myślę, że ponownie powinniśmy zawitać w niskie progi "Czerwonej Passionario". Zechciej mi tedy towarzyszyć. - Wyciągnęła doń dłoń swą starą i pomarszczoną, a zdobną w wielkie pierścienie za duże zdawałoby się jak na jej drobne palce.

- Za często chodzimy do Szczurków... - zaczął marudzić, gdy pomagał jej wysiąść z powozu, ale nie komentował, gdy liszajowaty sługa Nosferatów, rozpływając się w uśmiechach i pokłonach, prowadził ich na piętro.

Na piętro, nie do głównej sali, gdzie przyjmują każdego, przebiegło przez głowę Luisy. Zaraz też zganiła samą siebie.

Grzech pychy. Czyż nie największa przypadłość naszego klanu, mały Damaso?

Salome zerwała się z krzesła, spod jej nóg prysnęła zwinna, czarno-biała kotka o smukłym ciele. Na rozlaną w opuchliźnie twarz Trędowatej wpłynęła maska pięknej dziewczyny o semickich rysach, na delikatnych płatkach uszu, pomiędzy czarnymi splotami włosów zakołysały się dźwięcznie złote kolczyki o orientalnym wzorze.
- Dona de Todos - Salome dygnęła, skłoniła głowę.

Jak przed znaczniejszą... A pewnie jest starsza ode mnie. Maski Nosferatu to nie tylko sprytne sztuczki, które oszukują oczy. To także czyny i słowa, które oszukują rozum. Grzech pychy, grzech pychy...

- Dona! - Salome podsunęła jej krzesło, podała pergamin i załamała ręce. - Graziana pisze, że zaraza nie jest naturalna!
- O tym później. Później duszko. - Wampirzyca o ciele starej kobiety opadła ciężko na krzesło, które jej podsunięto. - Niebla del Valle lub jak kto woli Castro los Mauros. - I nieme zapytanie stężało na twarzy siostry pana tej domeny.
Niespokojne jak ćmy lecące w stronę chybotliwego światła pochodni dłonie Trędowatej znieruchomiały, by łagodnie opaść za nabijany złotymi monetami pas ściskający muśliny na wąskiej kibici.
- Sen, lub jak kto woli, koszmar - odparła i zamilkła, jakby na coś czekając.
- Ile?? - Luisa pokręciła głową z rezygnacją. Przekrzywiając głowę w lewą stronę przypatrywała się chwilę rozmówczyni. Po czym wyprostowała się dumnie na krześle. Poprawiła niewidoczną zmarszczkę na sukni, jak to zwykle miała w zwyczaju. Jak to miała w zwyczaju od przeszło stu lat. A jej głos przybrał tę barwę, stał się beznamiętny, suchy, wyzuty z uczuć. O ile wampiry maja uczucia, w ludzkim znaczeniu tego słowa. - Bez przenośni. Bez pięknych słówek. Obie nie mamy na to czasu. - Wykonała nieznaczny ukłon głową w kierunku Nosferatu siedzącej przed nią. - Ja szukam informacji. A któż ich nie ma, jeżeli nie Ty, Nosferatu. - Ostatnie zdanie świadczyło o swego rodzaju szacunku jaki stara kobita żywiła do Szczurów.

Wiedza to potęga. To majątek. To władza.

Coś w postawie i tonie Salome powiedziało jej, że to nie były właściwe słowa.
- Mylisz się, dona. I nie wszystko ma swoją cenę. Mój pan mąż mawia, że mądry Nosferatu wie, kiedy swą wiedzę zachować dla siebie. Niebla del Valle to zamknięty rozdział. Zamknięty jak grób. Po cóż grzebać w spróchniałych kościach? - zapytała retorycznie. - W Niebla del Valle stała twierdza należąca do Kapadocjanki Rabii, córki Mehmeda, doradcy poprzedniego księcia. To była piękna twierdza, a Rabia ściągała do siebie muzyków, poetów, zręcznych rzemieślników... Twój brat, dona, sięgając po władzę, zapisał śmierć poprzedniemu księciu i jego doradcy. Obydwaj zginęli podczas oblężenia, a wszystkich, którzy schronili się w dolinie, wyrżnięto bez litości. Mówią, że niebo zapłakało nad pomordowanymi, roniąc niczym łzy dwie błękitne gwiazdy... Ciekawe, nad kim aniołowie zapłakali tej nocy, dziś też nad miastem przeszła spadająca gwiazda - Salome usiadła, oparła zamyśloną twarz na dłoniach. - Wybacz, pani, robię się sentymentalna... Skończyliśmy na rzezi w dolinie. Potem Damaso zasiadł na książęcym tronie, a my złożyliśmy mu pokłon. Tak, jak to zwykle bywa - wzruszyła ramionami.[/quote]

- Lepiej zgiąć kark niżeli ktoś miałby ci go złamać. - Odparła beznamiętnie wpatrując się w oczy rozmówczyni. - Umieranie za ideę to jednak nie nasza cechą. - Stara kobieta pokiwała w zamyśleniu głową.

Wszyscy jesteśmy sentymentalni, duszko. W ten czy inny sposób. Przywiązani do swych ludzkich przyzwyczajeń.

I ponownie Ventrue zmieniła temat rozmowy.
- Graziana pisze, że zaraza nie jest naturalna?? Co oznaczać może, że ktoś ją celowo wywołał?? - Było to retoryczne zapytanie. - Czy coś jeszcze wspomina w liście swym?

Zaszeleścił pergamin, Salome obudziła się z zamyślenia i przebiegła wzrokiem po kanciastych ciągach liter, stojących w równych szykach jak rzymskie kohorty.
- Pisze: "Sądzę, że zaraza zaczęła się w porcie, a za początek jej uznać należy wczorajsze zamieszki na nabrzeżu. Podejrzewałam, że pierwszy zarażony przybył tego dnia na jednym ze statków, szczerze mówiąc, podejrzewałam statek Giovannich. Jednakże żaden człowiek nie byłby władny przekazać tchnienie śmierci tak dużej liczbie osób z tak odmiennych stanów w tak krótkim czasie, tedy uznać należy, że - choć choroba ma źródło w porcie - nie zaczęła się od jednego człowieka". Pisze, że odprawiła rytuały, nie podaje żadnych szczegółów, i nie sądzę, aby chciała podać twarzą w twarz. Wszak jest Tremere - Salome uśmiechnęła się delikatnie. - Ale pisze: "Nie winno się na ich podstawie stwierdzić z całą pewnością ani wykluczyć całkowicie innej możliwości, jednakże pewne cechy choroby i jej objawy wskazują, że zaraza mogła powstać nie spontanicznie, lecz jako efekt działań spokrewnionych mędrców kapadockich".

Salome zgięła starannie pergamin i przyłożyła go do twarzy.
- Nie napisała żadnych wskazówek, jak sobie mamy radzić. Mam wrażenie... to oczywiście tylko wrażenie... że Graziana przestraszyła się tego co odkryła i dlatego pisze tak oschle i na około, bez konkretów. Jeszcze nie postanowiła, jak ma się zachować i co winna nam przekazać.

- Kapadocjanie?? Giovanni?? Nienaturalna zaraza?? - W powietrzu zawisły pytania, na które i tak nie oczekiwano odpowiedzi, a przynajmniej ona nie oczekiwała. Uśmiechnęła się tylko nieznacznie wspominając jednocześnie swego drogiego braciszka. - Rzeź w twierdzy Kapadocjan?? I mówisz, że spadająca gwiazda tej nocy przeszła nad miastem?? - I znów nastał dłuższy moment ciszy. Czas na rozmyślanie. - Zemsta?? Ale czyja?? Miasto zamknięte z powodu zaraz, której nie ma. A jednak Statek Giovannich spokojnie port opuścił. I zaraz się pojawiła. Zamieszki w porcie i krwawe łowy. Na kogo te łowy??

Salome obkręcała wokół palca złoty pierścionek. Zza ławy wychynął się ogromny, rudy kocur i mrucząc warkotliwie zbliżył się do doni de Todos, by nachalnie otrzeć się o jej nogi. Trędowata milczała.

- Mszczą się zawsze ci, którzy we własnym mniemaniu doznali krzywd, a mają dość sił, by oddać wet za wet. Mszczą się zawsze ci niepokonani do końca - szepnęła wreszcie. - Ci, którzy przetrwali, unieśli głowy z pogromu. A Łowy... dona, żyłam w wielu miastach, klękałam przed wieloma władcami. Choćby ukryć tę prawdę pod płaszczem słów, choćby rzucać rozkazy pewnym głosem, to po Krwawe Łowy sięgali zawsze ci, którzy... - zawahała się i dokończyła gładko - ... którzy się bali.

Dona de Todos patrzyła na kota zostawiającego kłaczki rudej sierści na jej przepysznej sukni i na Salome nerwowo wyłamującą palce. Zastanawiała się nad jednym i drugim stworzeniem, skłonnym do udawania, by osiągnąć swoje cele. Tymczasem uległa kotu - odchyliła gruby kawałek od pieczonego mięsiwa na stole, podała rozmruczanemu rudzielcowi w wyciągniętych palcach. I zaczęła się zastanawiać, jaki jest i gdzie leży ten kawałek ścierwa, którego pragną Nosferatu.

- Wezwij Grazianę i obie stawcie się u mnie. - Dona de Todos wstając od stołu. - Musimy porozmawiać w pałacu hrabiego Vargasa.
- Powiadomię ją, ale nie wiem, czy teraz przybędzie. Ciągle jest u chorych - odparła Trędowata w powątpiewaniem.

Luisa wróciła do Zamku Słońca. O ironio, cóż za nazwa dla siedziby wampira. Niemniej jednak bawiło ją to. Znać hrabia miał nie tylko gust ale i poczucie humoru.

W swej komnacie, gdy zostali już sami podeszła do okna, lecz tym razem wpatrywała się w księżyc.

Nasza mała namiastka słońca.

- Robi się ciekawie, Kostaki. - Uśmiechnęła się, ale nie przestała wpatrywać się w niebo. - Bardzo ciekawie. Ktoś nieźle namieszał w tej zupie.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 21-02-2011, 15:00   #95
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Giordano


Spojrzenie wampirzycy spoczęło na Włochu i ześlizgnęło się z niego obojętnie, jakby on sam był czymś nieistotnym, robakiem, kupą łajna czy chociażby kulawym krzesłem, jakich pełno było w domu Rabii - a ważne były tylko jego słowa.

- Spóźniliśmy się - dokończył mimo wszystko wesoło, choć zamarła w pół ruchu pani Zwierząt patrzyła na niego jak na kogoś obcego...
- Szukać śladów! - wypluła rozkaz, między innymi w jego stronę.

Nie, nie jak kogoś obcego. Jak swojego sługę, swoją własność, jednego z wielu, więc mało ważnego, nieistotnego, więc łatwego do zastąpienia. Jak Morze Szczurów, którego można było ratować, ale uznała, że nie warto.


- Zrównać dom z ziemią i znaleźć mi tę sukę! - jej głos zmienił się we wściekły syk, białka oczu przekrwiły się, źrenice zwężyły się w ostrza igieł. Za jej plecami stanął Krab, dotknął delikatnie jej ramienia, próbował coś tłumaczyć, ale ruszyła przed siebie, wpadła do pierwszego z pomieszczeń, z którego dobiegł trzask łamanego drewna. Sfora wyła w ukontentowaniu, ich oczy jarzyły się czerwono, tylko Krab spojrzał na Giordana z jakąś przerażającą bezradnością, zacisnął pokryte drobnymi łuskami usta w kreskę wąską jak ostrze noża.

