Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-02-2011, 10:25   #116
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Przypomniał mi się wiersz niejakiego Alexandra.

Cytat:
Ten, kto powiedział:
Życia się nie boi
Głupiec. Nie wiedział
filozofią stoi
Życie. Każdy przedział
jego - mili moi -
gdy nie jest atrofią
stoi filozofią!
Stoi człowiekowi
i filozofowi.
Nie bądźmy lubieżni
Najmądrzejszą krowa
bo się boi rzeźni,
na śmierć nie gotowa.
Ludzi więc nie pojmę,
zdarza się zbyt często:
- pójdziemy na wojnę!
- My! liniowe mięsko!
Kiedy stawałem, jak ten głupiec, na końcu sali tronowej nakładając sobie owoc na głowę dopiero dotarło do mnie, co wyczyniam. Czy byłem gotów zaryzykować życie dla kaprysu tego szaleńca! Czy byłem gotów zaryzykować życie dla Samaris? A co, jeśli gubernator skorzysta z okazji i przeszyje mnie strzałą.
Zapewne trafi w płuco. Żelazny grot przebije delikatne ciało. Rozerwie tkankę i utopie się w swojej własnej krwi. A może oberwę w brzuch. Sfajdam się w spodnie, zasmrodzę treścią jelit komnatę tronową, ale skonam w męczarniach kilkanaście godzin później. A może strzała przebije mi czaszkę. Wbije się w oko, w środek czoła może, może w twarz. Zgruchota kości i zabije mniej lub bardziej boleśnie.
Kiedy stawiałem sobie owoc na głowie nogi drżały mi, jak osiki na wietrze.
Bałem się, że zaraz zemdleję.

Mówi się, że dla prawdziwego mężczyzny słabość jest większą hańbą, niż śmierć. Cóż. Moje ostatnie tygodnie w Xhysthos nie postawiły mnie w świetle bohatera. Nie byłem nim. O nie! Byłem tylko zwykłym, zdesperowanym i zmęczonym człowiekiem.

Wziąłem głęboki oddech i stanąłem prosto, chociaż bałem się, że stan ten nie potrwa długo. Że zaraz zwalę się na podłogę i to nim gubernator zdoła posłać strzałę w moim kierunku.
Tym bardziej, że mierzył przez całą wieczność. Nie wiem, czy miałem się z tego cieszyć, czy wręcz przeciwnie.

Usłyszałem brzdęk! Usłyszałem świst! A potem poczułem, jak coś ciepłego spływa mi po czole.

Upadłem.


* * *

Wyprowadzili mnie, bo nie miałem sił by iść o własnych siłach. Na szczęście nie pobrudziłem bielizny, chociaż byłem bliski tego upokorzenia. Nie pamiętam za wiele z tego, jak dołączyłem do Roberta i jak potem szliśmy przez miasto i dżunglę w kierunku obozu. Wiedziałem jedynie tyle, ze się udało. Że kaprys gubernatora pozwoli nam opuścić Thramer juz jutro. Cieszyłem się z tego faktu, lecz jednocześnie cieszyłem się z tego, ze oddycham, idę, mówię, żyję. Tak, że radość z faktu sukcesu negocjacji niewiele była warta w zestawieniu z radością z tego, że przeżyłem.

Początkowo nawet jej nie zauważyłem.

- Nazywam się...- dziewczyna wystąpiła do przodu - Claudette Andersen.
Obrzuciła krótkim spojrzeniem Roberta siedzącego z ciężko zwieszoną głową, a potem śmiało spojrzała Vincentowi prosto w oczy.
- Pan musi być...Pan Rastchell, prawda?!

Zatrzymałem się zaskoczony.

- Tak - zdołałem wydusić spierzchniętymi wargami. - W istocie nim jestem.

Przyglądałem się jej przez chwilę, jakbym nie wierzył własnym oczom. Może jednak gubernator nie trafił w owoc, lecz prosto w moją nie za mądrą głowę. I teraz majaczę w malignie agonii. Biała dziewczyna? W samym środku Thrameru! To było ... dziwne.

- Nie widziałem pani tutaj wcześniej. Wysłał panią gubernator? Zmienił zdanie? Z kim mam przyjemność? - wyrzucałem z siebie pytania, jakbym bał się, że zjawa za chwilę zniknie. Że rozwieje się w dym. A miała ładne oczy i chciałem w nie patrzeć dłużej. Dużo dłużej.

- Czekałam na was. - również odpowiadała szybko, jakby miała mało czasu - ...Nie, nie jestem od gubernatora. Przynoszę wiadomośc od profesora Watkinsa. Cokolwiek złego o nim myślicie, to nieprawda. Musicie nam zaufać. Już dziś możemy polecieć do Samaris, wszystko jest gotowe.

Watkins! Kolejny duch do kolekcji dziwnych zjawisk. Jesli wierzyć Robertowi to taże morderca, wywrotowiec, szaleniec. Zawahałem się:

- Polecieć? Samaris? Jak? - nie za bardzo wiedziałem, czy to co słyszę jest prawdziwe.

- Jestem pilotem. – odparła od razu, niemal na jednym oddechu z poprzednim swoim zdaniem - Dwupłat czeka, a profesor załatwia już sprawy finansowe z właścicielem maszyny. Wylot wieczorem, przychodzę z tą wiadomością do wszystkich członków ekspedycji. Nie straszne mi anomalie, zabiorę was aż do samego Miasta.
Przerwała, z trudem łapiąc oddech, jak po długim biegu.
- To znaczy...- powiedziała wolniej - Zabiorę...nas. Pod same mury... Samaris.

- Całą ekspedycję? – nadal niedowierzałem w to, co słyszę. - Cztery osoby plus pani jako pilot? Czy dwupłat w ogóle pomieści tyle osób? A co z zapasami? - kręciłem głową z niedowierzaniem. Dziewczyna była jak spełnienie snów. Nie wierzyłem w taki łut szczęścia. - Czy możemy usiąść gdzieś w cieniu i przedyskutować to na spokojnie? - zaproponował. - Jestem zmęczony, przed chwilą o mały włos nie zginąłem z rąk szaleńca, nie znam pani. Mam wiele pytań, lecz obawiam się, w tym słońcu, niewiele zdołam ich zadać.

- Oczywiście, tak...- zgodziła się szybko - ...tylko zejdźmy ze ścieżki. Tędy.
Za olbrzymimi paprociami była niewielka polana, gdzie leżały świeżo ścięte, pachnące żywicą bele drewna. Dziewczyna usiadła pierwsza na pniu, najpierw przyglądając się uważnie miejscu, gdzie miała zamiar przycupnąć.
- Tu jest odrobinę cienia. Zaraz panu wszystko...- otarła pot z czoła i podała mu spory bukłak z wodą - ...no więc, dwupłat Wrighta jest duży, przystosowany do przewozu towarów. Bez wielkich zapasów czy sprzętu zmieścimy się tam wszyscy. A wystarczy nam tylko żywność i woda na góra miesiąc, na pakunkach możemy siedzieć. Nie potrzebujemy nic innego, bo cała droga odbędzie się w powietrzu, spać też będziemy w środku. Jak mówiłam, wylądujemy przed samymi murami.
Popatrzyła Vincentowi w oczy. Jej własne błyszczały.
- Wiem, że to wygląda na szaleńczy pośpiech. Poza tym, nie zna mnie pan. Ale proszę mi uwierzyć... - kobieta brzmiała szczerze - ...czekałam długo na tę podróż. Od dawna, bardzo dawna jestem na nią przygotowana. Jeszcze dziś w nocy może już nas tu nie być. Nie wiem, co obiecał panu gubernator, ale to człowiek nieobliczalny i kapryśny! Proszę, niech mnie pan posłucha, ruszajmy póki jeszcze możemy.
Dwie smukłe dłonie dziewczyny chwyciły Rastchella za przedramiona, gdy mówiła. Miał wrażenie, że jej skóra jest zadziwiająco wysuszona i twarda. Z nadzieją w oczach czekała na odpowiedź.

