Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-02-2011, 20:23   #14
Hawkeye
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Niedziela, 18 Kwietnia 1965 roku, Region Ngoc Hoi, Okolice wioski Mau Nau Vinh, 23:05


Ci, którzy znajdowali się w Wietnamie dłużej, musieli przyznać, że droga była świetna. Wykoszona z wszelkiej roślinności, posypana żwirem, czerwonym piaskiem z gdzieniegdzie zamontowanymi drewnianymi podkładami, stanowiła dobre miejsce do marszu. Gdzieniegdzie przy drodze widać było ułożone, ścięte pnie ogromnych drzew. Wielkimi krokami zbliżała się pora deszczowa. Wietnamczycy pracowali, aby nie zmyło tej drogi, gdy zacznie padać deszcz.

Wszyscy uważnie obserwowali linię drzew. Gęsty las, z którego praktycznie nic nie było widać i odgłosy przyrody trzymały ich w ciągłej gotowości. Czasami przed prowadzącym patrol Marine mignęło jakieś zwierzę, które przebiegało drogę, aby dostać się na drugą stronę lasu. Paru żołnierzy pokazywało sobie palcami małpy, które siedząc na drzewie obserwowały przybyszów. Wymieniano ciche uwagi, niektórzy śmiali się cicho, jednak napięcie było wyczuwalne.

Co jakiś czas robiono postoje. Wietnamska pogoda, klimat tego kraju dawał się we znaki. Po ujściu kilku kilometrów, na koszulach i bluzach mundurowych pojawiały się ślady potu. Żołnierze przecierali spocone czoła i pociągali solidny łyk wody z manierki. Dla wielu była to jedyna możliwość ratunku. Inni robili to, pamiętając słowa instruktorów: "Odwodnienie oznacza śmierć".

Jednak trzeba było maszerować. Ci, którzy znali lepiej historię, lub spędzili trochę czasu na poszukiwaniu informacji o Wietnamie, zastanawiali się kiedyś, czy również Francuzi przechodzili tą drogą. Plotki rozeszły się lotem błyskawicy, także wszyscy wiedzieli, że w świątyni odbyła się jakaś potyczka. Legia Cudzoziemska miała powiedzenie: maszeruj albo giń. Ilu z nich zatrzymało się w tej dżungli, aby nie wstać ponownie? I czy maszerujących dzisiaj spotka podobny los? Większość miała nadzieję, że jednak uda im się ominąć przeciwnika ... jednak gdzieś w głębi serca, wiedzieli że są to płonne nadzieje. W końcu nikt nie poświęcałby tyle środków na ściganie cieni.

Minęli połowę drogi, gdy zaczął zapadać zmrok. Czerwonawe słońce oświetlało dżunglę. I w tym samym czasie najróżniejsze rodzaje ptaków rozpoczęły swój wieczorny koncert. Przez kilkanaście minut panował duży hałas. Potem zaczęło wszystko cichnąć. Zmrok zapadł bardzo szybko. Drogę rozświetlała połowa tarczy księżyca i liczne gwiazdy. Niebo wyglądało naprawdę pięknie. Patrząc na nie można było zapomnieć, w jakim celu przybyło się do tego kraju.

Ponad sześciogodzinny marsz był męczący. Także gdy żołnierze dotarli do wioski, z radością przyjęli możliwość chwilowego odpoczynku. Prawie natychmiast wszyscy znaleźli jakieś miejsce, żeby przykucnąć, usiąść i choć na chwilę oprzeć ciężki plecak z sprzętem i prowiantem, zabranym na ten patrol.

Tymczasem kilku wysuniętych zwiadowców, obserwowało wioskę przez lornetkę, ze skraju lasu. Ciemność, chociaż ukrywała żołnierzy przed niepożądanym wzrokiem, nie pozwalała na zobaczenie wszystkich szczegółów.

Główna droga rozdzielała pola ryżowe znajdujące się na lewo od patrzących z głównym obszarem wioski. Po około 150 metrach otwartej przestrzeni droga znikała w dalszej części lasu. Pola wydawały się całkiem sporo, chociaż zapewne wystarczyły jedynie na wyżywienie wioski i może niewielki zarobek.


Droga i pola były teraz właściwie puste. Jeżeli nie liczyć trójki osób, znajdujących się gdzieś na skraju tego obszaru. Tyler zauważył ich właściwie przypadkiem, gdy obserwował linię drzew. Z początku trudno było rozróżnić ich sylwetki, jednak po chwili mógł dostrzec więcej szczegółów. W środku jednego z poletek znajdowała się kobieta i mężczyzna. Facet wyglądał na rozwścieczonego, popchnął kobietę, która upadła do wody i przez pewien czas siedząc na kolanach wydawała się szlochać. Wszystkiemu z ciekawością przyglądał się drugi mężczyzna, stojący na skraju tego poletka.

Samą wioskę, od pól odgradzał niewielki wał ziemny z pasem zieleni. Jakimiś dwoma drzewami, kilkoma krzakami i dość wysoką trawą. Domki wyglądały w większości na biedne. Wioska składająca się z około 30 gospodarstw była prawdziwą mieszanką stylów architektonicznych.


