Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 18-02-2011, 16:27   #11
 
JanPolak's Avatar
 
Reputacja: 1 JanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemu
Huk śmigłowców wciąż dudnił w uszach, gdy pluton gromadził się na placu bazy południowowietnamskiej. Jediah odprowadził wzrokiem dowódców znikających w baraku. Był wśród nich podporucznik O'Leary, dowodzący plutonem. Był sierżant Green, bezpośredni przełożony Marines i zwiadowców. Był podoficer z Sił Specjalnych, który jako jedyny w oddziale miał prawdziwy karabin – ciężki, dużego kalibru, z drewnianym łożem – Jediah też chciał taki. Był południowowietnamski kapitan, mówiący trudną do zrozumienia angielszczyzną. I było kilku innych, których szeregowy jeszcze nie kojarzył.

Dla ukojenia nerwów wyjął z kieszeni skręcanego papierosa i zapalił. Cuchnący dym z najtańszego tytoniu rozniósł się w dusznym powietrzu.
- Stary, co ty palisz? – chłopak obok zakasłał – Zużytą srajtaśmę?
- E no, dobry tytuń! – zaoponował Jediah.

Palenie uspokajało. Tyler starał się nie denerwować. Jeśli Siły Zbrojne potrafią przerzucić kilka tysięcy ludzi na drugi koniec świata i zapewnić im wszystko – od bomb po talk do stóp, to muszą wiedzieć, co robią. Umieścili go tu w konkretnym celu, wyszkolili do wykonywania powierzonych zadań i wszystko będzie dobrze, jeśli będzie słuchał sierżanta i trzymał głowę nisko.

Pluton ostatni raz sprawdzał sprzęt i przygotowywał się do wymarszu. Zwiadowcy z Force Recon pomalowali twarze, zdjęli hełmy i zastąpili je miękkimi kapeluszami. Tyler zrobił tak samo, pomyślał, że przecież stalowy hełm nie jest w stanie zatrzymać kuli. Może śrut na zające – to tak, ale takim Charlie raczej nie strzelał.

Z baraku komendantury wyszedł sierżant Green.
- Dobra, panienki – zebrał drużynę i krótko przedstawił trasę marszu – Przyjąć wrogą obecność w terenie. Pełna czujność. Na szpicy najpierw idą Tyler i Clark.
Zwrócił się do zwiadowców.
- Pierwszy etap to trzy godziny marszu do wioski, trasy są uczęszczane przez cywilów i ARVN, ale pilnujcie się zasadzek. Zrozumiano? Oczy szeroko – przyłożył rozłożone palce do oczu – Ja idę zaraz za wami, coś wypatrzycie zaraz meldujcie. Wsparcie ogniowe stanowi szeregowy Tran Quoc.

Wskazał na szczerbatego Azjatę z kaemem, przysłuchującego się z obojętną miną. Sierżant nie użył żadnego zwrotu uchybiającego Wietnamczykowi. Nie zamierzał psuć morale chłopaków, a może po prostu nie chciał obrazić kaemisty.

- Zrozumiano? Do wymarszu, zbiórka!

Dziewiętnastolatek z umalowaną na zielono twarzą i „szesnastką” w rękach prowadził oddział przez wietnamską dżunglę. Wszystko było tu inne, a jednocześnie tak podobne do parku Yellowstone. Powietrze pachniało inaczej, las rozbrzmiewał innymi dźwiękami, rośliny były niepodobne do amerykańskich. Mimo to zwiadowca bezbłędnie rozpoznawał schematy przyrody, odnajdywał wzrokiem zwierzęce ścieżki, przecinki, miejsca naznaczone pracą człowieka, jak i te wciąż dzikie. Pomyślał, że nawet tutaj, na innym kontynencie, widać rękę tego samego Stwórcy. Komuniści mogą mówić, że Boga nie ma. Może nawet rację ma pan Darwin, mówiący, że gatunki nie są stworzone, a wyrastają jedne z drugich. Jednak w całym stworzeniu za fasadą róznych kształtów dostrzec można pierwiastek jednej boskiej mocy.

Przemyślenia religijne nie zajmowały mu dużo czasu, skoncentrował się na zadaniu. W końcu, około trzech godzin od opuszczenia bazy, wstrzymał oddział wzniesioną dłonią.
- Zabudowania, sto metrów, na wprost – zameldował.
- W porządku – od Greena bił spokój – Idziemy odwiedzić tubylców.

 
__________________
Jestem Polakiem, mam na to papier i cały system zachowań.

Ostatnio edytowane przez JanPolak : 18-02-2011 o 16:46. Powód: książki z obrazkami mają lepszą sprzedaż ;)
JanPolak jest offline  
Stary 18-02-2011, 23:47   #12
 
Maciekafc's Avatar
 
Reputacja: 1 Maciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znany
Szybkość z jaką tego dnia żołnierze zmieniali swoje miejsca była piorunująca. Jeszcze chwilę temu Mike przeżywał dziewiczą podróż głośnym helikopterem - teraz właśnie leciał po raz drugi tego dnia, a nie minęły jeszcze dwie godziny. Jednak chłopak wiedział, że ta podróż będzie znacznie gorsza od poprzedniej. Mimo, że maszyna była większa, bardziej stabilna, a śmierć mogła wybierać w większym gronie niż tamtym razem, to towarzystwo dwóch półgłupich telegrafistów totalnie zniechęcało. Dopiero stanowczy okrzyk szefa plutonu uciszył ich na dobre.

Pilot posadził niezgrabnie ciężką maszynę na piasku. Żołnierze zaczęli wychodzić z CH-47, a pilot wykrzywiał twarz w krzywym uśmiechu i wyciągał do góry kciuk w ramach podziękowań i życząc powodzenia. Jego robota była prosta.

Baza ARVN była strasznie zdezelowana, bezładna. Wszędzie walały się worki z piaskiem, a wszystkie budynki niszczały. Wokół śmierdziało. Na placu było dużo żołnierzy, wszystkich kolorów skóry i wszystkich stopni. Dowódcy szybko pomknęli do jednego z lepiej zachowanych baraków na naradę, a pozostali czekali chłonąc żar z nieba i smród zewsząd.

***

- Kossant...! Daj spokój z tym salutowaniem. Dołączysz do pierwszej drużyny sierżanta Millera. Będą potrzebowali Twojego wsparcia i łączności. Zrozumiano?
- Zrozumiałem sierżancie. A co z resztą ?
- Ha! Wiedziałem, że zapytasz. Nie martw się, wyślę ich z żółtkami..też mnie wkurwiają. . .
Dowódca cicho zaśmiał się. Po chwili grzebania w wewnętrznej kieszeni munduru wyciągnął karteczkę i spoconą dłonią podał ją radioopowi.
- Dosyć żartów. Tutaj masz częstotliwości tej zasranej bazy oraz tamtych dwóch. Musicie być w kontakcie! Na pewno się przyda. Postaramy się wam zagwarantować jakieś wsparcie. Masz pięć minut... powodzenia. . .

Mike w spokoju chłonął wszystkie słowa. Cieszył się, że jego drogi z pozostałymi radiotelegrafistami się rozeszły, chociaż na chwilę. Nie życzył im źle, ale zaczynał powoli nienawidzić. Teraz widział, jak szef podchodzi do nich i przekazuje im najpewniej te same informacje. Mike nie mrugnął okiem, a już go zauważyli.