Cykada przechodziła z komnaty do komnaty, w każdej zostawiając pobojowisko. Tylko tego sygnału było potrzeba wychowanym na piractwie i grabieży Zwierzętom - i mało kto mógł im dorównać w pasji niszczenia. Niczym ciągniona bezwładnie marionetka Krab wędrował za swą panią. W domu zamierały krzyki ostatnich żywych jeszcze służących, czy też złodziei, gdzieś z góry sypały się niczym płatki róż strzępy dartych ksiąg, krętymi sznurami wędrował po balustradzie czarny dym o gryzącym zapachu. Ktoś musiał podłożyć ogień na wyższym piętrze.

Giordano nie wiedział, co usłyszał pierwsze: deszcz czy wołanie z dziedzińca, ale gdy uchylił okiennice, wiatr pchnął w jego twarz ciepłe jak łzy dziewczyny krople, a Ali stał pośrodku dziedzińca w strugach deszczu i tarmosił przyjacielsko łeb gnijącego psa.

Cykada też usłyszała. Zbiegła po schodach rozrywając pierś jednego z Gangreli, który stanął jej na drodze. Paznokcie u jej dłoni przedzierzgnęły się w długie szpony, na przedramionach złotem i zielenią lśniły łuski, z jej oczu patrzyła Bestia.

Nie zamienili nawet słowa. Ona przebiegła przez podwórzec, chlasnęła w powietrzu pazurami, on usunął się jej z drogi miękko i łagodnie jak opadająca z ramienia kobiety delikatna zasłona. Ona zasyczała jak wąż, i w istocie węża już przypominała, mokra materia sukni oblepiła jej ciało, w świetle błyskawicy przecinającej niebo zalśniły na jej skórze wilgotne łuski. Ona atakowała raz po raz, z tym ślepym, gadzim uporem, by zabić, zgnieść, zniszczyć. On - Giordano widział zbyt wiele pojedynków, by tego nie zauważyć - on choć wydobył wreszcie szablę, tylko się bronił, unikając ciosów, zastawiając się przed tnącymi powietrze pazurami, oddając pole... nie wyprowadził ani jednego własnego ataku, a jego twarz była tak czarna i tak nieprzenikniona jak sama noc.

Giordano oglądał ten fascynujący spektakl ze smutkiem.
Sercem był po stronie Cykady, ale rozsądek przyznawał rację Alemu. Assamita się bronił, tylko i wyłącznie bronił.
Gdyby atakował, Brujah może by stanął po stronie Cykady i wspomógł ją w walce.
Ale życie Pani Zwierząt nie było zagrożone, nie zdobył się na działanie. Podszedł do Kraba i szepnął.-Myślisz że życie Maura zaspokoi żądzę jej krwi na tę noc? Rozumiem zemstę. Sam nią żyję. Ale to... jest ścieżka prowadząca donikąd.


- Kim jesteś, aby ją osądzać? - spytał ostro Krab, ale po tonie Giordano wywnioskował, że Gangrel również osądził - ale swoje przekonania skrywa głęboko za pancerzem nieruchomej twarzy, i nigdy nie zechce się nimi podzielić.

Ali słabł. Mógł równać się z Cykadą w szybkości i zręczności, i próbować wygrać, mógł nawet odejść zwycięskim, ale tego nie zrobił. Na zmęczenie starej wampirzycy nie mógł liczyć. On poruszał się coraz wolniej, ona atakowała coraz silniej i bardziej zajadle, aż wreszcie Ali popełnił błąd i pazury zagłębiły się w jego ciele, omal nie wyrywając lewej ręki. Nawet wtedy, na mięknących nogach, oddał pole, postąpił w tył, osłaniając twarz szablą. Skoczyła ku niemu błyskawicznie jak dopadający ofiary wąż i Ali upadł.

Noc rozdarł przeraźliwy krzyk Cykady, nieludzki ryk bólu przekraczającego pojmowanie śmiertelnika. Krab ruszył biegiem ku walczącym, krzyczał, wszyscy krzyczeli.

Spomiędzy łopatek Cykady wystawało ostrze assamickiej szabli. Gdyby to nie była ona, Giordano pewnie parsknąłby szyderczym śmiechem. Nadziała się sama, tak jak szarżujący na ślepo dzik sam wpada na włócznie myśliwych. Assamita tylko się zasłonił, ona padła na niego, szabla oparła się rękojeścią o ziemię... kiedy głowa Alego rozprysnęła się w jej pazurach, w jej piersi, niebezpiecznie blisko serca tkwiło już ostrze.

Próbowała je wyrwać, ale wrzasnęła tylko z bólu, po piersi popłynęła wartko strużka krwi. Krzycząc, miotała się po dziedzińcu. Sfora uskoczyła pod ściany budynków, nawet Krab znieruchomiał. Bali się, bali się bardziej niż zazwyczaj. Pies Kapadocjanki skulił się za studnią.

Bezgłowe ciało Alego powoli rozsypywało się w pył i mieszając z wodą, wsiąkało w ziemię dziedzińca. Kiedy Krab prośbą i groźbą zmusił wreszcie kilku Gangreli do próby obezwładnienia szalejącej pod władzą Bestii Cykady, i gdy pierwszy z nich przekonał się, że Bestia nie zna litości ani sentymentów, mokrą twarz Giordana oplotło błękitne światło, zdało mu się też, że ktoś szybko i silnie uścisnął jego ramię, choć za nim nie było nikogo.


Lśniąca i pulsująca delikatnie kula uniosła się nad dziedzińcem. Przez chwilę wisiała na nieszczęsnym domem Kapadocjanki, którego pożary dogaszał właśnie rzęsisty deszcz, rozpalała w kroplach wody błyski godne królewskich klejnotów. potem uniosła się wyżej, by z ogromną szybkością, ciągnąc za sobą migotliwy ogon, pomknąć w kierunku zatoki.[/quote]

Gaudimedeus


Manuel szedł.

Każdy kolejny krok był torturą. Sznury boleśnie wrzynały się w ciało, księgi rozrzynały skórę swym ciężarem, nogi miękły i trzęsły się jak galareta. Palącym żywym ogniem mięśniom ulgę przyniósł ulewny deszcz, opływając astrologa rzęsistymi strugami. Potem jednakże, z każdym kolejnym krokiem zbliżającym go do bezpiecznego i suchego schronienia, opływająca go woda sprawiała, że robiło mu się coraz zimniej i zimniej, jakby deszcz zagasił płonące w jego sercu ognie, jakby wyszedł z domu Kapadocjanki skażony jakąś zarazą, jakby coś wlało chłód w jego wydrążone kości, by go unieruchomić i uwięzić.

Manuel szedł. Czasami z zamkniętymi oczami. Tak było mu łatwiej.

Nie myślał już o pozostawionym w domu Rabii Assamicie, o Cykadzie o wężowych ruchach czy młodym Zelocie, ani o księciu, ani o zastygłym w trupim śnie, toczonym przez zgniliznę Eugeniu, nawet o Grazianie... Parł tylko do przodu, mamrocząc pod nosem fragmenty zapamiętanych wersetów, nucił urywanym głosem piosenki z dzieciństwa i szedł, noga za nogą, noga za nogą, już nie dzięki wytrzymałości, ale dzięki sile woli.

Szczęśliwa gwiazda Manuela musiała powrócić nad jego czoło i oświetlić przed nim ciemną drogę, bowiem mimo ryku pulsującej z wysiłku w uszach krwi, mimo nieustannego szeptu deszczu usłyszał poparskiwanie koni. Skoczył za skały, między karłowate zarośla, ostrza cierni pocięły boleśnie skórę, skulił się tam jak małe zwierzątko, odruchowo, instynktownie, mimo że rozum podpowiadał mu, że to przecież może być ktoś znany, jadący do domu Rabii w noc Łowów, może nawet Mewa...

Jeźdźców było dwóch, a ich ubiór i rynsztunek sprawiły, że astrolog znieruchomiał w swej kryjówce. Oskarżenie Rabii o paktowanie z buntownikami nie było pozbawione podstaw. Jeden z mężczyzn, wysoki, barczysty, o gniewnej twarzy i władczym głosie, był Maurem.

- Tam zostawimy konie. Podejdziemy tak blisko, jak się da - zadecydował. - Pójdziesz pod mury. Dasz radę?
- Dam, szlachetny Bajjahu. Czym cię kiedyś zawiódł?
- Chcę wiedzieć, czy dopadli tę wiedźmę.
- Hamilkar mógł wysłać jej ochronę, nie wysłał...
- Nie wysłał - zgodził się Maur zwany Bajjahem. - Jakby chciał, aby ją dopadli.
- Byłby to pierwszy raz, gdy się w czymś zgodziliście, mój panie.
Bajjah zaśmiał się, był to swobodny śmiech kogoś, kto nie przywykł do masek i skrywania swej natury.
- Tak, i zastanawiam się, czemu.
- Ja się zastanawiam, czemu Labrera chce paktować z Hamilkarem, a nie z tobą.
- Tu akurat żadna zagadka - w głosie Bajjaha zadźwięczała gorycz i wściekłość. - władcy zawsze chcą rozmawiać ze starszymi.
- Tyś przywódca, tyś Wilk Zelotów, on przybłęda, obcy, nikt...
- Czasami pleciesz jak baba przy studni...

Manuel wyszedł z kryjówki dopiero, gdy głos Zeloty i jego sługi zamilkł, zagłuszony przez deszcz. Ciernie czepiały się jego skóry jak rybackie haczyki. Z jękiem poderwał na nowo swój ciężar, oplótł się sznurami... Zdążył postąpić może dwa chybotliwe kroki. Tym razem nie potrzebował wyczulonych zmysłów Mewy, sam poczuł - jakby pełznące po skórze ciepło, lekkie drżenie rąk, pragnienie przypadnięcia do ziemi, przeczekania. Wszystko zamarło. Manuel odchylił głowę tak mocno, jak tylko pozwalały mu uprzęże, i spojrzał w niebo.

Skały zasłaniały mu widok, i gwiazda mignęła mu ledwie przez chwilę, ale pojawiła się - po raz kolejny tej nocy rozświetliła ciemności, strumienie wody w wąwozie, w którym stał Manuel, na chwilę rozpaliły się błękitem i zagasły, gdy gwiazda, jak jej poprzedniczka, pomknęła w kierunku zatoki.

***

W umówionym miejscu, pod nawisem skalnym, osłoniętym od drogi wysokimi zaroślami, nie było Mewy. Manuel nie był nawet w stanie stwierdzić, czy w ogóle tu dotarła. Mógł tylko zagryźć wargi i iść do przodu. Padł na następnym zakręcie. Poślizgnął się nieszczęśliwie, zjechał kawałek w dół, po zboczu, jakiś ostry odłamek skały rozdarł mu łydkę, księgi rozsypały się z pękniętego worka.

Pojawiła się, kiedy między mokrymi głazami zbierał uparcie i metodycznie moknące dzieła. Obwiązała szybko wodze konia wokół drzewka i, lekko przeskakując po skałach, dotarła do niego, pomogła pozbierać woluminy, zdjęła z wyjących z bólu pleców resztę ciężaru, wsadziła na konia...