Mieszkańcy zbudowali ją na stoku niewielkiego wzniesienia. Domy znajdujące się najniżej, zarówno najbliżej lasu jak i pól wyglądały na najbiedniejsze. Małe, niechlujne, zbudowane z łatwo dostępnych materiałów sprawiały wrażenie słabych i gotowych do zawalenia się w każdej chwili. Dach stanowiła strzecha, a w wielu brakowało niektórych ścian.

Podążając wzrokiem w górę, chaty robiły się bardziej wystawne. Większe, zbudowane z solidnego drewna, z wytrzymałym dachem. W największych i znajdujących się najwyżej paliło się światło. Kilku pokojowe rezydencje, z dużą werandą musiały być rezydencjami naczelników. I chociaż z pewnością nie przypominały domów amerykańskich i tak stanowiłby miłe miejsce do zamieszkania.

Wioska była w tym momencie opuszczona. Tylko jeden mężczyzna spacerował drogą przy najbiedniejszych krzakach. Więcej ruchu odbywało się przy dwóch największych chatach.

Z bardziej rozświetlonej, z zawieszonym przed wejściem proporcem wyszło w tym momencie troje osób. Dwóch mężczyzn i kobieta pospiesznie opuszczali chatę udając się w kierunku niżej położonych domów. Żołnierze nie zdążyli dostrzec, co dzieje się w samej chacie, gdyż drzwi natychmiast zostały zatrzaśnięte.

Przez chwilę oglądali jeszcze pozostałe drogi, które mniej lub bardziej omijały wioskę, ale nie zauważyli żadnego ruchu. Sierżant rozkazał żołnierzom pozostać na miejscach i sam podszedł do porucznika składając mu raport.

Niedziela, 18 Kwietnia 1965 roku, Region Ngoc Hoi, 18:15


Cała grupa przywarła do ziemie, starając się jak najbardziej wtopić w otoczenie. Dziewczyna słyszała ciężki oddech strzelca pokładowego, który leżał tuż koło niej. Z szeroko otwartymi oczami obserwowała oficera, który leżąc na przedzie wyciągnął przed siebie pistolet. Powolnymi ruchami, ona i strzelec powtórzyli czyn pilota.

Czas zwolnił i wydawał się zwalniać coraz bardziej. Słyszała bicie własnego serca, słyszała kroki. Dopiero potem ich zobaczyła. Oddział 6 Wietnamczyków. Wszyscy z charakterystycznymi kształtami AK-47 przewieszonymi przez ramię. Obserwowali otoczenie idąc niespiesznie.

"Niech przejdą obok" usłyszała zdenerwowany głos strzelca. Jednak patrol Viet Congu, zbliżał się do nich coraz bardziej. Słyszała ich przyciszone głosy. Szukali ich, czy tylko byli ostrożni? To pytanie zawisło na chwilę w jej umyśle, bała się jednak je zadać. Bała się, że usłyszą, a przecież był jeszcze cień szansy, że ich ominą.

Niestety tamci cały czas zbliżali się prosto na ich pozycję. Wiedzieli, że jeżeli ich zauważą, będą mieli dużą przewagę. Pistolety zostały nakierowane na nich. Czekali, jeżeli otworzą zbyt wcześnie ogień stracą element zaskoczenia.

Czekali ... w końcu porucznik pierwszy otworzył ogień. Jego kula ugodziła idącego na przedzie Wietnamczyka w ramię. Ten upadając krzyknął z bólu. Przerażona Kim strzeliła nie celując i jej pocisk utknął gdzieś w jednym z drzew. Strzelec odczekał, a chwilę po naciśnięciu przez niego spustu, głowa bojownika Viet Congu eksplodowała w fontannie krwi, kawałkach czaszki i mózgu. Wietnamczycy byli przerażanie, zaczęli biegać szukając kryjówki i jednocześnie próbując podnieść broń.

"Poddajcie się jesteście otoczeni!" krzyknęła Kim mając nadzieję, że wróg posłucha. Tymczasem jej towarzysze otworzyli ogień powalając dwóch kolejnych. Widząc to pozostali po krótkiej chwili odrzucili broń i podnieśli ręce do góry. Grupa amerykańska wyszła z ukrycia i zaczęła zabezpieczać broń i jeńców. Kim udzieliła pomocy lekko rannemu dowódcy i rannym w pierś Wietnamczykowi. Po chwili związali czwórkę jeńców razem. Pozbierali broń, oprócz dwóch karabinów, które zostały połamane przez strzelca, aby nie mogły zostać użyte. Poganiani przez oficera cała grupa ruszyła dalej w stronę wioski.

Zatrzymali się dopiero 20 minut później. Na odpoczynek i ochłonięcie. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Jeńcy patrzyli na nich z mieszanką strachu i ciekawości. Wszyscy zastanawiali się, co zrobią zaraz?
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline