Odpoczynek nie trwał długo. Tyler zdążył jednak przyjrzeć się wiosce i okolicom. Ci Azjaci budowali domy nieporządnie i byle jak, wydawali się być gnuśni i leniwi. Obserwował kilku jak snuli się po uliczkach, na ryżowym poletku jeden bił kobietę. Nigdzie nie widać było broni, ani śladów alarmu. Zwiadowca zameldował o tych spostrzeżeniach sierżantowi.
Wkrótce podoficer zniknął, by rozmówić się z pozostałymi dowódcami. Jediah przysiadł, należała mu się chwila odpoczynku. Choć dziesięciokilometrowy marsz to dla niego nie pierwszyzna, to klimat Wietnamu był męczący i – przynajmniej z tego względu – chłopak z przyjemnością powitał zmrok. Spojrzał na swoje stopy w skórzanych, sznurowanych butach z podeszwą całkiem zalepioną błotem. Przywykł chodzić po lesie w wysokich, wodoodpornych kaloszach z onucami, które pozwalały swobodnie poruszać palcami. Teraz w ciasno zawiązanych kamaszach odczuwał ból stóp, ale nie pozwolił sobie na zdjęcie butów.
Wkrótce wrócił sierżant Green, ponaglając drużynę Marines do kolejnego marszu. Mieli obejść wieś dookoła i zaczaić się po przeciwnej stronie, podczas gdy GIs będą przeszukiwać zabudowania. Wyruszyli po chwilę, kryjąc się przed wzrokiem wieśniaków w dżungli i za okalającymi poletka groblami. Zwiadowcy i starsi stażem Marines poruszali się w terenie cicho, młodzi rekruci robili trochę hałasu, z szeregu słychać było nieliczne klątwy, gdy żołnierze przy zapadających ciemnościach przedzierali się bezdrożami.
Dotarłszy na miejsce, Green przydzielił ludziom pozycje i sektory ogniowe. Wysłał Tylera na zwiad i chłopak przemknął wzdłuż pozycji drużyny, sprawdzając okolicę, możliwe podejścia wroga i niebezpieczne punkty. W końcu Jediah sam położył się w naturalnej niecce terenu i z odbezpieczonym karabinem oczekiwał na rozwój wypadków.
__________________ Jestem Polakiem, mam na to papier i cały system zachowań. |