- Hej świeżak! Podaj mi namiary na swoją matkę! - krzyknął grubszy i bardziej ohydniejszy z operatorów. Mike nawet nie wiedział jak mają na imię. Wyższy w okularach tylko powinszował mu śmiechem.
- Zapomniałeś, że tylko twoja jęczy do słuchawki...

Paskudny uśmiech szybko zszedł z twarzy grubego. - Ty skur.. - wycedził. Wyższy kolega załapał go za rękę i powoli odciągał. Mike w duchu zadowolony z siebie usiadł na ziemi i jeszcze raz włączył radio, sprawdził pokrętła. Wszystko wyglądało na sprawne. Liczył, że tutejsi operatorzy znają choć trochę angielski i mają cokolwiek do pomocy w razie kłopotów. Na koniec rzucił okiem w stronę wyrzutni granatów dymnych i flar. Tym razem dostał solidny przydział tych różnych pocisków, mógł powybierać w kolorach.

Kossant podniósł z ziemi swój plecak, zręcznie chwycił radio i kołysząc na piersi swój M14 ruszył w stronę grupki żołnierzy.

- Pierwsza drużyna? Szukam sierżanta Millera..

Wysoki barczysty latynos obrócił się i wskazał na mężczyznę przed nimi. Przy tym nie wyciągnął nawet papierosa z ust.

- Melduję się, sir! - Mike zasalutował - Zostałem przydzielony przez sierżanta plutonu, mam iść z wami.
 
__________________
Przechodniu, nie płacz nad moją śmiercią. Gdybym żył, ty byłbyś martwy.

Ostatnio edytowane przez Maciekafc : 18-02-2011 o 23:56.
Maciekafc jest offline  
Stary 19-02-2011, 13:13   #13
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

Bunny spojrzał na twarze pozostałych. Wypełnione hałasem wirników i ciepłym nawet tak wysoko powietrzem wnętrze kabiny mieściło całą drugą drużynę. Ktoś próbował spać, ich kapral, Johnson obserwował pozostałych, jeden z szeregowców zagłębił się w lekturze. Tylko jak ten pajac Willians darł mordę. – Te Ramirez! – Zaczepił zlęknionego chłopaka. – Cieszysz się?! Jedziemy zabijać żółtych skurwysynów! – Tamten spojrzał na niego, jeszcze bardziej przerażony. Red, kolejny szeregowiec z oddziału rzucił Williamsowi zniesmaczone spojrzenie. – Zamknij się, palancie i zostaw go! – próbował przekrzyczeć wirniki. Ramirez siedzący obok Bunny’ego głębiej wtulił się w swoje miejsce. Szukał tam ochrony, której nikt nie mógł mu dać. Red zaś dalej lżył Williamsa. Przerwał mu kapral Johnson. – Zamknijcie jadaczki i słuchać! Jak wiecie lecimy do naszej dawnej bazy w rejonie Kontum. – Murkowsky zastanawiał się, kogo myśli ten facet chcę zagłuszyć. – Stamtąd udamy się na zwiad okolicznych terenów. Sama baza była atakowana przez nieliczne siły Viet Congu. Nie sądzę, żeby cokolwiek zmieniło się w trakcie patrolu. Jeśli nawet spotkamy przeciwnika będzie to zmęczony, wygłodniały wieśniak z zardzewiałym kałaszem, który rozpada się mu w rękach. – Williams roześmiał się. Kapral nie zwrócił na niego uwagi, kontynuował. – Zostaliście Cię przeszkoleni na ten moment. – Wszedł w patetyczny ton. - Jesteście Marines. I przemawia za wami każdy trup, którym korpus zostawił za sobą na zdobytej ziemi! Oorah! – Zawtórowały mu okrzyk. Kapral zadowolony z sam siebie uśmiechnął się pod nosem. Bunny spojrzał na Ramireza. Siedział z twarzą schowaną w dłoniach.

***

Helikopter powoli obniżał lot. Red, który przeniósł się na miejsce obok strzelca pokładowego krzyknął, że widzi bazę. Murkowsky powiódł wzrokiem w kierunku, w którą tamten pokazywał. Kilkaset metrów kwadratowych ubitej ziemi otoczonej workami z piasku i drutem kolczastym. W słońcu gdzieniegdzie pobłyskiwał KM obrońców. W centrum stały rozwalające się baraki i poszarpane przez burzę polowe namioty. Wszędzie snuli się wynędzniali Wietnamczycy w wojskowych mundurach. Całość wyglądała naprawdę mizernie.
Gdy helikoptery usiadły na ziemi. Patrol szybko znalazł się na zewnątrz. Kurz wzniecany przez wirniki uniemożliwiał otwarcie oczu. Dopiero, gdy maszyny poderwały się w górę, zostawiając ich tu na pastwę losu Bunny mógł się jeszcze raz rozejrzeć. – Szczęśliwe gnojki. – Pomyślał za oddalającymi się „śmigłami”. Zauważył, że kilka metrów od niego wietnamski Kapitan sądząc po pagonach rozmawiał z ich oficerem. Starając nie zwracać na siebie uwagi, Bunny zaczął porządkować ekwipunek kilka kroków od nich. - Dobrze widzieć! – Dobiegł go głos Wietnamczyka. – Jak cholera. – przeklął pod nosem. Ich porucznik trzymał w ręku mapę spoglądając na nią z niedowierzaniem. Spojrzał na swojego sierżanta, a ten pokręcił głową z dezaprobatą. Szybko dołączył do nich obserwator patrolu wyrażając swoją opinię głośno. – Ten śmieć się nie nada. Nieaktualny, a podziałka może okazać się błędna, gdybyśmy chcieli wezwać artylerie. – Kapitan widząc niezadowolenie tamtych podał im arkusz podniszczonego papieru. Amerykanie studiowali go na chwilę, aż w końcu jeden z kaprali rzucił. – To.. może się nadać. – Żółty od razu to podchwycił. - My ją zrobić ... ona bardzo dobra ... ona pomocna - Przypominał on Bunny’emu przekupkę na wietnamskim targu, albo dziwkę na rogu. – Ja mieć dużo miłości... Dużo miłości dla Ciebie, G.I.! Dużo… Dużo miłości. – Mógłby przysiąść, że wszystkimi tymi ludźmi w tym kraju kierowało to samo uczucie usłużności wobec przyjezdnych, od których czuli się gorsi.
Kapitan gestykulował żywo w stronę najbliższej lepianki. Dopiero teraz Murkowsky zauważył, że w jej cieniu odpoczywała dużo grupa wietnamskich żołnierzy. Wnioskując z rozmowy było to ich wsparcie. -To druga część ... wasz pluton ... dobrzy żołnierze ... dobrzy żołnierze. – myśl, która musiała przejść przez głowę, czy byli tak samo dobrzy, jak ten burdel, który ich otaczał? - W terenie rozbić ... wasz ... Hjujej ... jeśli ... wy odnaleźć ludzie ... wy ich zabrać ... nie ma ludzia inni co mogliby pomóc ... wy ich znaleźć i zabrać z wami. – Więc ktoś już tu dziś oberwał. Bunny westchnął. Ta informacja przypomniała mu, że są na terenie wroga. I chyba nie jest z nim tak źle, jak mówił kapral. Ich podporucznik skinął głową na słowa Wietnamczyka, spojrzał na zegarek, odwrócił się do swoich żołnierzy. - Dobra panowie zbierać się! Nie mamy zbyt wiele czasu! 5 minut do wymarszu! – A więc ruszali.

***

Marsz przez wietnamską ziemię nie należał do najłatwiejszych. Od jakiegoś czas czuł uporczywe pragnienie i walczył sam ze sobą, żeby zrobić jeszcze kilkadziesiąt kroków, kiedy w końcu wysączy kolejny łyk z manierki. Starał się obserwować swój sektor i nie dopuszczać do głowy faktu, że kilka metrów w głąb dżungli, stawała się ona tak gęsta, że nie mogli widzieć już nic. Początek marszu był bardzo nerwowy. Ludzie nie odzywali się, szli z bronią w pogotowiu, czuć było jak każdy mięsień jest napięty. Dopiero po kilkudziesięciu minutach, druga drużyna rozluźniła się. Słychać było ciche rozmowy, zatliły palone ukradkiem papierosy, nie reagowali tak nerwowo na każdy szelest. Bunny miał cały czas oko na Ramireza. To dziwne ale jakaś część jego postanowiła zrobić wszystko, żeby tamten wrócił cały do bazy. – Boisz się? – Usłyszał szept za sobą. – Wypierdalaj Williams. – Rzucił krótko. Tamten nie zdążył odpowiedzieć, gdy ich kapral dał znak ręką, do zamarznięcia. Dotarli do wioski. Murkowsky złapał mocniej karabin.
I wtedy zaczął mieć złe przeczucie.
 

Ostatnio edytowane przez Lost : 19-02-2011 o 13:22.
Lost jest offline  
Stary 19-02-2011, 20:23   #14
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Niedziela, 18 Kwietnia 1965 roku, Region Ngoc Hoi, Okolice wioski Mau Nau Vinh, 23:05


Ci, którzy znajdowali się w Wietnamie dłużej, musieli przyznać, że droga była świetna. Wykoszona z wszelkiej roślinności, posypana żwirem, czerwonym piaskiem z gdzieniegdzie zamontowanymi drewnianymi podkładami, stanowiła dobre miejsce do marszu. Gdzieniegdzie przy drodze widać było ułożone, ścięte pnie ogromnych drzew. Wielkimi krokami zbliżała się pora deszczowa. Wietnamczycy pracowali, aby nie zmyło tej drogi, gdy zacznie padać deszcz.

Wszyscy uważnie obserwowali linię drzew. Gęsty las, z którego praktycznie nic nie było widać i odgłosy przyrody trzymały ich w ciągłej gotowości. Czasami przed prowadzącym patrol Marine mignęło jakieś zwierzę, które przebiegało drogę, aby dostać się na drugą stronę lasu. Paru żołnierzy pokazywało sobie palcami małpy, które siedząc na drzewie obserwowały przybyszów. Wymieniano ciche uwagi, niektórzy śmiali się cicho, jednak napięcie było wyczuwalne.

Co jakiś czas robiono postoje. Wietnamska pogoda, klimat tego kraju dawał się we znaki. Po ujściu kilku kilometrów, na koszulach i bluzach mundurowych pojawiały się ślady potu. Żołnierze przecierali spocone czoła i pociągali solidny łyk wody z manierki. Dla wielu była to jedyna możliwość ratunku. Inni robili to, pamiętając słowa instruktorów: "Odwodnienie oznacza śmierć".

Jednak trzeba było maszerować. Ci, którzy znali lepiej historię, lub spędzili trochę czasu na poszukiwaniu informacji o Wietnamie, zastanawiali się kiedyś, czy również Francuzi przechodzili tą drogą. Plotki rozeszły się lotem błyskawicy, także wszyscy wiedzieli, że w świątyni odbyła się jakaś potyczka. Legia Cudzoziemska miała powiedzenie: maszeruj albo giń. Ilu z nich zatrzymało się w tej dżungli, aby nie wstać ponownie? I czy maszerujących dzisiaj spotka podobny los? Większość miała nadzieję, że jednak uda im się ominąć przeciwnika ... jednak gdzieś w głębi serca, wiedzieli że są to płonne nadzieje. W końcu nikt nie poświęcałby tyle środków na ściganie cieni.

Minęli połowę drogi, gdy zaczął zapadać zmrok. Czerwonawe słońce oświetlało dżunglę. I w tym samym czasie najróżniejsze rodzaje ptaków rozpoczęły swój wieczorny koncert. Przez kilkanaście minut panował duży hałas. Potem zaczęło wszystko cichnąć. Zmrok zapadł bardzo szybko. Drogę rozświetlała połowa tarczy księżyca i liczne gwiazdy. Niebo wyglądało naprawdę pięknie. Patrząc na nie można było zapomnieć, w jakim celu przybyło się do tego kraju.

Ponad sześciogodzinny marsz był męczący. Także gdy żołnierze dotarli do wioski, z radością przyjęli możliwość chwilowego odpoczynku. Prawie natychmiast wszyscy znaleźli jakieś miejsce, żeby przykucnąć, usiąść i choć na chwilę oprzeć ciężki plecak z sprzętem i prowiantem, zabranym na ten patrol.

Tymczasem kilku wysuniętych zwiadowców, obserwowało wioskę przez lornetkę, ze skraju lasu. Ciemność, chociaż ukrywała żołnierzy przed niepożądanym wzrokiem, nie pozwalała na zobaczenie wszystkich szczegółów.

Główna droga rozdzielała pola ryżowe znajdujące się na lewo od patrzących z głównym obszarem wioski. Po około 150 metrach otwartej przestrzeni droga znikała w dalszej części lasu. Pola wydawały się całkiem sporo, chociaż zapewne wystarczyły jedynie na wyżywienie wioski i może niewielki zarobek.


Droga i pola były teraz właściwie puste. Jeżeli nie liczyć trójki osób, znajdujących się gdzieś na skraju tego obszaru. Tyler zauważył ich właściwie przypadkiem, gdy obserwował linię drzew. Z początku trudno było rozróżnić ich sylwetki, jednak po chwili mógł dostrzec więcej szczegółów. W środku jednego z poletek znajdowała się kobieta i mężczyzna. Facet wyglądał na rozwścieczonego, popchnął kobietę, która upadła do wody i przez pewien czas siedząc na kolanach wydawała się szlochać. Wszystkiemu z ciekawością przyglądał się drugi mężczyzna, stojący na skraju tego poletka.

Samą wioskę, od pól odgradzał niewielki wał ziemny z pasem zieleni. Jakimiś dwoma drzewami, kilkoma krzakami i dość wysoką trawą. Domki wyglądały w większości na biedne. Wioska składająca się z około 30 gospodarstw była prawdziwą mieszanką stylów architektonicznych.


Mieszkańcy zbudowali ją na stoku niewielkiego wzniesienia. Domy znajdujące się najniżej, zarówno najbliżej lasu jak i pól wyglądały na najbiedniejsze. Małe, niechlujne, zbudowane z łatwo dostępnych materiałów sprawiały wrażenie słabych i gotowych do zawalenia się w każdej chwili. Dach stanowiła strzecha, a w wielu brakowało niektórych ścian.

Podążając wzrokiem w górę, chaty robiły się bardziej wystawne. Większe, zbudowane z solidnego drewna, z wytrzymałym dachem. W największych i znajdujących się najwyżej paliło się światło. Kilku pokojowe rezydencje, z dużą werandą musiały być rezydencjami naczelników. I chociaż z pewnością nie przypominały domów amerykańskich i tak stanowiłby miłe miejsce do zamieszkania.

Wioska była w tym momencie opuszczona. Tylko jeden mężczyzna spacerował drogą przy najbiedniejszych krzakach. Więcej ruchu odbywało się przy dwóch największych chatach.

Z bardziej rozświetlonej, z zawieszonym przed wejściem proporcem wyszło w tym momencie troje osób. Dwóch mężczyzn i kobieta pospiesznie opuszczali chatę udając się w kierunku niżej położonych domów. Żołnierze nie zdążyli dostrzec, co dzieje się w samej chacie, gdyż drzwi natychmiast zostały zatrzaśnięte.

Przez chwilę oglądali jeszcze pozostałe drogi, które mniej lub bardziej omijały wioskę, ale nie zauważyli żadnego ruchu. Sierżant rozkazał żołnierzom pozostać na miejscach i sam podszedł do porucznika składając mu raport.

Niedziela, 18 Kwietnia 1965 roku, Region Ngoc Hoi, 18:15


Cała grupa przywarła do ziemie, starając się jak najbardziej wtopić w otoczenie. Dziewczyna słyszała ciężki oddech strzelca pokładowego, który leżał tuż koło niej. Z szeroko otwartymi oczami obserwowała oficera, który leżąc na przedzie wyciągnął przed siebie pistolet. Powolnymi ruchami, ona i strzelec powtórzyli czyn pilota.

Czas zwolnił i wydawał się zwalniać coraz bardziej. Słyszała bicie własnego serca, słyszała kroki. Dopiero potem ich zobaczyła. Oddział 6 Wietnamczyków. Wszyscy z charakterystycznymi kształtami AK-47 przewieszonymi przez ramię. Obserwowali otoczenie idąc niespiesznie.

"Niech przejdą obok" usłyszała zdenerwowany głos strzelca. Jednak patrol Viet Congu, zbliżał się do nich coraz bardziej. Słyszała ich przyciszone głosy. Szukali ich, czy tylko byli ostrożni? To pytanie zawisło na chwilę w jej umyśle, bała się jednak je zadać. Bała się, że usłyszą, a przecież był jeszcze cień szansy, że ich ominą.

Niestety tamci cały czas zbliżali się prosto na ich pozycję. Wiedzieli, że jeżeli ich zauważą, będą mieli dużą przewagę. Pistolety zostały nakierowane na nich. Czekali, jeżeli otworzą zbyt wcześnie ogień stracą element zaskoczenia.

Czekali ... w końcu porucznik pierwszy otworzył ogień. Jego kula ugodziła idącego na przedzie Wietnamczyka w ramię. Ten upadając krzyknął z bólu. Przerażona Kim strzeliła nie celując i jej pocisk utknął gdzieś w jednym z drzew. Strzelec odczekał, a chwilę po naciśnięciu przez niego spustu, głowa bojownika Viet Congu eksplodowała w fontannie krwi, kawałkach czaszki i mózgu. Wietnamczycy byli przerażanie, zaczęli biegać szukając kryjówki i jednocześnie próbując podnieść broń.

"Poddajcie się jesteście otoczeni!" krzyknęła Kim mając nadzieję, że wróg posłucha. Tymczasem jej towarzysze otworzyli ogień powalając dwóch kolejnych. Widząc to pozostali po krótkiej chwili odrzucili broń i podnieśli ręce do góry. Grupa amerykańska wyszła z ukrycia i zaczęła zabezpieczać broń i jeńców. Kim udzieliła pomocy lekko rannemu dowódcy i rannym w pierś Wietnamczykowi. Po chwili związali czwórkę jeńców razem. Pozbierali broń, oprócz dwóch karabinów, które zostały połamane przez strzelca, aby nie mogły zostać użyte. Poganiani przez oficera cała grupa ruszyła dalej w stronę wioski.

Zatrzymali się dopiero 20 minut później. Na odpoczynek i ochłonięcie. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Jeńcy patrzyli na nich z mieszanką strachu i ciekawości. Wszyscy zastanawiali się, co zrobią zaraz?
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
Stary 20-02-2011, 14:26   #15
 
JanPolak's Avatar
 
Reputacja: 1 JanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemu
Odpoczynek nie trwał długo. Tyler zdążył jednak przyjrzeć się wiosce i okolicom. Ci Azjaci budowali domy nieporządnie i byle jak, wydawali się być gnuśni i leniwi. Obserwował kilku jak snuli się po uliczkach, na ryżowym poletku jeden bił kobietę. Nigdzie nie widać było broni, ani śladów alarmu. Zwiadowca zameldował o tych spostrzeżeniach sierżantowi.

Wkrótce podoficer zniknął, by rozmówić się z pozostałymi dowódcami. Jediah przysiadł, należała mu się chwila odpoczynku. Choć dziesięciokilometrowy marsz to dla niego nie pierwszyzna, to klimat Wietnamu był męczący i – przynajmniej z tego względu – chłopak z przyjemnością powitał zmrok. Spojrzał na swoje stopy w skórzanych, sznurowanych butach z podeszwą całkiem zalepioną błotem. Przywykł chodzić po lesie w wysokich, wodoodpornych kaloszach z onucami, które pozwalały swobodnie poruszać palcami. Teraz w ciasno zawiązanych kamaszach odczuwał ból stóp, ale nie pozwolił sobie na zdjęcie butów.

Wkrótce wrócił sierżant Green, ponaglając drużynę Marines do kolejnego marszu. Mieli obejść wieś dookoła i zaczaić się po przeciwnej stronie, podczas gdy GIs będą przeszukiwać zabudowania. Wyruszyli po chwilę, kryjąc się przed wzrokiem wieśniaków w dżungli i za okalającymi poletka groblami. Zwiadowcy i starsi stażem Marines poruszali się w terenie cicho, młodzi rekruci robili trochę hałasu, z szeregu słychać było nieliczne klątwy, gdy żołnierze przy zapadających ciemnościach przedzierali się bezdrożami.

Dotarłszy na miejsce, Green przydzielił ludziom pozycje i sektory ogniowe. Wysłał Tylera na zwiad i chłopak przemknął wzdłuż pozycji drużyny, sprawdzając okolicę, możliwe podejścia wroga i niebezpieczne punkty. W końcu Jediah sam położył się w naturalnej niecce terenu i z odbezpieczonym karabinem oczekiwał na rozwój wypadków.
 
__________________
Jestem Polakiem, mam na to papier i cały system zachowań.
JanPolak jest offline  
Stary 22-02-2011, 23:57   #16
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Nie liczyła na to, że partyzanci posłuchają jej okrzyku. Zdobyła się na niego cudem, ze strachu, który budziły ich karabiny, przez tę myśl, że gdyby to tamci zauważyli ich pierwsi, gdyby zaczęli strzelać, gdyby…
Tex nie miał wolnego strzału ze swego M60, to rozumiała, porucznik był przed nimi, na linii ognia. Strzelili więc z pistoletów. Ona bez celowania, jeszcze niezdolna do wymierzenia broni w drugiego człowieka. Tyle, że był to niedostatek fizyczny, bo przecież chciała… A potem krzyknęła, najbardziej stanowczym tonem, na jaki było ją stać. I się udało.

Dopiero, gdy jeńcy byli już związani, dotarło do niej, że to jest tak jakby wróg nie był człowiekiem. Że gdyby miała wybierać między ich życiem a swoim bez namysłu wybrałaby swoje. To rodziło zagadkę, pytanie, gdzie leży granica, za którą zrezygnowałaby z prób ocalenia? Ile mogłaby poświęcić żeby ratować własne życie?

Na szczęście opatrywanie rannych wyparło takie myśli. Apteczka zabrana z helikoptera była dobrze zaopatrzona. Dowódcę wrogiego oddziału opatrzyła szybko, nawet się nie skrzywił, gdy odkażała i zakładała szybkie szwy na ranę. Gorzej było z drugim mężczyzną. Kula utkwiła w piersi i choć nie naruszyła żadnych żywotnych organów dalsza droga mogła zakończyć się dla niego tragicznie.
- Muszę wyjąć kulę – powiedziała do porucznika.
- Potrafisz?
Pokiwała głową.
- Potrzebuję dwudziestu minut.
- Nie teraz. – Porucznik spojrzał w niebo, potem na jeńca – Da radę iść?
- Kula może się przemieszczać.
- Nie ma wyjścia.

Powinna zaprotestować. Wyjście jest zawsze. Wybór miedzy barbarzyństwem a cywilizacją, między złem a dobrem. Nie zaprotestowała.
Ruszyli. Ranny oparty o kolegę.

W śliskim błotnistym stoku grzęzły im stopy. Skoro tak wygląda pora sucha w czasie deszczu cały ten szlam musi spływać w dół. Od kilkunastu minut schodzili w dół, przecinając na ukos spore wzgórze. Dżungla faktycznie była tu jaśniejsza, mniej wielkich drzew, więcej lian i bambusów. Kim próbowała nie pokazać paniki, którą znowu czuła. To przez upał. Mimo, że słońce schowało się już za linią drzew, nadal było pewnie ze 30 stopni. Ale i w centrum Atlanty troje strażników na czworo więźniów stanowiłoby złą proporcję. Dziewczyna przyśpieszyła kroku, zrównała z idącym przed nią jeńcem. Spróbowała nawiązać rozmowę. Była w tym pewnie chęć uczłowieczenia zaistniałej sytuacji. Rozmowa to taka prosta, zwyczajna rzecz. Mężczyzna był starszy od pozostałej trójki, chyba po czterdziestce, ale trudno było to stwierdzić z całą pewnością, miał zniszczoną twarz i sękate ręce, proste plecy i gęste, dawno niestrzyżone, brudne włosy.
- Jesteś stąd? – zapytała Kim. – Daleko jeszcze do Mau Nau Vinh?
Nie drgnął nawet, aż przez krótką chwilę myślała, że jej nie rozumie. Zaraz jednak rozwiał jej wątpliwości.
- Biała suka– zasyczał. Splunął jej pod nogi. Cofnęła się, zatrzymała, jakby chciała wytrzeć ślinę z ubłoconych butów.
- Nie rozmawiaj z więźniami – powiedział do niej porucznik chyba zaniepokojony, że nie rozumie dziewczyny. Mimo, że to jej krzyk ocalił im przed chwilą tyłki.

Wtedy ciężko ranny więzień potyka się o grubą łodygę bambusa, traci równowagę i pędzi w dół mijając Texa, który w tej chwili idzie na czele. Chłopak goni za nim, ślizgają się obaj, w końcu Teksańczyk łapie jeńca za kurtkę.
A reszta zamiera. I więźniowie, i pilot, i dziewczyna. To jest wulkan, tykająca bomba, granat bez zawleczki, ktoś się przewróci, ktoś zacznie strzelać i zamiast więźniów będą mieli trupy. Więzień woła, że się potknął i że nie uciekał. Kim tłumaczy. W kącikach ust rannego mężczyzny widać pierwsze bąbelki krwi. Napięcie w jednej chwili opada, ktoś nawet chichocze i znowu idą spokojnie. Tylko z takim z trudem rozprostowuje się palce, które sekundę temu same zacisnęły się na karabinie. Tym samym, którego nie chciała go wziąć, ale porucznik nie słuchał odmowy i sam zawiesił kałasznikowa na jej szyi.

Nadal nie wiedzą najważniejszego. Gdzie jest wróg? Czy wieś, do której zmierzają nie jest opanowana przez Viet Cong?

W końcu porucznik zarządził postój. Przez chwilę trójka Amerykanów przygląda się więźniom. Nie znaleźli przy nich żadnych map, ani radia, więc choć jeńcy mieli wodę i trochę prowiantu, nie mogli oddalić się za bardzo od głównych sił lub źródeł zaopatrzenia. Mundury Wietnamczyków, nawet dowodzącego były niekompletne, ale karabiny sprawne no i każdy miał na nogach prawdziwe żołnierskie buty.
-Zajmę się kulą – Kim podeszła do rannego w pierś.
Mężczyzna, jak oni wszyscy, był bardzo szczupły. Kula weszła głębiej, dziewczyna musi naciąć ranę, pogrzebać w żywej tkance, chwilę waha się czy użyć do uśmierzenia bólu morfiny, mają jej mało. W końcu aplikuje zastrzyk, jakby z ociąganiem. Dwadzieścia minut się wydłuża, ma wrażenie, że Tex i porucznik mają jej to za złe, ale operacja kończy się powodzeniem. Wietnamczyk nadal żyje.

Towarzyszy jej silne wrażenie nierealności tego wszystkiego. Myje umazane we krwi ręce, starając się nie zużyć zbyt dużo wody.
- Ciekawe czy tu nie ma jakiejś rzeki –zastanawia się głośno. Nikt nie odpowiada.

Porucznik odprowadza wietnamskiego dowódcę na bok. Woła Kim. Przed wzrokiem reszty zakrywają ich gęste zarośla.
-Zapytaj gdzie jest ich oddział – mówi cicho.
Kim wiernie powtarza pytanie. Zaczynają przesłuchanie.
Wietnamczyk milczy patrząc na nich zimnym, niewyrażającym żadnych uczuć wzrokiem. Nie odpowiada na pytanie, przez chwilę sprawia nawet wrażenie jakby go nie zrozumiał.
Chwilę czekają. Porucznik miele w ustach przekleństwo.
- Dobra zaczniemy inaczej. Jak się nazywa? Jaki ma stopień? Jak daleko jeszcze do Mau Nau Vinh?
Kim tłumaczy kolejne pytania.
Wietnamczyk cały czas milczy. Zacisnął tylko usta, jasno dając do zrozumienia, co myśli o odpowiadaniu na postawione pytania. Jego wzrok nie spoczywa na pytających, zamiast tego obserwuje jedno z drzew ...
Mimowolnie podążają za jego wzrokiem. Niczego nie znajdują .
Porucznik nachyla się nad jeńcem, łapie go za kurtkę munduru, tak, że ich twarze zbliżają się do siebie na odległość centymetra.
- Możesz nie mówić – mówi do jeńca po angielsku – Jak wejdziemy na wasze siły, ciebie zastrzelę pierwszego. Masz na to moje oficerskie słowo honoru! I mam w dupie konwencję genewską. Powtórz mu to!
Kim opanowanym tonem tłumaczy słowa porucznika.
Twarz jeńca zmienia wyraz. Patrzy w oczy porucznika, w jego przez chwilę wyraźnie widać strach. Potem przenosi wzrok na Kim. Wygląda teraz inaczej -Porucznik Dinh. Wioska jest jeszcze kilka godzin drogi stąd - odpowiada powoli, cedząc słowa. Jest niezadowolony, ale najwyraźniej bardziej niż lojalność ceni własne życie.
- Są tam wasi żołnierze? Natkniemy się po drodze na jakieś posterunki?
Wietnamski porucznik patrzy ponownie na dwójkę przesłuchujących. Nie wydaje się chętny wyjawiać kolejnych informacji. Wyraźnie zastanawia się chwilę nad czymś, po czym mówi po wietnamsku mocno zdenerwowany - Powiedz mu, że nic więcej ode mnie nie usłyszy.
- Dobrze –pilot uśmiecha się nawet, kiwa głową. A potem wyjaśnia Kim, co zrobią.
- Poczekamy tu jeszcze kilka minut. Wrócimy. Posadzisz go pod drzewem, ja wezmę następnego. W momencie usadzania, podziękuj mu, szczerze, wyraźnie, po wietnamsku, że doceniamy współpracę i będziemy o niej pamiętać.

I tak właśnie się bawią jeszcze ponad dwadzieścia minut. Kim po tym wszystkim czuje się fizycznie brudna. Kusi ją żeby zapytać pilota, czy on też. I czy naprawdę zastrzeliłby wietnamskiego porucznika. Ale odpowiedź byłaby ponura. Zapyta jeśli to przeżyją, jak już wszystko będą mieli za sobą.

Nie uzyskują ważnych informacji, nie wydaje się nawet by przesłuchiwani żołnierze umieli odpowiedzieć na pytanie gdzie jest reszta sił Wietkongu. Doczekują się za to dość obszernych wyjaśnień jak dojść do osady. Te pozwolą im skrócić drogę.
Jedynie najstarszy z jeńców kompletnie odmawia współpracy.

Do zmierzchu zostały dwie, trzy godziny. Ruszają w drogę zdecydowani dotrzeć na miejsce jeszcze dziś.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 25-02-2011, 15:49   #17
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Wioska była zaraz pod nimi. Bunny obserwując swoich towarzyszy i dopiero wtedy dostrzegł na mundurze sierżanta naszywki sił specjalnych. - Kurwa. - Cicho zaklął. - Co jest? - Nerwowo poruszył się obok Ramirez. - Widzisz tamtego? Sierżanta? - Powiedział Bunny wskazując dłonią przełożonego. - No? I co z nim? - Bunny zauważył, ze z głosu tamtego zniknęła nerwowa nuta. - Jest z sil specjalnych? - Ramirez nachylił się do niego z papierosem w ustach. - Masz ogień? - Bunny wyciągnął zapalniczkę i okrywając płomień w dłoni odpalił skręta. - No jest ze specjalnych, a co? - Bunny podpierając się karabinem, wstał. - A nic. - Rzucił od niechcenia i ruszył w stronę plutonu dowodzenia. Tym razem teoria brzmiała, ze tam gdzie siły specjalne tam najgoręcej.
Kuźwa.

***

Ich kapral szybko wyjaśniał im plan podejścia. Ich drużyna miała zajść wioskę z boku, przeczesując teren. Strzelać tylko w razie spotkania uzbrojonego przeciwnika. Bunny słysząc to przełknął ślinę. Umiał strzelać, robił to wiele razy na szkoleniach, ale do człowieka.. Kurwa. Chyba to nie jest najlepszy czas, żeby to roztrząsać. Jak nie teraz to kiedy? Kiedy wróci do Stanów, a to wszystko się skończy? A wróci?
Pieprzyć to. Pieprzyć to serdecznie. Sprawdził magazynek i odbezpieczył karabin, machinalnie, jak pozostali.

***


Ruszyli powoli w kierunku zabudowań. Obserwując swój sektor, powoli i uważnie. Każdy z bronią w pogotowiu. Niektórzy powtarzali w myślach jakieś nieistotne zdanie swojego sierżanta ze szkolenia, niektórzy trzęśli się ze strachu, a nieliczni starali się maksymalnie skoncentrować na wykonaniu zadania.
Bunny wstrzymał oddech. Niech dzieje się, co chcę.
 
Lost jest offline  
Stary 25-02-2011, 22:53   #18
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Każdy kolejny krok przynosił kolejną falę gorąca i niemożliwej wilgotności powietrza. Szli już trzy godziny, przed nimi zostało drugie tyle. Młodzi żołnierze mieli już przepocone koszule, wielu popodwijało rękawy bluz mundurowych, niektórzy uginali się coraz mocniej pod ciężarem plecków i niesionej broni. Niektórzy po cichu narzekali, ale większość nie miała na to siły, pot zalewał twarze.
Thomas z nieukrywaną satysfakcją zauważył, że chociaż kaprale w jego drużynie trzymali fason i nie dawali się ociągać chłopakom. Miał szczęście, że choć kaprali dostał kompetentnych. Szedł na końcu kolumny swojej drużyny, tak by mieć blisko do sztabu plutonu i jednocześnie mieć oko na swoich ludzi.
On już przywykł do ciężkiego klimatu. Pocił się mniej niż inni i choć organizm odczuwał zmęczenie, to jednak gołym okiem było widać, ze warunki tropikalne nie są mu obce. Dwa lata działania w trudnym terenie, w oparciu o miejscowe zasoby i z rzadka dostarczane zaopatrzenie, zahartowały go. Podobnie jak każdego, kto zaznał służby polowej w siłach specjalnych. Jego uwadze nie uszły ukradkowe spojrzenia, to na jego przestarzały karabin, to na naszywkę na ramieniu. Zerkali zarówno żołnierze Korpusu jak i armijni. Nie przejmował się tym, wiedział, że swoją postawą musi dać przykład i modlił się by mieli na tyle rozumu by go naśladować.
On sam wiedział, że każda kula mogła być posłańcem śmierci… nie raz i nie dwa, serie karabinowe przechodziły go o kilka cali. Zawsze jednak miał szczęście… miał świadomość, że może go w każdej chwili opuścić. Ci młodzi chłopcy, też wiedzieli, że będzie niebezpiecznie, ale przeczuwał, że mają takie same myśli jak on na początku.
„To mi się nie stanie… niemożliwe. Poradzisz sobie, wielu zginie, ale nie myślisz, że to ty akurat zostaniesz wybrany na wieczną wartę.” Każdy z nich był święcie przekonany, że może się coś przytrafić koledze, czy komuś innemu z oddziału, ale nie jemu. On już się tak nie oszukiwał… przestał… tak było łatwiej. Myśleć o sobie jak o potencjalnym trupie… wtedy myśli o śmierci było jakby mniej.

*****

Zmierzchało, kiedy wysunięte do przodu czujki, odkryły przed sobą pola ryżowe i zabudowania wioski. Zwiadowcy wrócili do sztabu z informacją i wkrótce poprowadziły podporucznika, Millera, Greena i dowódcę żółtków w stronę wioski. Starali się iść cicho, a LRRP z Korpusu, znalazł całkiem dobre miejsce do obserwacji. Podporucznik wyciągnął lornetkę z futerału i z lustrował okolicę przed sobą.
Droga wchodziła do wioski, mając z jednej strony pola ryżowe, na których zauważyli jakiś ruch, ale nie było to nic zajmującego uwagę. Domy w wiosce były różnorodne, jedne biedne a inne nieco lepiej zbudowane, z dachami pokrytymi blachą falistą. Gdzieś mignęło światło w otwieranych drzwiach i sylwetki kilku ludzi.
Po kilku minutach oględziny były skończone, podporucznik szedł pierwszy a Miller zastanawiał się co też wymyśli ich przełożony. Poprawił pasek hełmu, który do tej pory był rozpięty, zapowiadało się na trochę rozrywki. Po chwili młody oficer wyłożył dowódcą plutonów swój plan.
- Grenn – wskazał dowódcę drużyny Korpusu - weźmiesz swoich chłopców i obejdziesz wioskę z boku, macie obstawić wylot drogi z wioski, ale tak po cichu. Niech przydzielony radiotelegrafista, zamelduje jak będziecie na pozycjach. Macie rozkaz zatrzymać ewentualnych wymykających się, bądź otwarcie uciekających żóltków. Tylko, na miłość Boską żywych. Weźcie ze sobą sekcję ckm z drużyny wsparcia. Niech mają drogę pod ogniem.
- Miller- wskazał na sierżanta Sił Specjalnych - z plutonem ARVN wejdziesz do wioski, kiedy drużyna Korpusu zasadzi się na pozycji. Rozciągniecie się w tyralierę i będziecie się posuwać do przodu, przeszukując wioskę. Palce na spustach, ale ostrożnie nie chcę, żadnych trupów, zwłaszcza cywilów. Strzelać tylko w wypadku zagrożenia życia.
Odwrócił się do dowódcy plutonu wsparcia i powiedział do Wietnamczyka: - Wy zostajecie tutaj, nasz obserwator w razie potrzeby poda wam namiary. Jeśli będzie spokój, wywołamy Was przez radio i dołączycie do nas.
Dowódcy rozeszli się do swoich ludzi. Miller przez chwilę patrzył za znikającymi w gąszczu dżungli żołnierzami marines i ruszył do swoich. Siedzieli na plecakach oczekiwaniu na niego.
- Za kilkanaście minut wchodzimy do wioski. Palce na spustach broń odbezpieczona. Tylko ostrożnie kowboje, żadnych kozackich zagrywek. Poruszacie się w dwóch zespołach po pięciu, operatorzy granatnika nieco z tyłu za każdą grupą, w razie potrzeby zapewnicie wsparcie. Ruszymy lewą stroną wioski, w stronę tych największych chat. Nie dotykać żadnych zbędnych rzeczy, nawet takich które wyglądają na nieszkodliwe. Uważajcie pod nogi, strzelacie tylko w razie zagrożenia życia. Sprawdzić broń, magazynki pod ręką, żeby mi który po plecaku nie szukał czasem. I nie wywalać całego magazynku od razu!!! - zakończył podniesionym nieco głosem, aby upewnić się, czy do nich dotarły jego słowa.
Podszedł do swojego plecaka i przejrzał graty. Sprawdził czy ma pod ręką magazynki w ładownicach. Potem przeładował karabin i sprawdził jak się trzyma magazynek. Mimo, że czternastka była już wycofywaną konstrukcją, to sierżant wolał ją od sprawiającego problemy plastikowego karabinu, który wchodził do uzbrojenia. Czternastka była celna, zwłaszcza gdy strzelało się ogniem pojedynczym, a ciężki pocisk karabinowy, lepiej zachowywał parametry balistyczne, w gęstym poszyciu dżungli., w przeciwieństwie do lekkiego pocisku pośredniego.
Po kilkunastu minutach oczekiwania, radio sztabowego radiooperatora odezwało się. Drużyna Marines dotarła na miejsce i zajęła wyznaczone sektory. Teraz przyszła pora na nich. Ruszyli drogą w kierunku wioski. Przed samymi budynkami rozsypali się na boki. Drużyna Millera wzięła lewą stronę wioski, żółtki poszły w przeciwnym kierunku. Jego ludzie sprawnie sformowali się w dwie sekcje i ruszyli ostrożnie przed siebie.
Powietrze mimo zmroku nadal nie dawało ukojenia… a wilgotność wyciskała kolejne słone krople na czołach i policzkach… Palce na spustach były śliskie… Szli powoli… Na spotkanie z nieznajomym… jeszcze nie wiedzieli czy spotkają przyjaciół… czy wrogów…
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 25-02-2011 o 23:33.
merill jest offline  
Stary 26-02-2011, 11:18   #19
 
Maciekafc's Avatar
 
Reputacja: 1 Maciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znanyMaciekafc wkrótce będzie znany
Długie marsze nie były niczym nowym. Na szkoleniach skutecznie zadbano o to, by nieco przybliżyć przeciętnemu Amerykaninowi trud warunków Wietnamskich. By lepiej zahartować spadochroniarzy, przeszli oni dodatkowe szkolenia na Okinawie.

Jednak wielogodzinny marsz w palącym słońcu dał się odczuć. Mike był przyzwyczajony do ciężaru radia na plecach. Ale maszerowania w dżungli, będąc obserwowany przez liczne niewidzialne ślepia, nie dało się wytrenować, tak po prostu wyszkolić. Radioop liczył się z tym, że każdy kolejny krok, może być ostatnim, jaki zrobił na wietnamskiej ziemi. Jego koszula stanowiła już tylko mokrą, przepoconą szmatę, a paski plecaka powoli, lecz boleśnie zaczynały się wżynać w skórę. Mike patrzył po innych, żołnierzom było bardzo ciężko, ale maszerowali dalej, bez szemrania.

W końcu jeden z wysuniętych obserwatorów podniósł rękę, żołnierze kucnęli. Chwila przerwy w marszu. Mike oddychał mocno. Starał się oszczędzać wodę, choć nie było to łatwe.

***

Mike usiadł, wziął głęboki oddech. Podczas narady sztabu żołnierze mogli odetchnąć i spróbować uruchomić rezerwy sił przed nadchodzącą akcją. Chłopak bał się wydarzeń, które mogły mieć miejsce w wiosce. Będzie to jego pierwsze, poważne spotkanie z żółtkami, ze strzelaniem, a może i ze śmiercią.


Po krótszej chwili sierżant Miller wrócił do swoich żołnierzy by przekazać im wskazówki. Widać było, że dla niego to wszystko jest jakieś łatwiejsze, znacznie prostsze niż dla większości szeregowych z jego drużyny. Mówił spokojnym głosem, ale stanowczo. Napięcie rosło, widać było po twarzach zgromadzonych strzelców.

Mike zrozumiał i swoją rolę. Po chwili otrzymał komunikat, po raz pierwszy skorzystał ze swojego sprzętu:

- Alfa jeden, alfa jeden, słyszycie mnie?
- Tu alfa jeden, słyszymy, odbiór.
- Dotarliśmy, jesteśmy w pogotowiu, bez odbioru

Radio operator chyłkiem podbiegł do sierżanta i przekazał mu wiadomość. Chwilę potem był już na swojej pozycji kurczowo trzymając M14 w rękach. Dłonie zaczynały się mocno pocić. Trzeba będzie owinąć rzemieniem tu i ówdzie, ten karabin. Chłopak wiedział, że jego rola jest nieco inna niż tych chłopaków w hełmach na przodzie, ale jakie to miało znacznie dla żółtka. W obliczu śmierci wszyscy byli równi i Kossant o tym wiedział. Powoli wchodzili do wioski. Co prawda słońce powoli zachodziło nad dżunglą, ale gorąc i panujący smród wzmagał się. To będą trudne chwile..
 
__________________
Przechodniu, nie płacz nad moją śmiercią. Gdybym żył, ty byłbyś martwy.
Maciekafc jest offline  
Stary 27-02-2011, 20:15   #20
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5BmEGm-mraE[/MEDIA]

Niedziela, 18 Kwietnia 1965 roku, Region Ngoc Hoi, Okolice wioski Mau Nau Vinh, 23:20

PFC Murkowsky, PFC Wilcox, PFC Tyler

Marines ruszyli okrężną drogą, a przynajmniej obraną przez nich ścieżką. Na rozkaz podoficera rozwinęli się w coś co przypominało tyralierę. Co chwila trzeba było jednak się zatrzymywać, żeby któryś z żołnierzy, który zaplątał się w zbyt duże krzaki, mógł dołączyć do grupy. Żołnierze próbowali poruszać się cicho, niestety różnie z tym wychodziło. Tyler co chwilę słyszał gałęzie pękająca pod nogami jego towarzyszy i chociaż jego koledzy z Marine Racon radzili sobie dobrze, to pozostałej części drużyny brakowało trochę doświadczenia w tej materii. Trzeba było im jednak przyznać, że się starali. Tylko czy w tym wypadku będzie to wystarczające?

W pewnym momencie weszli na bardziej rozmokły teren. Ich buty co chwila wydawały nieprzyjemne dźwięki wyciągania ich z błota. Co jakiś czas, któryś z żołnierzy powodował troszkę większy hałas, gdy dźwięk zasysanego powietrza towarzyszył kolejnemu krokowi. Jednocześnie świadczyło to, że znaleźli się bliżej nawodnionych pól. Skoro miejsce to wyglądało tak, podczas pory suchej, jakie mogło być, gdy niemal codziennie padał deszcz?

Nie było jednak czasu odpowiadać na tak, bzdurne wydawałoby się w tym momencie pytania. Sierżant wskazując gestami miejsce, w których mieli się przyczaić, zaczął rozdzielać swój oddział. Żołnierze kładli się na ziemi. Znajdowali się przy drugim końcu pól. Jakieś 30 metrów od nich znajdowali się Wietnamczycy. Teraz było ich widać dużo wyraźniej. Kobieta siedziała na ziemi, płakała i co chwila rzucała się z rękami, w błagalnym geście w stronę stojącego przy niej mężczyzny. Ten odtrącał ją i co chwila patrzył na drugiego mężczyznę.

Gdy drużyna zajęła pozycję, chyba stracił cierpliwość. Odtrącił kobietę, która upadła na ziemię, i spod bluzy wyciągnął pistolet, celując w nią. To wywołało reakcję jej towarzysza, który wyprostował się i odgarnął gałęzie, które leżały obok niego. Tyler i Murkowsky od razu rozpoznali kształt wyciągniętych przez niego rzeczy. Broń. Były to dwa karabiny. Z tej odległości ciężko było stwierdzić, jaki to był model. Wietnamczyk położył jeden przy drodze, drugi wziął do ręki i odbezpieczył, czekając na dalszy rozwój sytuacji. Jego kolega odwrócił się do niego, pytając o coś po Wietnamsku.

Sergeant Miller, Private 2 Kossant

Drużyna ruszyła w stronę wioski, oni nie próbowali pozostać niewidocznymi. Co więcej raczej służyli, jako przynęta, odwracająca uwagę, od ich wsparcia. Mieli nadzieję, że ten wybieg się uda. Młodzi żołnierze byli zdenerwowani, a uczucie to narastało wraz ze zbliżaniem się do zabudowań. W końcu otrzymali informację, że Marines znaleźli się na miejscu. Dwie minuty później znaleźli się przy pierwszych domostwach, każdy z żołnierzy wziął większy oddech i ruszyli wykonywać przedstawione im wcześniej rozkazy.

Dwójkami wchodzili do chaty, krzycząc i trzymając karabiny, w gotowości do strzału. W większości chat wyposażonych w drzwi, nie były one zamknięte, jednakże niektórzy z nich i tak otwierali je za pomocą mocnego kopniaka. Ci Wietnamczycy, którzy zapadli już w sen, byli z niego zrywani. Przeszukiwania trwały krótko, żołnierze obserwowali dom i przechodzili do kolejnego. Wioska budziła się z nerwowego snu. Co chwila, w którymś domu zapalały się światła, aby po chwili zgasnąć. Żołnierze opuszczali kolejne domy, krzycząc "Czysto", a Wietnamczycy wydawali się wystraszeni i zdenerwowani.

W największych chatach przy szycie wzgórza zgasły światła. Po chwili przebywający w wiosce usłyszeli dwa krótkie gwizdy.

Kim Bejart

Grupa poruszała się powoli, zwłaszcza po zapadnięciu zmierzchu. Mimo wszystko nie przerwali marszu. Wioska wydawała się najlepszym miejscem, w którym mogli szukać pomocy. Nie wiedzilo o niej za wiele, ale mieli nadzieję, że nie natkną się tam na duży oddział Viet Congu, czy jeszcze gorzej regularnych oddziałów Północno wietnamskiej armii. Niestety tak blisko granicy i szlaku Ho-Szi Minha, można było wszystkiego się spodziewać.

Dlatego wraz ze zbliżaniem się do osady, zaczęli postępować ostrożniej. Więźniowie byli pilnowani przez strzelca, który trzymał w pogotowiu „świniaka”. Nie wiadomo czy widok karabinu, czy determinacja w oczach trzymającego go człowieka, powodowała że więźniowie nie próbowali żadnych głupich sztuczek. Czasami, któryś z Wietnamczyków przewrócił się, ale był szybko podnoszony przez swoich towarzyszy. Teren okazywał się gdzieniegdzie zdradziecki, liczne korzenie utrudniały dobry marsz.

Kim straciła rachubę upływającego czasu. Nie tego spodziewała się po powrocie do rodzinnych stron. Jeszcze kilka godzin temu, w porównaniu z innymi Wietnamczykami pławiła się w luksusie. Teraz jej ubranie było zniszczone, ubłocone i podziurawione. Ona sama była zmęczona, jednakże musiała iść naprzód. Pocieszało ją to, że dwójka towarzyszących jej żołnierzy, nie wyglądała dużo lepiej od niej.

W końcu zobaczyli światła wioski. Przedzierając się przez gęste krzaki i drzewa, zaczęli wspinać się na niewielkie wzgórze prowadzące do większych zabudowań. Rozsądek mówił, że będą tam bogatsi mieszkańcy, a oni nie należeli do osób, które wspierały Viet Cong. Większości z nich podobał się obecny status quo, a przybycie komunizmu mogłoby ograniczyć ich władzę. Było to dobre miejsce, żeby rozpocząć rozglądanie się po wiosce.

Znaleźli się jakieś 50 metrów od największego domu, gdy zorientowali się, że coś się dzieje. Na dole w wiosce panował jakiś ruch. Co chwila zapalały się i gasły światła w chatach, a ich uszu dobiegał jakiś hałas. Zatrzymali się, czekając co się teraz stanie. W największej chacie zgaszono światła, następnie ktoś dwa razy użył jakiegoś gwizdka.

Kilkanaście sekund później, przez okno chaty wyszły dwie uzbrojone w karabiny postacie. W tym momencie jeden z jeńców zaczął krzyczeć -Amerykanie! Amerykanie są tutaj! - na twarzy strzelca pojawił się grymas wściekłości, a po chwili zdzielił krzyczącego jeńca karabinem w głowę. Ten upadł na ziemię.

Jedna z postaci krzyknęła do okna „Amerykanie”. Następnie obie rzuciły się za zasłonę. Jeden z Wietnamczyków położył się przy ułożonych, porąbanych drewkach. Drugi przysiadł za drewnianym płotkiem czegoś, co mogło być wybiegiem dla zwierząt. Ich karabiny zostały wycelowane, w miejsce skąd dobiegł głos. Porucznik zaklął cicho i przysiadł za drzewem.

Więźniowie uspokoili się, głównie za sprawą wycelowanego w nich kaema. Niestety sytuacja grupy, nie wydawała się wesoła.
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:05.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172