Dwa pozostałe wierzchowce wraz z bagażami parskały w niewielkiej jaskini, do której z drogi prowadziła wąska ścieżka. Manuel opadł na chłodne kamienie. Mewa stanęła przy koniach. Znowu zagryzała włosy i wyglądała na zagubioną.
- Nie mogłam zostać tam pod nawisem - usprawiedliwiała się - Kręcił się tu Bajjah, z twarzy go poznałam! Przywódca zelocki. Manuelu, widziałam gwiazdę! - jej drobną twarz oklejoną mokrymi włosami rozjaśniła niezwykła fascynacja. - Taką samą jak ta, którą widzieliśmy nad pustelnią, ale nie było widać innych gwiazd, tylko ją. Zdążyłam się wspiąć na skałę, widziałam, jak leciała... - blada dłoń zakończona ptasimi szponami przepłynęła łagodnie w powietrzu. - Poleciała tam, gdzie poprzednia, zatrzymała się, świeciła tak jasno, że widziałam Palec Diabła między falami... A potem wzniosła się i zniknęła w chmurach.


Iblis


Rechot, uszy Iblisa wypełnił prostacki, gardłowy rechot... Kto się śmieje, kto? Książę? Cykada? Odjeżdżający jeźdźcy? Martwa Anastazja leżąca twarzą w wodzie? Celestin, który zstąpił do piekieł i wrócił, nie dość zmartwychwstały, by samemu przyciągnąć na powrozie swą kochankę tam, gdzie chciał ją mieć? Kto? Kto?!

Iblis trwał z wyciągniętą przed siebie prawicą z uszami pełnymi urągającego śmiechu, patrzył na skonsternowanego księcia, w którego dłoniach wpierw pojawiła się waga, by po chwili rozkwitnąć kwiatami passiflory, między którymi wił się powróz o gęstym splocie, zakończony szubieniczną pętlą... Z rękawa Labrery posypały się srebrniki. Twarz księcia na powrót przybrała tę dumną, patrycjuszowską maskę, jaką Iblis oglądał i do jakiej przywykł przez te wszystkie noce pod mało miłościwymi rządami Damaso.


Książę schował miecz i starannie wytarł swą okrwawioną dłoń o przód kaftana, nim wyciągnął rękę na spotkanie prawicy Szaleńca. Iblis nie potrzebował lepszego dowodu na to, że książę tonie i wie o tym doskonale. Czyż bowiem nie gardził Iblisem, nie sprzedał go? Teraz wyciągał rękę po hojnie ofiarowaną pomoc. Musiał nie mieć innego wyboru, i tym bardziej nienawidził Szaleńca...
- Przyjmę pomoc, ale jako książę Ferrolu, nie uciekinier - słowa świsnęły w powietrzu jak ostrze, ach, jak pięknie, po patrycjuszowsku, ślicznie odmierzone i odlane w polerowanym mosiądzu. - Nadal jestem księciem i nim pozostanę - zakończył twardo.

Pierwsze krople deszczu spadły na twarz Iblisa, pomknęły w dół po szyi, poczęły wsiąkać w przyodziewek. Szaleniec nawet się ucieszył. Po rozmowie ze zmartwychwstałym mistrzem czuł się brudny, swędziała go skóra i ogarniała natrętna myśl, by zerwać z siebie przesycone zapachem rozkładającego się trupa odzienie, stanąć nagim w deszczu i szukać na ciele, czy aby nie wykwitł gdzieś na skórze kwiat o gnijących płatkach.

- Czego chcesz dla siebie? - szczeknął Damaso. Krople deszczu rozmyły krew na jego kaftanie, przez chwilę smugi ułożyły się wyraźnie w słowo

GŁUPIEC


Iblis nie rzekł tego, ale w tej chwili niczego tak bardzo nie pragnął, jak rozerwać sobie pierś, powyrywać żebra i podrapać się po sercu. Coś w środku swędziało, poruszało się, wierciło i tłukło, by w końcu eksplodować bólem, który nie miał sobie równych w całym życiu Iblisa - a Malkavian przeżył na tym polu więcej niż Jezus na Golgocie.

Świat stał się czerwony, książę coś mówił, ale nie nie słyszał ni słowa przez własny krzyk i ryk morza w uszach. Narastało w nim pragnienie, nachalne i trudne do zignorowania, niemal instynktowne, by biec ku morzu i schronić się w bezpiecznych, ciemnych podwodnych jaskiniach.

Morze schłodzi rany, morze ukołysze ból.


Padł na ziemię, drapiąc kamienie paznokciami i wyjąc, dopóki nie odwróciły go ku niebu silne ręce księcia. Damaso unieruchomił go sprawnie, a potem na twarz Iblisa spadł otrzeźwiający, siarczysty policzek.

- Poprawić? - zapytał Labrera szorstko i rzeczowo, nie rozluźniając uścisku.

Ból odchodził falami, jak ocean cofający się podczas odpływu. Na oblicze Iblisa ciekła woda z książęcych włosów. Za plecami księcia, daleko na niebie, rozbłysło błękitne światło spadającej gwiazdy, pędzącej w stronę zatoki.

Mogła to być ułuda, wywołana bólem i szokiem, ale zdało się Iblisowi, że w kuli światła widzi smukłą sylwetkę i poruszające się miarowo skrzydła.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 22-02-2011 o 15:42.
Asenat jest offline  
Stary 25-02-2011, 16:20   #96
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Luisa


Od morza dobiegł gniewny pomruk sztormu. Niebo ciemniało i zerwał się wiatr. Luisa widziała, jak w latarni koło portu pospiesznie podnoszono osłony, by chronić ogień wskazujący statkom drogę w wąskim gardle zatoki przed zagaszeniem.

Właściwie po co? Port jest zamknięty, po co latarnia. Wszyscy wykonujemy machinalnie raz za razem te same czynności, bez zastanowienia, bo zawsze tak robiliśmy... Rutyna to śmierć umysłu.

- Ciekawie? - burknął Kostaki szyderczo. - Ciekawie?
- Chyba się nie przejmujesz wielebnym proboszczem? - wycelowała w niego palec. Jednocześnie pomyślała, że może lepiej by było, gdyby się przejmował... byłby ostrożniejszy. Przez jakieś dwa dni.
- Tym katabasem? - parsknął. - Ani trochę.
- To co się dzieje?
- Mam wrażenie, jakby ktoś mi chodził po grobie.
- No, no...
- Coś mi gniecie łeb - potrząsnął kudłatą głową i podszedł do niej, by stanąć obok w oknie. - Będzie padać - oznajmił, a kiedy pierwsze krople deszczu uderzyły o ściany i zabębniły jak wojenne werble na dachach Zamku Słońca, ujął delikatnie jej pomarszczoną dłoń i ucałował koniuszki palców.

- Kiń w diabła Labrerę i to miasto - zaproponował nagle. - Wyjedźmy. Zawsze chciałaś zobaczyć Wenecję. Mogłabyś tam knuć w tych nawodnych pałacach, a ja byłbym ci za wioślarza. Woziłbym cię kanałami i śpiewał tęskne melodie...
- Mam tylko dwie uwagi. Wenecja jest miastem klanu Giovanni, a ty nie umiesz śpiewać.
- Poradzisz sobie z nekromantami, a ja nauczę się śpiewać. No, Luisa...
Milczała, patrząc na chłostaną strugami deszczu zatokę. A Kostaki nucił, bez melodii, swoim dudniącym jak echo w jaskini basem:

Nadeszła jesień
w suchych liściach mrą cuda
Zostań, miła,
jeszcze nie żegnaj się ze mną,
choć komuś zdarzyła się zguba.

Skóra dłoni, którą Gangrel zamknął w swoich wielkich rękach, delikatnie mrowiła. Kolejny grzmot - gdzieś blisko - sprawił, że dona de Todos podskoczyła nerwowo. Wtedy też pojawiła się spadająca gwiazda, delikatnie jaśniejąc błękitem popędziła w stronę zatoki. Kostaki zesztywniał.


- Pomyśl życzenie - usiłowała zażartować z jego przestrachu i czujnego zamarcia w oczekiwaniu na nie wiadomo jakie zagrożenie.
- Nie. A jeśliś ty pomyślała, to wypluj zaraz. To nie była gwiazda. Nie po niebie leciała, tylko pod chmurami, i między chmury się wzniosła. Może jestem głupi nieuczony chłop, niepiśmienny prostak, ale większość życia spędziłem pod gołym niebem. Gwiazdy tak nie robią. To jakieś... sztuczki diable.

***


Nie minęły dwa pacierze, a do komnaty doni de Todos wkroczyła Graziana Mendoza, rozsiewając z płaszcza skrzące się w świetle świec jak klejnoty krople deszczu. Za dumną Tremere nieśmiało dreptała Salome.
- Mam nadzieję, pani, że zwołujesz spotkanie z ważkich powodów - oznajmiła Graziana, jej ton był uprzejmy i nie można się w nim było dopatrzeć cienia wyrzutu, jakby chciała pokazać, że dona de Todos może liczyć u niej na pewien kredyt zaufania i względów. - Musiałam zostawić chorych, a dla wielu z nich każda chwila to tańczenie na linie między życiem a śmiercią.
- Stała się zła rzecz - wtrąciła Salome. - Proboszcz Schireben ograbił doszczętnie dom Sary, częśc z jej dziewczyn zabrał na przesłuchanie, oskarżając o czary.
Graziana złożyła razem smukłe dłonie.
- Źle się stało. Ale nie ma co załamywać rąk. Powinnyśmy odzyskać majątek Szarlatanki i uwolnić choć część jej sług. Wy powinnyście. Ja muszę zająć się zarazą. Czy coś wiadomo o samej Sarze? I gdzie jest nasz drugi Ravnos?
Salome pokręciła głową.
- Saban przepadł. Szukamy i Sary, i jego..
- To szukajcie szybciej. I efektywniej. Bo nie będzie tu czego zbierać. Widziałyście gwiazdę? - Graziana oparła palec o zmysłowe usta, jej czarne oczy zdawały się bramami do nocy.


- Wolałabym, aby w tej sprawie wypowiedział się Gaudimedeus z mego zboru, jako astrolog bardziej wprawny w rozplataniu tajemnic nieboskłonu... Ale nie ma go w mieście. Na razie zaryzykuję własną obserwację: to nie była gwiazda. Ani ta przed chwilą, ani ta, która pojawiła się wcześniej tej nocy, ani ta, która spadła w zatokę w wieczór po śmierci Malkaviana Celestina. Coś się dzieje, coś niecodziennego. I nie podoba mi się to.
 
Asenat jest offline  
Stary 19-03-2011, 11:49   #97
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Kto miał jednakże czas, na podziwianie gwiazd w takiej chwili. Gdy bestia w ciele jasnowłosej kobiety pożywiała się, gwałtownie, raz za razem, rozszarpując gardło własnego sługi, który ruszył jej z pomocą. Inni cofnęli, znieruchomieli z przerażeniem w oczach. Krab wrzeszczał, przekrzykując grzmoty. Kilku Gangreli ocknęło się z odrętwienia, obeszli ostrożnie swą pożywiającą się panią, skoczyli do stajni, skąd wynurzyli się z pętami lin i sznurów.
Cykada szarpnęła się nad rozsypującym się w proch ciałem, z jej ust buchnęła fontanna krwi i przeraźliwy skrzek, na poły warknięcie drapieżnika szukającego nowej ofiary, na poły jękliwy szloch cierpiącej dziewczyny.
-Spokój tam psy!- krzyknął wściekle Brujah obrzucając pogardliwym spojrzenie zebraną tu sforę Gangreli. Czy oni nie mieli ani odrobiny odwagi, ani odrobiny honoru?- Tych którzy uciekną, wytropię i zetnę....osobiście.
Na potwierdzenie swych słów wykonał zamach mieczem. Tym samym którym rozpłatał psa podczas walki z Morzem Szczurów.
Po czym zaczął realizować plan Kraba.- Ty, ty, ty i ty zajmiecie się sznurami.
Czubek miecza wyznaczał kolejne osoby do tego zadania. A spojrzenie Giordano mówiło „zapamiętam twą twarz i twe czyny”. – Ty, ty i ty...pomożecie przyciągnąć mi jej uwagę.
Zwierzęta. Nazwa ta pasowała do Gangreli. Pozbawieni silnego przywództwa Cykady stali się tylko popiskującymi psiakami. Krab nie miał dość sił by objąć przywództwo, więc Giordano postanowił go zastąpić.
Psy pójdą za najsilniejszym i najodważniejszym przywódcą... więc Włoch musiał narazić swe życie.
- Obcy nie będzie nam... - zaczął jeden z kapitanów. Wywołał tym kpiący uśmieszek u Giordana. Jeden z tych skomlących piesków, próbował warknąć... Teraz?! Przed chwilą skomlały z podkulonymi ogonami.
- To rozkaż coś mądrzejszego, Edgar. Byle szybko. Teraz - warknął młodzieniec o mlecznych oczach ryby, mrugnął drugą, pionową powieką. Splunął na ziemię i stanął obok Giordana. - Oby to była twoja szczęśliwa noc, Zeloto. Głupio tak umierać - wskazał głową na podnoszącą się z ziemi Cykadę, która wiodła po dziedzińcu rozpalonym, dzikim spojrzeniem. - W pojedynku z jednym z twoich straciła onegdaj prawą dłoń. Tam uderzaj, będę cię osłaniać - wydobył zza cholewy długi, zębaty nóż i sięgnął do wiszącej u pasa pałki.

Do rybiookiego dołączyli inni, mniej lub bardziej chętnie. Krab pod stajnią wprawnie nawijał sznur między dłonią o łokciem.
- Pospieszcie się! Jak pójdzie w wodę, nie będziemy mieć szans! - krzyknął, a coś w jego głosie tknęło strunę niepewności w sercu Giordana. Czy odejście w głębiny to nie naturalna droga dla takich jak Cykada? Może tak byłoby lepiej? Dla niej - bo w twierdzy i w mieście niewątpliwie zapanowałby chaos.
Rybiooki skinął mu głową i skoczył ku Cykadzie, pochylony, zgięty w pół. Giordano ruszył za nim.

Lewa dłoń zaciśnięta na Zweihanderze, prawą Zealota wyciągnął rapier. Wąski niczym igła oręż był zabawką w walce z nieśmiertelnymi. Niegroźnym mieczykiem niewartym uwagi.
Rapierem tym Giordano zamierzał uderzać, wszak nie chodziło o zabicie Cykady. A skupienie na niej swej uwagi. W Hiszpanii urządzano specjalne zabawy, niestety za dnia głównie. Więc jedynie słyszał o takich rozrywkach, niż miał okazję widzieć.
Korrida...krwawa i brutalna rozrywka. W której zawsze występuje śmierć. Najczęściej byka, czasem matadora. Giordano nie miał mulety, za płachtę służyła mu rapier. Podchodził wprost do Cykady, uderzając ostrzem rapiera o miecz. I wołając.- Tutaj jestem. Chodź do mnie. Przecież tego chcesz... Zabić Brujah. Chodź. Nie bój się.
Wykorzystując swą nadludzką szybkość zamierzał drażnić ją, machając rapierem tuż przed obliczem. Uskakiwać i uciekać trzymając się tuż poza zasięgiem jej łap.
Uprawiać śmiertelnie groźną grę w kotka i myszkę. I ściągać ją w kierunku łapaczy.
Szaleństwo... ale czyż Fortuna favet fortibus?
Czas po raz kolejny sprawdzić czy jest wybrańcem Fortuny tej nocy.

Długie pasmo śliny z na poły skrzepniętą krwią wisiało drżąc na wardze Cykady.
- Brujaaaaaaaaaah - kąciki ust uniosły się w górę, w zwierzęcym grymasie obnażając wysunięte zęby, między którymi przemykał wąski język o rozdwojonym jak u węża końcu. - Bajjah... Hamilkaaar!

Pamiętam, padał deszcz... niczym echo powróciło do Włocha wspomnienie podsłuchanej rozmowy.

Ledwie zobaczył podrywające się szpony. Zasłonił się, odruchowo zweihanderem, nie rapierem - co ocaliło mu życie, a przynajmniej rękę. Od siły ciosu kończyna zdrętwiała po bark, zesztywniały palce. Rybiooki syknął ostrzegawczo i kolejnego ciosu Giordano zdołał uniknąć, a młodzik, któremu wyrwała pałkę jednym szarpnięciem, śmigał jej ostrzem zębatego noża tuż przed oczami. Jako jedyny podszedł na tyle blisko, by mieć możliwość wyprowadzenia ciosu. Dwóch pozostałych trzymało się za plecami Włocha. Mimo tego ćwierć pacierza później żeglowali już po morzach po drugiej stronie, rybiooki ciężko kulał i słabł coraz wyraźniej, a Giordano liczył wytrzymałość swego rapiera na może jeszcze dwie, trzy blokady.
Krab za jej plecami skinął swoim towarzyszom, a Cykada skoczyła. Jednym uderzeniem odrzuciła rybiookiego i dopadła Giordana, chwytając jego dłonie w nadgarstkach i podrywając je do góry. Padli razem na ziemię, na dziedziniec, który w strugach deszczu zdążył się zmienić w grząskie bajoro. Spleciony w parodii miłosnego uścisku z Bestią, odginając twarz jak najdalej od wysuniętych kłów, Giordano usłyszał wyraźnie, jak coś w jego ciele chrupnęło znajomo i nieprzyjemnie.
W innym przypadku drapieżność Cykady Giordano wielce by sobie cenił. Za życia jak i po śmierci uwielbiał kobiety z temperamentem. Teraz jednak przyciskany przez siedzącą na nim kobietę walczył o swe nieżycie. Gdzieś pod czaszką Włocha tliło się współczucie dla tej kobiety. Bo ona się nie mściła, ona płakała.
Zemsta ma cel, zemsta to powolne i metodyczne podchodzenie ofiary, ona miotała się na ślepo, raniąc przypadkowe osoby i siebie. Cykada potrzebowała przewodnika ku swej zemście. I jakimś dziwnym zrządzeniem losu, Włoch się nim mianował.
Przyciśnięty rozszalałą Bestią w ciele Moshiki, w ogóle nie przejmował się tym, że może dołączyć do Alego ginąc śmiercią ostateczną z rąk tej kobiety. Nie przejmował się tym...teraz dłonią próbował dosięgnąć rapiera. Palce był wszak blisko rękojeści. Tak blisko.


Zacisnął palce, chwycił. Pociągnął, chwycił mocniej rękojeść i grzmotnął ja w twarz Cykady sycząc.- Na czułości jeszcze przyjdzie czas Moshiko.
Starał się wsunąć ostrze rapiera pomiędzy swą twarz, a twarz agresorki, sycząc gniewnie. –Hamilkar... pamiętasz? Oboje chcemy go dopaść. Oboje....skup się na nim. Opowiedz o nim. Na Boga Moshiko, jestem twoim...-przez chwilę milczał szukając słowa.-... sojusznikiem.

Z tej nocy, obok wielu innych, wyniósł Giordano tę naukę, że z Bestią się nie paktuje. Imię Hamilkara, zemsty, która miała ich połączyć, miast przywrócić rozsądek, rozpaliło w oczach Cykady ognie piekieł. Giordano zdołał jeszcze nadludzkim wysiłkiem wepchnąć między siebie a nią ostrze korda, który przyłożył płazem do szyi szarpiącej się z nim Gangrelki, mokrej i śliskiej jak wąż, i w napiętych do ostateczności rękach przytrzymywał nim jej głowę z dala od swojej szyi.

Syczała wściekle, a on nadal próbował zrzucić ją z siebie. W chwili, gdy przez plusk deszczu dotarł do niego trzask dartej materii, i Giordano pojął, że to nie szwy na jego sfatygowanym kaftanie, ale jego własna skóra pękła, a Cykada patroszy go niczym myśliwy ubitą zwierzynę, sycząc niezrozumiałe słowa, w tej chwili dwie myśli przemknęły mu przez głowę.
Bierze mnie za niego. Za ojca. Oraz: Co do kurwy nędzy robi ten Krab?

Na twarz Cykady opadła sieć. Krab i jeden z kapitanów pospiesznie, lecz metodycznie i ciasno oplatali nią wampirzycę. Drugi, starszy mężczyzna o pobrużdżonej, smagłej twarzy, zawahał się i ten moment zawahania wystarczył. Wyswobodziła rękę, pociągnęła go pazurami od krocza po szyję. Wyprostowała się, strząsnęła z siebie sieć wściekłym ruchem, śmignęły w powietrzu ołowiane ciężarki.

Ucisk zelżał i Giordano między falami bólu zdał sobie nadzwyczaj jasno sprawę, że z niego wstała, być może uznając za już pokonanego, zbyt słabego, by stanowić zagrożenie czy wyzwanie.

Stała nad nim w rozkroku, w jej piersi drgało ostrze szabli, oczy płonęły jak w gorączce. Na martwej, po gadziemu obojętnej twarzy mignęła trudna do opisania tęsknota. Obróciła twarz w stronę, z której nawet tu, w głębi lądu, słychać było gniewny pomruk morza, i postąpiła w stronę bramy, przekraczając ciało rannego Brujaha.
Ból zalewał umysł Włocha. Ból rozrywał zmysły Giordano, tak jak pazury Cykady rozrywały jego ciało. Po chwili był ciężko poraniony, a Moshika... powinna być związana. Nie była.
Krab zawiódł. Może rzeczywiście, ciężar przeżytych wieków przyciskał go do ziemi?
Cykada odchodziła, a on mógł pozostać tak jak jest, mógł leżeć we krwi, mógł jęczeć... mógł powiedzieć, że zrobił wszystko co mógł. A przecież zrobił wiele.
Giordano mógł się poddać.
Ale czy kiedykolwiek coś takiego zrobił? Zawsze idąc pod prąd, zawsze przeciw biegowi rzeczy.
Zacisnął zęby. Bolało, ale skupił się na ranie... na jej gojeniu.


Sciocco. Tym był. Włoskim głupcem.
Co zyskiwał na dalszej pomocy Cykadzie. Jej wdzięczność, zaufanie, przyjaźń... miłość?
Był głupcem, był upartym głupcem. Nie potrafił sobie odpuścić. Ani się poddać.
Skupił się na leczeniu. Uparty i wściekły nie zamierzał pozwolić jej odejść. Nieważne ile by go kosztowało. Całą pozostałą mu siłę włożył w kopnięcie. W uderzenie mocne, kopniak mający złamać jej nogę. Utrudnić ucieczkę i poruszanie. Nie zamierzał dać jej odejść.

- Nie! Aurana, stój, stój! - krzyczał Krab z rozpaczą w głosie, ale to imię, o ile należało do niej, nie zatrzymało jej na tej drodze, tak jak nie powstrzymało rzezi w wiosce.

Giordano dźwignął się na rękach, z ust buchnęła mu krew, padł twarzą w błoto i znów się uniósł, by stanąć na chybotliwych, miękkich jak wata nogach. Z rany w brzuchu ciekło coś wilgotnego, jego ręka zagłębiła się w zamykającej się z wolna wyrwie w jego własnym ciele, palce przesuwały się pomiędzy zeschniętymi jelitami. Wreszcie Giordano z plugawym przekleństwem na ustach pchnął kciukiem porozrywany żołądek tam, gdzie mu się zdawało, że było jego miejsce, i postąpił do przodu pierwszy chybotliwy krok.

- Nie odchodź, jeszcze nie czas - przez szum deszczu niewyraźnie dobiegały go błagania Kraba. Zyskał tyle tylko, że krocząca coraz szybciej i szybciej w stronę bramy Cykada zatrzymała się, by ogłuszyć go ciosem w opancerzoną głowę, i odrzucić od siebie. Gangrel padł pod studnią, miękki i bezwładny jak szmaciana lalka.

Giordano się zaśmiał i jakoś mu to ulżyło. Ciągle przytrzymując dłonią wypadające wnętrzności, już pewniejszy skoczył za panią Zwierząt i uderzył. Zdążyła się odwrócić, kiedy podciął jej nogi. Na twarzy Bestii prócz żądzy krwi i gniewu z rozkoszą odnotował zdziwienie i z rozmachem opuścił stopę na jej udo. Chrupnęły łamane kości, ale chwilę potem śmiech zamarł na ustach Zeloty. Bestia wraziła mu szpony w niezamkniętą jeszcze ranę.

Rapier...nadal miał go w dłoni. Igłę która niewiele mogła zrobić wampirowi. Ale która mogła być użyteczna w inny sposób.
Giordano zignorował ból jaki zadawała mu Cykada, a przynajmniej się starał. Zacisnął dłoń na rapierze i pchnął w udo wampirzycy z całą siłą jaką potrafił z siebie wykrzesać w tej chwili. Musiał ją przyszpilić do ziemi. A potem...ruszyć po sznury i sam skrępować. Sfora Cykady, okazała się być stadkiem piesków pokojowych, bez swej pani.

Zanim dla Giordana zagasły wszystkie gwiazdy tej nocy, uszy wypełnił mu wibrujący krzyk wampirzycy. Potem ogłuchł, i w tej martwej ciszy widział jeszcze własne dłonie, odrywające jej ręce od swojego poharatanego ciała, swoją stopę opartą na jej piersi. Potem wszystko stało się czerwone, nim zaległa ciemność.

Umieram, zdążył jeszcze pomyśleć, drugi raz i naprawdę. Zaiste, gdy ojciec przyniósł mu ten niechciany dar, zaległy takież same ciemności.

***

I tak samo jak wtedy otworzył - zdałoby się, że po chwili ledwie - sklejone bólem i nieświadomością powieki.

Nad łóżkiem trzeszczało łuczywo, na niewielkim stoliku obok łoża płonęła niepewnie świeca. Czuć było sól, a komnata i łoże drżały od siły przyboju. Giordano uniósł głowę i ujrzał własny rozharatany brzuch, poszyty ściegiem, jakim łatało się porozdzierane żagle. Chciał dotknąć ran, ale nie mógł - leżał nagi, przywiązany do drążków łoża.

- Nie ruszaj się - ozwał się ospały, ale i znajomy głos. - Musiałem cię skrępować, siekłeś pięściami i rozdrapywałeś rany. - Nad Giordanem pochyliła się twarz rybiookiego. - Nieźle oberwałeś. Zrobiłem, co mogłem, ale żaden medyk ze mnie, nawet nie wiem, czy dobre kawałki zszyłem razem. Posłaliśmy po Iblisa i po Grazianę Mendozę, może któreś przybędzie, może nie... świt już blisko, a w mieście szaleje zaraza.

Gangrel wyprostował się i wytarł dłonie w otłuszczone i pokrwawione spodnie.
- Poszukam jakiś skór, żeby cię przykryć. Mogę cię rozwiązać, czy będziesz jeszcze szalał?

Szalał?... To słowo jakoś do niego nie docierało. Co się stało.
-Gdzie jestem?- wychrypiał Giordano, powoli przypominając sobie... jak się mówi.
-Leżysz w twierdzy Oko Zachodu, w mojej komnacie.- odparł Gangrel sprawdzając szwy.- Pozszywałem cię, ile potrafiłem. Potrafię jedynie zszyć skórę czy nastawić złamane kości. Żaden ze mnie medyk.
-Jak ci na imię?- spytał Giordano.
-Miecznik mnie zwą.- odparł Gangrel z uśmiechem lekkim na twarzy.
-Co z Cykadą?- spytał Giordano.
Miecznik zastanawiał się przez moment, mrugając leniwie podwójnymi powiekami. Najwyraźniej ważył w sercu, jak wiele może rzec, nie nadszarpując lojalności.
- Lepiej, ani chybi, niż było - powiedział w końcu. - Własny umysł jej wrócił, znaczy. Jest u siebie, w wieży. Chciałem pójść, rany jej pomóc opatrzyć, boś jej żebra na wierzch wyrwał, Zeloto, jak skrzydła ptaka. Wiele ran widziałem, ale takiej - nigdy. Samo to się dobrze nie zrośnie, ale gdzie tam. Tknąć się nie dała, za drzwi wyrzuciła. Może jeśli Szaleniec przyjdzie, to jemu pozwoli się poskładać. Może... Iblis to nie Celestin... Na razie czekamy - zakończył z powątpiewaniem w głosie.
-Twarda jest... wytrzyma, przeżyje.- Giordano przymknął oczy lekko się uśmiechając. Wszak zwyciężył. Udało mu się zapobiec jej końcowi. Wedle jej prawa, ona była jego zdobyczą. I kiedyś Giordano zamierzał się o swoje upomnieć. Następnie spytał.- Gdzie jest Krab?
- U niej. Poi go krwią, żeby nie zasnął. Marne szanse. Poprzednio, jak go zmasakrowała, spał prawie rok. To był ciężki, długi rok, przyjacielu - podsumował ponurym tonem. - I nie, nie wierzę, by Krab wrócił szybko do sił. Dobrze, żeś rozniósł Szczura - w jego głosie nie było ni krzty współczucia czy litości dla spalonego współbrata. - Przewodził największym łajdakom... Teraz się gryzą, kto z nich pierwszy i ważniejszy. Dzięki temu ciężkie czasy bez Kraba nadejdą później. Lecz nadejdą niechybnie.
-Zobaczymy. -odparł Giordano. Ruszył ciałem. Bolało. Bolało straszliwie. Zacisnął zęby opadając na łoże i spytał.-Co z moimi mieczami?
Gangrel mrugnął drugą parą powiek i szarpnął głową, tak, że Giordano mógł zobaczyć skrzela za jego lewym uchem.
- Raquel! Miecze Włocha, na jednej nodze! - odwrócił się do Giordana. - Winieneś się położyć. Nie możesz się przemęczać - w jego głosie znać było nieudawaną troskę. - Psiakrew, szwy już puściły...

Niski, dziesięcioletni może dzieciak o czarnych włosach spadających na ogromne oczy, w których widać było nadal głód nędzarzy, uginając się pod niesionym oburącz pakunkiem, skłonił się niezgrabnie. Pakunek położył na skórach obok łoża i z szacunkiem odsunął płótno.
- Oczyściłem z krwi i błota.
Młody wampir uśmiechnął się. Wszak szkoda by było je pogubić. Owe miecze, które tej nocy wiernie mu służyły.
Nagle coś sobie przypomniał. Obietnica złożona assamicie. Spojrzał na Miecznika niemal z gorączką w spojrzeniu mówiąc nerwowo.-Oręż maura. Gdzie on? Gdzie ów miecz? Obiecałem, że nie będzie walał się w błocie.
- Czyszczę jeszcze - pisnął chłopak, a Miecznik klepnął go w plecy i popchnął za kotarę oddzielającą łoże od reszty komnaty.
- Jak skończy, to przyniesie. Wiem, że ci ta broń droga, oddać jej nie chciałeś. Myślałem już, że bój będziemy mieć z tobą jak z Cykadą - uśmiechnął się, obnażając suche zęby.
Brujah zaśmiał się w odpowiedzi, mimo że żebra bolały go bardzo. -Możliwe że tak.
Uspokoił się i spytał.-Co się zdarzyło, gdy byłem nieprzytomny?
W dłoni Miecznika pojawił się zakrzywiony nóż. Gangrel bawił się nim, przerzucając z dłoni do dłoni, wreszcie począł leniwie dłubać sobie za paznokciami.
- A co ostatnie pamiętasz?
-Ból i.. .śmierć. I moją stopę na piersi Moshiki. Właściwie to nawet... to wszystko wydaje się snem teraz.-mruknął Włoch.
- Kiedy duch mi wrócił, stałeś nad Cykadą, dociskając ją stopą do ziemi, trzymałeś za włosy i ręce, a ona wywlekała z ciebie flaki i mięso. Ona wrzeszczała, tyś był cicho, potem żeśmy zobaczyli, jak padłeś wreszcie, żeś tak mocno szczęki zaciskał, że zęby popękały jak drzazgi.
Giordano przeciągnął językiem po szczęce i faktycznie wyczuł ostre, nierówne krawędzie.
- Potem żeś gadał coś, ale włoskiego to ja nie wyrozumiem, tedy i nie wiem co. A potem żeś złapał za oręż Maura, co jej w piersi tkwił, i szarpnął. Ona krzyczała, bo ostrze zaklinowało się, Krab się podniósł i darł się, że ją zabijesz. Biegł do was, ale nie zdążył. Wyrwałeś tę szablicę, Cykadę żeś wypatroszył niezgorzej niż ona ciebie. Żebra na sztorc, serce żem widział w ranie... Ale uspokoiła się, niemal od razu, Krab dopadł do niej, coś tam sobie gruchali, jak to oni, a tyś stał, tuląc szablę do piersi jak dziecko. Potem padłeś na kolana. Podszedłem, pomóc chciałem, toś mnie nazwał oślim chwostem i psim synem, broni nie dałeś sobie odebrać, wąchałeś krew na klindze i mówiłeś, że coś ci przypomina. Jak ci w końcu szablisko z dłoni wyciągnąłem, wpadłeś w gniew, siekłeś pięściami, wyzywałeś wszystkich na pojedynek... Tyle że już leżąc w błocie, boś nie miał sił wstać. Krab zapakował Cykadę na konia i zarządził powrót do twierdzy, kazał cię zabrać lub przynajmniej zabezpieczyć przed słońcem. Co mi było robić? Kamuszek wziąłem, pacnąłem w głowę, przywiązałem do konia. Jako tylko zjechaliśmy do Oka, Cykada dwóch stajennych rozdarła, wypiła do cna, wrzask się narobił i rwetes jakby ogień w burdelu położył, i nikomu w głowie nie postało, co z tobą dalej robić. Tom cię wziął do siebie, i oto jesteśmy.

-Tedy tobie wdzięcznym za pomoc.-odparł Giordano, rozluźniając się i przez dłuższą chwilę milczał porządkując w głowie wspomnienia. Analizował na chłodno czyny swej gorącej krwi.
-Krab prosił Cykadę by... nie odchodziła. Dokąd miałaby odejść? Chyba szła w kierunku, morskiego brzegu, prawda?- spytał po dłuższym zastanowieniu Giordano.
Brwi Miecznika podjechały do połowy czoła. Dziwił się... Czemu? Pytaniu? Niewiedzy?
- Jam nie mocny w tej całej filozofii - przyznał bez żenady. - Ale myślę sobie, że każdy z klanów ma swą własną drogę do ocalenia, i własną ku upadkowi. Własny sposób na trwanie, i własny na ostatni taniec z kostuchą. Wy, Zeloci, kładziecie głowy w bitwach, któreście sami wywołali. Żyjecie walcząc i odchodzicie w walce. My idziemy w morze. Żyjemy na nim, ono naznacza nasze serca i ciała - przybliżył twarz ku Włochowi, jego rybie oczy przysłoniła przezroczysta powieka. Uśmiechnął się i podciągnął Giordana na łożu, by było mu wygodniej. Uścisk miał mocny i pewny. - Ono nas woła, jednych słabiej, innych mocniej, ale tam kończymy wszyscy. Jako kości w piachu, lub jako... na pewno słyszałeś o morskich bestiach. To my, Włochu. Tacy jak Cykada, jak Krab, jak ja. Tak żyjemy. Tak kończymy.

Milczał przez chwilę, potem dodał:
- Gdy następnym razem ujrzysz naszą panią, zobaczysz, że postąpiła krok dalej na tej drodze.

Włoch tylko skinął głową.Jak zwykle buntownicza krew, nie zgadzała się z faktami. Wyrwał Cykadę z jej pędu do morza. Pochwycił i zatrzymał. I jak wszystko co zdobył tej nocy. Także i ona należała do niego. Potem potrzeby ciała przypomniały o sobie. I Strazza rzekł. - Głodny jestem.

Miecznik skinął głową bez słowa, podniósł się wolno i ospale z kozła, na którym przysiadł by porozmawiać z Włochem. Tym samym powolnym i leniwym krokiem wyszedł za kotarę, do uszy Giordana dobiegło skrzypnięcie drzwi. Gdy Gangrel uchylił ponownie kotarę, jego dłoń spoczywała na ramieniu dziewczyny w poszarganej, pokrytej zeskorupiałym brudem sukni. Miecznik pchnął ją delikatnie w stronę łoża, na którym spoczywał wyciągnięty Włoch i wyszedł, wołając za sobą Raquela, a dziewka podniosła na Giordana puste oczy osaczonej sarny.
- Pan nie zabija, jeśli nie musi - wymamrotała błagalnie.
Te słowa, były policzkiem w jego w twarz. Najgorszym z możliwych. Policzkiem, którego nie mógł oddać. Przypomniały Giordano kim jest. Przeklętą przez Boga bestią, naznaczoną piętnem Kaina. Potworem.
- Ciii.. kwiatuszku.- rzekł do dziewki bardzo cicho.-Nie martw się. Nie chcę twej krzywdy, ani tym bardziej zgonu. Podejdź. Połóż się przy mnie...
Dziewczyna przestraszona posłusznie jednak uczyniła, co kazał. -Wybacz kwiatuszku. Postaram się by... nie bolało.
Kły wampira wbiły się w szyję dziewczyny, by napić się życiodajnej krwi. W takich momentach Giordano nienawidził siebie najbardziej. Czy nieśmiertelność jest warta takiego upodlenia, jakie musiał czynić by egzystować dalej? Żyć kosztem innych. Kosztem słabszych od siebie. Nie cierpiał tego.
Czuł jednak jak krew dziewczęcia syci jego głód. Dlatego zachował czujność. Zbyt łatwo można ulec pokusie jeszcze jednej kropelki.
Uśmiechnął się, gdy zorientował się że dziewczyna przeżyła jego pożywianie. Przytulił się do niej i zamknął oczy. To była ciężka noc i czuł się zmęczony.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 23-03-2011, 11:23   #98
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
- Mam pomysł jak dotrzeć do Sary. - Luisa spojrzała na swoje rozmówczynie, po czym dodała już bardziej do siebie. - Że też ja wcześniej o tym nie pomyślałam. Ten mały potwór. Potwór w skórze dziecka.
Graziana uniosła pytająco wąską, jaskółczą brew.
- Dona? - zapytała uprzejmie i czekała. Znać było, że na razie spokojnie, zbyt była wytworna by otwarcie okazywać zniecierpliwienie. Ale musiało jej się spieszyć, do zarazy, do jej chorych.
Salome bawiła się rzemykami paska.
- Ach - uśmiechnęła się nagle ze zrozumieniem. - Dona de Todos poznała już Catalinę?

- Nie tylko poznałam, ale i przygarnęłam ją do siebie z jakąś jeszcze dziewką. - Westchnęła głęboko na samo wspomnienie Kostakiego z tymi dwiema. - Majątek Sary może później się odzyska. Dziewki?? Sama je poświęciła by swą skórę ratować. - Dona wzruszyła ramionami. - A wracając do tematu. Mała z pewnością wie gdzie jest jej pani. Ja nie mam zamiaru uganiać się za nią by to sprawdzić. Za bezcelowe uważam to, bo i tak ten potwór jest sprytniejszy niźli ktokolwiek inny. Ale myślę, że Sara już wie o wszystkim. Jakieś propozycje?? Sugestie?? - Bacznie przyglądała się swoim rozmówczyniom.

- Uważam, że najlepiej by było, gdyby dona zaoferowała Sarze gościnę pod swym dachem - wymamrotała Salome ze wzrokiem wbitym w ziemię.
- W razie wykrycia jej obecności - któż wystąpi przeciw siostrze księcia? - uzupełniła Graziana, na dnie jej czarnych oczu pobłyskiwało zadowolenie.

Sam książę, przebiegło przez głowę Luisy. On sam.
Luisa Ignacia de Todos uśmiechnęła się szeroko. Ale tylko na chwilę. Później jej twarz była nieruchoma jak głaz.
- Rozważymy to w sercu swym, spokojnie. Rozważymy. - I znów nastąpiła chwila ciszy, by każda myśli swe zebrać mogła.
Dona de Todos pierwsza tę ciszę przerwała.
- Nienaturalna zaraza. Spadające gwiazdy, gwiazdami nie będącymi. Giovanni w mieście. Krwawe Łowy i zamieszki. To musi mieć ze sobą jakiś związek.

- Musi - przyznała Graziana. - Lecz wybacz, dona, nie mi teraz rozważać te powiązania. Muszę wracać do chorych, postawić tamę zarazie. Inaczej wszyscy zaznamy jej skutków. Jeśli dona ma takie życzenie, list napiszę do Gaudimedeusa z mego zboru, by wspomógł donę swą wiedzą o wędrówkach ciał niebieskich.
Salome zaś... Salome uciekła wzrokiem za okno, za którym zatokę szarpały sztormowe wiatry.
- Rada będę z takowej pomocy. - Kiwnęła uprzejmie głową. - Żegnaj zatem. - Dona stuknęła swą laską i w drzwiach służka stanęła by odprowadzić jedną z trzech wiedźm.
- Cóż tam widzisz duszko za oknem?? Co tak wzrok twój przykuło?? - Zwróciła się do Salome. - Ufasz jej?? - Padło ni z tego ni z owego.
Trędowata wzruszyła leciutko ramionami.
- Tak dalece, jak to możliwe. Nie mniej i nie mocniej, niż to konieczne. Graziana jest i pozostanie Tremere. Na jej obronę powiem tyle: na szczęście nie jest Eugeniem, przełożonym tutejszego zboru. Ten to pierwszorzędna świnia - uśmiechnęła się leciutko. - Graziana po prostu jest lojalna wobec swoich. Wiem, że wystąpiła kiedyś przeciwko woli klanu, ale tym bardziej będzie teraz wierna. Taka sztuka mogła się udać tylko raz - Salome zastanowiła się. - Ciężko powiedzieć, kogo ona właściwie popiera. Zanim nastał twój brat, obracała się wśród Zelotów. Jakiś czas z wyraźną przyjemnością przyjmowała względy Bajjaha, to główny przywódca buntowników, zwą go Wilkiem Zelotów. Ale gdy wybuchło powstanie, gdy twój brat obalił Malafrenę i miażdżył zelocki bunt, Graziana go poparła, odwracając się od Zelotów. Na pewno gra własną grę, obliczoną na zysk i splendor klanu Tremere i jej samej. Czy można jej ufać? Chciałabym, dona. Bo alternatywy są jednak dużo mniej... ludzkie.
Stara jak świat prawda, siostro. Stara jak świat. Luisa wysłuchała ze skupieniem wypowiedzi Nosferatu. Każdy ciągnie w swoją stronę by jak najwięcej uciułać dla siebie.
- Tylko my trzy o tym wiemy. - Dona de Todos popatrzyła prosto w oczy Salome. - A my, Ventrue, nie zapominamy. - Dodała zamyślona. I po chwili zmieniła ton wypowiedzi, a delikatny uśmieszek wypłynął na jej twarz. - A wy kogo popieracie?? Kogo popieraliście?

Salome gładko pominęła pierwsze pytanie.
- Wówczas to ja zasiadałam w radzie starszych. I poparłam Labrerę, moja pani. Nie ma dziś w Ferrolu nikogo, kto wówczas żył w Ferrolu, a nie pokłonił się wtedy twemu bratu... Nie żyją, lub uciekli na północ.

Dona de Todos zaczynała rozumieć, dlaczego Salome jest tak szanowana. Jej dyplomatyczne wypowiedzi niewątpliwie zrównywały jej przyjaciół. Luisa była przekonana, że Salome jej nie kłamała. Ona osiągnęła o wiele wyższy poziom - ukrywała prawdę, mówiąc... prawdę. Teraz też wykonała zręczny retoryczny unik, i nie odpowiedziała na pytanie.

Cóż znaczy, kto przed kim zgiął kark czy kolano? To tylko pozłota, zewnętrzny splendor władzy, i aż za często nie kroczy w parze z rzeczywistym poparciem, prawda, duszko?


- Dobrze zatem. - Pokiwała z uznaniem głową. - Niech i tak będzie. Spróbujemy się też dowiedzieć czegoś o majątku Sary. Mój spowiednik, dominikanin, wszak sam musi się wyspowiadać. A któż godniejszy będzie do tego niźli ten co sam o dusze innowierców i wszetecznic walczy?? Nie sądzisz moja droga??
Salome uśmiechnęła się delikatnie.
- Twój spowiednik znajdzie w ojcu Schirebenie przewodnika i latarnię morską w ciemnościach grzechu... Dona, nie chciałabym nic sugerować, ale ktoś o twojej pozycji powinien zaprezentować się godnie w mieście. Nawet pomimo zarazy. Już jutro zostanę zasypana gradem pytań, a wolałabym, byś przedstawiła się sama.
- W czasach zarazy bawić się będziemy. - Dona de Todos uśmiechnęła się nieznacznie. - Toż to czysta rozpusta. - Zamilkła na chwilę. - Bal. Bal wydam. Ale jeżeli nie chcesz odpowiadać na pytania o mnie, musisz mi o Rodzinie opowiedzieć. Kto jest kim, gdzie mieszka. Wszak trzeba wszystkim zaproszenia dostarczyć. - Stara kobieta stuknęła swą laską i służąca do sali weszła.
- Sprowadź mi ojca Salvadore. - Służka wyszła.
- Liczę też na pomoc w dostarczeniu owych zaproszeń.

Po chwili pojawił się dominikanin.
- Pisz. - Rozkazała. - By poznać wszystkich członków Rodziny, w Zamku Słońca bal wydaję...

Luisa Ignacia de Todos podyktował księdzu tekst zaproszenia. A Salome miała przygotować listę gości.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 27-03-2011, 16:18   #99
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Iblis z trudem pował z ziemi, zmierzył księcia wzrokiem zaciekawionym. Gdyby zwykł oddychać, pewnie teraz dyszałby ciężko, ocierając pot z czoła. Kolejny anioł spadł. Kolejna gwiazda z nieba. Malkavian w zamyśleniu spogladł na niebo.

-Tam spadł anioł. Spadł i nie wstanie. Lecz światło jest początek, jego upadek zrodził nowe...

Przygryzł wargę, rozejrzał się wkoło. Potem jego spojrzenie rozbiegło się wkoło, mamiły dźwieki, liry, światła. Wysiłkiem woli ponownie skupił się na tym, co ważna. Przyczynę upadku anioła rozważy potem. Teraz ważny był książę.

-Damaso, jesteś księciem tytułu. Lecz czy władzy? Czy ktokolwiek by ośmielił się zapolować na ciebie? Ja widzę, że jest drugi książę. Bo jeśli ktoś organizuje własne krwawe łowy, on też jest księciem. Judaszu, pętla na szyi ci się zaciska. Możesz przyjąć pomoc jako książę. Wiedz, że nawet królowie uciekali z pola walki. Po posiłki.

I wiedział, tam gdzie nie dawno spadła gwiazda, dwa trony. I pod jednym tronem leżał baranek zabity, przebity saraceńską szablicą, a pod drugim starty gości które wiły się jak wężowe gniazdko wspinając się po gładkim kamieniu trony jakoby po drzewie poznania dobrego i złego. Wzrok Iblisa zatrzymał się na moment, zapach... Czuł krew. Nie życie, a krew. Bluźnierczą rzeź, posokę, gwałt i brud. Nie była to ciemność. Ta zacna dama zawsze pozostawała czysta.

-Jedź do mnie i zejdź z tonu, ale nie z swego tronu. Widzisz, oni najprędzej tam ponownie cię znajdą, a mnie nie będzie. Druga sprawa. Ta obława miała się odbyć jutro, nie wiem czemu ścigano dziś. Armand... O tym, że mnie wyzwał to wiesz. Wiesz czemu? Bo ja wiem, a ty nie. Książę, tego ci nie powiem. Zobaczysz potem. Dowiesz się cóż ujrzałem tan na niebie, kto spadł ze sklepienia gwiazd, która z nich... Jedź do mnie. I mobilizuj śmiertelnych. Tych, którzy raz powstali nie zabijesz. Ogień gorętszy od serca, dno morskie lub kamienna płyta na wieki. Rozumiesz? To jest wojna, Judaszu.

Zamilkł, przy końcu głos Iblisa był tak chłodny, zimny jak stal, tak cierpki i nieprzyjemny, że można by było go pomylić z wyrokiem kata. Alb wyrokami dawnego anioła śmierci. Czekał na odpowiedź.

- Celestin ci nie ufał - oznajmił wolno Labrera.

Oh, Iblis wiedział to aż nazbyt dobrze. Pamiętał to gorejące znamię na policzku, pamiętał serdeczne poklepywanie po ramieniu i lekkie zawstydzenie, z jakim starszy Malkavianin tłumaczył mu konieczność więzów podległości. Pamiętał smak jego krwi wypełniający mu usta, gorący potok lawy.

- Wiesz coś o jego planach?

Iblis ciągle miał w rękawie kartkę pokrytą greckimi literami. Kartkę, którą wręczył mu sługa zmarłego, ale zmartwychwstałego Celestina.

Iblis zmierzył księcia wzrokiem ponurym, lekko zranionym, lekko gniewnym, a nade wszystko – chytrym. Chwilę pomilczał, dał księciu niepewność której ten tak potrzebował, przynajmniej aby być potulniejszym dla Iblisa.

-Za dużo czasu minęło od naszego upadku aby ktokolwiek wierzył jeszcze w zaufanie. Nikt nikomu nie ufa, w nikogo się nie wierzy, nikim nie pokłada nadziei. Czy Celestin mi ufa? Nie, tak jak ja nie ufam mu, nikt z twych wasali nie ufa tobie, a ty im, jak ty nie ufasz temu psu który mnie wyzwał na pojedynek, a on nie wierzy w ciebie – nie wierzy w siły księcia. Czy wiem? A otóżby miał wiedzieć jeśli nie ten, który zajrzał do księgi wyroków... - Malkavian zamyślał się na chwilę wpatrując się w ziemię, powietrze wokół niego ściął mróz lodowatej kalkulacji mknących myśli iblisa jak spłoszone konie ku przepaści której na imię było: Władza. - Wiem. Chciałbyś wszystko zrazu? Najpierw Judaszu sprzedałeś mnie, potem ja ratuje ciebie, a pragniesz więcej? Tylko powiedz jako kto mam ci to powiedzieć? Powiem ci wszystko co wiem po pojedynku, ale wpierw chciałbym wiedziećjako kto. Towar, jak mnie sprzedałeś? Wasal jak mnie traktujesz? Nie! Jako sojusznik. Inaczej dzisiejsza scena powtórzy się raz jeszcze. Uchylę Ci rąbka tajemnicy. Rozważano po wszystkim zakopać ciebie. Rozumiesz? Byłbyś wieki świadom jak ciało zmienia się w kamień, wysycha, jednoczy z gruntem, jak korzenie przepijają dłonie i stopy będąc ukrzyżowanym. Kto wie kiedy odeszłaby świadomość? Ile czasu śmierci potrafiłbyś trzymać ducha bez krwi? Jakie tortury kiedy nad grobem padłby martwy królik i kropla przesączyła się przez ziemię... To było łagodne, naprawdę – miłosierdzie pańskie. Może nawet za tysiąc lat wróciliby odkopać księcia i to co w nim zostało? A to wszystko jako łaska jeśli dobrze byś współpracował przy tym, co pragną uczynić...

Labrera potarł dłonią czoło. Uwierzył. Przyjął za prawdę każde słowo, a może i Iblis, sam tego nie wiedząc, rzekł mu prawdę? Jednak od księcia nie czuć było strachu. Bał się stając oko w oko ze zmartwychwstałymi, którzy wrócili, by się zemścić, ale teraz stał przed Szaleńcem spokojny i pogodzony z losem, który Iblis dla niego odmalował. Nie bał się śmierci. Nie bał się bólu.

Ventrue. Mamy jeszcze... chrystusów - Iblisowi przypomniały się słowa Doumy. Tak, Labrera się nie bał. Labrera z rozkoszą położyłby głowę dla jakiejś swojej wydumanej idei.

- Tak, tak... - książę pokiwał głową. - Byliby do tego zdolni. Może nie Celestin, on miał zawsze miękkie serce. On nigdy nie chciał zabijać. Ale Malafrena i Mehmed, a także Rabia, cień swego ojca... - wąskie usta księcia wykrzywił suchy uśmiech. - Toleruję cię na swojej ziemi od dawna, boś ty nigdy swoich bezeceństw nie wynosił poza mało znaczących śmiertelnych. Jednak, jeśli prawdą jest, co mi o tobie mówili, moglibyście z Malafreną i jego doradcą usiąść obok siebie w piekle. Więc czemu się od nich odwracasz?

Iblis wskazał palcem na niebo.

-Widzisz, jak on płacze? Ja nie jestem wrogiem innych aniołów. Mogę mieć ich w pogardzie ale to moi bracia, mimo wszystko. Natomiast jestem osobistym wrogiem Boga. Każdym dniem pokazuje mu jacy ludzie są mali, jacy nic nie warci, jak to za ten pył świata odwrócił się od nas... Ja mam cel i misje. Cóż oni mają? Brak zasad który czyni z nich zwierzęta jak ze śmiertelnych? Nie mówię, że mną kieruje miłość, tą już dawno wypaliła nienawiść, najbardziej podczas ukrzyżowania. Lecz tylko zasady odróżniają nas od nich. Bez powodu okrutny może być pies na kagańcu swych potrzeb. Widzisz książę, ja tylko kruszę glinę boską... Może kiedyś skruszymy cały świat?

Blisko świtu. Iblis miarkował się do powrotu.

-Jedziesz ze mną czy udajesz się swymi sprawunkami? Jeśli swymi, jedź głównymi drogami. Jeśli ktoś cię szuka, to liczy na ukrywanie się

Labrera rozważał odpowiedź Szaleńca, na gust Iblisa zbyt długo, więcej, niż tego wymagała. Wreszcie książę otarł mokrą od deszczu twarz, otrząsnął się.
- Przyjmę twą gościnę, Iblisie. Jako wasala. Jeśli to, co masz do powiedzenia, będzie warte rozwścieczenia Cykady, przyjmę i twoje słowa. Jako sojusznika.

Między odgłosem kropel uderzających o skały w wiecznej karze chłosty Iblis usłyszał drwiący, młodzieńczy głos:
- Wśród ślepców jednooki jest królem. Debil może być władcą kretynów.

Malkavian w milczeniu przygotował swego konia i na jednym, nie zajechanym koniu on i książę miasta ruszyli do zamku Manfreda. Kto prowadził, a był to Iblis, nie miało znaczenia. Książę był taki jaki był, szukał wszędzie oznak szacunku. Jeśli Iblis siedziby w tyle, wżąłby to za szacunek w rzeczy odstąpienia pierwszeństwa do rządzenia koniem, jeśli zaś ten by prowadził jak teraz – jako poddańcza usługę. Tymczasem Ischyrion był w tym monecie pragmatyczny, większą pewność w dobrej drodze miał u siebie.
Śpiesząc się odrobinę przemoknięci wjechali na zamek rodu Cunhabrama otworzyła się szybko, strażnicy nauczyli się rozpoznawać przybycie Malkaviana. Wielu wstawało przed świtem, służba nawet żwawo zajęła się koniem, a jeden z obrotniejszych kapitanów straży którego Iblis wyjątkowo nienawidził wedle tradycji począł się przymilać wampirowi, pomimo deszczu, zimnego powietrza wokół medyka jak i o ogólnego ziąbu na zewnątrz. Iblis nienawidził go. Nosił krzyżyk, co niedzielę bywał na mszy. Już tym zaskarbił sobie negatywne uczucia. Do tego miał swe grzeszki o których wampir wiedział i to bardzo go denerwowało. Wszak z tym człowiekiem już nic nie mógł zrobić! Ot hipokryta jakich wielu, serce przegniłe, usta złote. Dlatego i teraz zgromił go wzrokiem nienawistnym, aż krople deszczu w szaleńczej wizji świata zagotowały się i strzeliły w głąb nieba.

Lecz nic nie rzekł. Nic, bo cóż miał mówić z głową pełną nasion nowych myśli które przeniosła deszczowa wędrówka i łzy aniołów? Podczas powrotu do zamku zasiało się w jego głowie jedno imię: Anastazja. Uderzało jak dzwon pośród szumów deszczu i... morza? Możliwe, on nie potrafił zidentyfikować tego dźwięku. Równie dobrze mogło być to pluskanie końskich kopyt w błocie czy krew. Lecz imię ciągle dźwięczało, a z tym wekiem refinansowała rozpacz Iblisa. Stracił i do końca nie potrafił się z tym pogodzić, wszak on był istotą walki, działania, nie stworzoną do rozpaczy i godzenia się ze swym losem. Porywacze nie wzięli poprawki na jedną rzecz. Iblis to szaleniec o potencjalnie dużych możliwościach którego ręce krępowały pewne ramy i ryzyko. Któż pragnąłby go wpędzić w większe szaleństwo , zrzucić więzy i zachować się bestialsko, źle i fundując mały armagedon miasta? Wielką bitwę małego miasta.
Księcia przyjął w swej pracowni, acz kiedy prosił go do pomieszczenia, zarzucił tytuł. Ciekawe czy on wiedział, ze to nie zbytnia pewność siebie Iblisa? We czy on wiedział, że to nie obraza? Ciekawe, czy on wiedział, że to ostrzeżenie, podarunek ze strony szaleńca. Uświadomienie mu jego fatalnej sytuacji? Stali razem w pracowni. Lecz nim to nastąpiło, Iblis rozmawiał z Manfredem w korytarzu, karząc wampirzemu władcy miasta czekać.

-Ten, którego przywiodłem tutaj Manfredzie jest podobny do mnie. Uważaj na niego, nie zbliżaj się. Każ tylko przygotować mu komnatę podobną do tej w której ja spoczywam.
-Anastazja?
-Anastazja! Anastazja! Przyjacielu, a po po co go przyprowadziłem? Wiem, że zdrowa i żywa. Ktoś chce na nas wpłynąć... Jutro o zmierzchu będę musiał jeszcze raz wyjechać w miasto. Ty tymczasem nie szukaj jej oficjalnie, nagonka już była. Brzdęknij monetami po służbach różnych dworów oraz nadstaw uszu na możliwe przybycie lekkozbrojnych jeźdźców w rejonach. W nocy... O zmierzchu porozmawiamy, będę zapewne coś jeszcze wiedział...

Wrócił do księcia, pracownię wypełniał mrok. Zamknął drzwi, zrobiło się ciemniej. Podszedł do Damaso zupełnie spokojnie, stanął obok przyglądając się mrokom. Chwilę pomilczał, a może czegoś słuchał? Nie odwracając oczu od ciemności, rzekł głosem ściszonym, ochrypłym, trochę melodyjnym. Zimno kamienia współgrało z chłodem bijącym od Iblisa.

-Labrera, to jest ciemność. Ciemność zawsze jest czysta, nie ma w niej pyłu ziemi, nie ma tam rzezi, nie ma ognia, nie ma też radości. Jest tylko ona i wszechogarniające zimno. Ciemność jest skrzydłami Abaddona, anioła otchłani i czeluści. Tego, który nie wsparł buntu w niebiosach, tak naprawdę pierwszego anioła nie ja, a on. Wyobrażaj sobie go jako Szeol, jeśli ci łatwiej...

Wampir swą pracownie znał dobrze, bez światła przemkną między stolikami, uderzył ręką w stół, jedno z naczyń pękło dźwięcząc w ciszy. Wampir szepnął do książęco ucha.

-O była istota umierania, zniszczenie formy. Twoi wrogowie byli w ciemności i z niej wrodzili, lecz nie strzaskali się. Ale zaraz, musieli!

Iblis zaśmiał się, zarechotał krótko, chyba się szczerzył rozbawiony. Potem znowu cisza, on uczynił kilka kroków oddalając się od władcy miasta, oddalając się mówił, a jego głos się oddalał.

-Więc co w nich rozbito na pył gruz? I gdzie to jest? Wszak nie w ciemności, ona jest czysta. Ona wie. Oni są brudni i Abaddon ich ponownie nie przyjmie. Może spadające gwiazdy trop? Może krzyk? Spadając wszak krzyczeliśmy. Damaso, patrz.

Iblis wziął świecę, zapalił ją, podał księciu. Płomień drgał niepewnie, od malkaviana płynął lekki, zimny wiaterek. Przyglądał się świecy, potem księciu, świecy i księciu.

-Jesteś teraz niosącym światło jak ja. Ale ciemność ich nie lubi. Musisz zgasić świecę, tutaj i tam, w sobie i nad sobą, musisz zgasić swoją gwiazdę. Wsłuchać się co ciemność ci powie, a wierz mi – wystarczy prę chwil. Zgaś świecę i czekaj na swoją apokalipsę. Lepsza ona niż armagedon w mieście.

Iblis wszy szedł z pracowni kierując się ku swemu leżu. Za parę minut miało świtać.

-Potem do miejsca spoczynku zaprowadzi cię służba. Następnej nocy, po pojedynku powiem co wiem i wyjaśnię coś usłyszał naprawdę. Gaś świecę!
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 28-03-2011, 12:28   #100
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Nie jestem pewna, czy powinnam...- zagryzła po raz kolejny wargi.

Gaudimedeus uniósł wzrok ku czarnemu niebu, z którego spadały na nich hektolitry wody, rozbryzgując się na ich głowach niczym na zwieńczeniach kamiennych posągów w fontannie.

- Nie dolecisz, Mewo. Wiesz o tym. Nastanie świt, powieka Oka opadnie a ty będziesz jeszcze po drugiej stronie.

Gangrelka patrzyła z ukosa na cień domostwa astrologa. Rozłożysta rezydencja, nosząca nieco znamiona stylu mauretańskich budowniczych, wysunięta była na postrzępionym kliffie jak latarnia morska. W dole, gdzie urwisko opadało prawie pionowo, roztrzaskiwały się wściekle o kamienne zęby olbrzymie fale. Dom jednak wznosił się dużo wyżej. Jak twierdza - pomyślała. Huk przyboju oszałamiał, zatykał uszy jak watą.

- Ale...- podnosiła głos, by przebić się przez hałas - To twój dom...Twoje schronienie. A ty jesteś...Jesteś...
- Tremere. - dokończył astrolog. - Tak.

Patrzył na nią, stojący prosto na zakręconych, kutych w skale stopniach. Sztorm sprawiał, że ledwo mogli rozmawiać. Wiatr szarpał włosy, słowa walczyły jak statki by płynąć dalej.
- Powtarzam: zapraszam Cię do mojego domu.




* * *


Chodziła sztywno i starała się nie dotknąć niczego, choć rozglądała się z prawdziwą, dziecięcą wręcz ciekawością. Nie bał się o swoje cenne sprzęty. Po pierwsze dlatego, że wiedział, z jaką gracją potrafi ona stawiać swoje stopy, jak panuje nad otaczającą ją przestrzenią.

Po drugie, i tak co najcenniejsze - dom chował głęboko, pod powierzchnią, jak w nieświadomości, niedostępne dla gości. Tam to zapadały się właśnie owe nowo pozyskane skarby, zwiezione w trudzie i deszczu na objuczonych ciężko wierzchowcach - ale zapadały się znoszone po cichu, przez tylne przejścia, bez wzroku postronnych, znikały niczym w trzewiach usadzonego na klifie potwora.

Po trzecie, po raz kolejny okazywało się właściwym, by Strażnik opuszczał podziemia tylko wtedy, gdy było to absolutnie niezbędne. Tym razem okazywało się to wręcz zbawienne, biorąc pod uwagę fakt, że w linii krwi Strażnika płynęła częściowo krew Zwierząt, a Gangrele pamiętają dobrze że Dom Tremere nie pytał ich o zdanie prowadząc swoje eksperymenty. Cóż, może było to zbyt łagodnie powiedziane. Ale akt tworzenia, a już na pewno nauka, wymagają ofiar.

Sprowadzając to do jednego, gospodarz po prostu dbał, by strażnik biblioteki i dzisiejszy gość w ogóle się nie spotkali. Strażnik miał dość roboty na niejedną noc, bo dostał polecenie wstępnego skatalogowania nowych pozycji - zresztą zachwyt jaki podzielali nad księgami upewniał astrologa, że Strażnik wcale nie będzie chciał za nic opuścić podziemi, pragnąc obcować z niesamowitymi dziełami. Więcej, Gaudimedeus sam chętnie zaszyłby się już na miesiące w bibliotece, by oddawać się rozkoszom nabywania nowej wiedzy lub choćby nabożnego wręcz podziwiania tego, co uratowane zostało na szczęście od ognia.

Ale jednak bycie gospodarzem pociągało za sobą obowiązki, mimo że astrolog był już śmiertelnie, jakby to określenie nie pasowało do wampira, zmęczony. Oprowadził więc Mewę po tych częściach domostwa, które mógłby pokazać większości gości, choć nie klientom szukającym porady astrologicznej. Pokazał jej nawet najwyższy punkt domu, czyli obserwatorium. Tylko wielki taras z widokiem na morze zainteresował ją bardziej niż przyrządy, ale z powodu pogody musieli poprzestać na patrzeniu od wewnątrz. W oczach Mewy widać było wtedy ptasią tęsknotę do wzbicia się z podestu i rozpostarcia skrzydeł, ale trwała ona krótko - bo i ona była wycieńczona i tak jak on, przemoknięta do szpiku kości. Przechadzkę, starannie zaplanowaną by trzymać Gangrelkę z daleka od miejsc prowadzących w dolne partie rezydencji, zakończyli przed jednym z pokoi gościnnych.

- Tutaj możesz się schronić...- otworzył przed nią wysokie, łukowato zakończone drzwi - ...to miejsce...dla specjalnych gości. Specjalnie zaprojektowane kotary i wygody, które pozwolą ci spocząć po trudach nocy.
- A ty?
- Ja mam swoją przytulną kryptę, do której czas się już udać. Wiele się zdarzyło tej nocy...

Tak. Była to prawda. Ale nie miał już siły dziś wszystkiego rozpamiętywać. Zjawisk niebieskich. Wejścia w szeregi pełnoprawnych obywateli Rodziny. Mocy, którą w sobie dziś poczul. Niespodziewanych skarbów, jakie udało się wyrwać z gardeł wysłannikom zniszczenia.

Wreszcie...

Wzrok padł na obrączkę, która wciąż obejmowała jego palec. Dotknął jej delikatnie opuszkami palców drugiej dłoni. Nie podniósł jeszcze spojrzenia, ale po odgłosach, od których nie mogła powstrzymać się Gangrelka, przypomniał sobie jej przestrogi. A także, swoje odpowiedzi będące następstwem podjętych decyzji.

Popatrzył Mewie w oczy.

- Jeszcze raz, masz moją wdzięczność. Za wszystko. Jutro...- zawahał się, ale zaraz mówił dalej - ...jutro możesz pozostać tutaj ile chcesz. Ale w pełni zrozumiem, jeśli będziesz chciała wymknąć się zanim jeszcze na dobre ukażą się gwiazdy. Tak wiele nas dzieli...Ale ta noc daje nam ostatnią ze swych nauk: nawet Gangrelka jest w stanie ujawnić Uzurpatorowi swoje prawdziwe imię, nawet Tremere jest w stanie otworzyć drzwi swojego domu dla Zwierzęcia. Może...

Zamyślony, bawił się dalej metalem.

- Mówiłaś wtedy, że pragniesz tamtej księgi by wiedzieć z niej jak my, przeklęci, mamy żyć. Może czasem można dowiedzieć się tego bez zaglądania do ksiąg, Mewo.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 28-03-2011 o 12:35.
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:28.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172