- Obiecał wiele – mruknąłem przeganiając wielkie mrówki spacerujące po pniu nim oparłem o niego zmęczone ciało dając, chociaż odrobinę wytchnienia nogom. Nadal nie wiedziałem czy mogę jej zaufać. Ale czy ryzykowałem cokolwiek dajac jej czas na wyjaśnienia. Nie.
- Proszę mi wybaczyć bezpośredniość, ale niedawno pokazano mi, że od dzikich wyróżnia nas niewiele – spojrzałem jej prosto w oczy. - Nie wiem, kim pani jest? Nie znam nawet pani imienia, mimo, że pani najwyraźniej zna moje. Wiele nauczyłem się w życiu, ale wiem, że nie ma czegoś takiego, jak bezinteresowność. Kim zatem pani jest i dlaczego chce pani nam pomóc?

Nie odrywałem od niej spojrzenia. Chciałem, mimo zmęczenia z jej twarzy wyczytać fałsz, intencje, skrywane emocje, szaleństwo, cokolwiek, co pozwoliłoby mi zrozumieć. Nadal słyszałem w uszach świst strzały, która o mało nie zakończyła mojego życia. Ale, mimo rozedrganych nerwów, próbowałem powstrzymać emocje i znów stać się negocjatorem Rady.

- Claudette Andersen...- wyglądała na nieco zdziwioną - Przedstawiałam się panu, ale rozumiem...Upał...

Zebrała się w sobie. Na pewno zależało jej na swojej misji, to było widać. Cały czas drżała gdzieś w niej nadzieja, podekscytowanie i...jakaś obawa. Dająca się wyczuć obawa, powodująca że im dłużej trwała ta rozmowa, tym bardziej nerwowa dziewczyna zdała się stawać.

- Powiem panu. Jestem...Kimś kto dawno temu powinien być już w Samaris, ale...Ale utracił wtedy swoją szansę. Kimś, kto kiedyś nie zdecydował się na coś podobnego, co dziś proponuję wam. Drogo mnie to kosztowało. Kosztowało to też życie mojego ojca. Teraz...Wreszcie pojawiliście się. Chcę pomóc...będę szczera... przede wszystkim sobie. Nie jestem bezinteresowna, bo wszystko czego chcę to znaleźć się w Samaris, a wy jesteście moją jedyną nadzieją. - tempo jej wypowiedzi znów przyspieszało - Musimy lecieć tam wszyscy razem. Razem. Razem, by nie stało się to, co stało się kiedyś, przed wieloma laty...Posłuchajcie mnie, proszę was. Posłuchajcie mnie, dla mnie samej i posłuchajcie mnie dla dobra was wszystkich. Posłuchajcie mnie, jeśli chcecie dotrzeć do Samaris!!!

Ostatnie słowa prawie wykrzyczała, spłoszone ptaki zerwały się do lotu, jakby wystraszone rzuconą śmiało w dżunglę nazwą. Rastchell przysiągłby nawet, że dookoła zakołysały się drzewa.

- Mówi pani bardzo, bardzo przekonywująco, panno Andersen - uśmiechnąłem się wbrew sobie, bo pasja dziewczyny działała naprawdę na moje emocje. Było w niej coś, co kazało jej słuchać. Jakieś pozytywne szaleństwo. Gorączka, która mówiła – to co robię jest ważne i spalę się na ogniu mej pasji.
- Ale nie podejmuję decyzji za wszystkich członków ekspedycji – kontynuowałem moją myśl - Jeśli jednak jest tak, jak pani mówi, jeśli jest pani w stanie dolecieć z nami do Samaris. To byłbym głupcem mówiąc - nie. Mogę zgodzić się na pani szaloną propozycję, panno Adersen. Jednak .. najpierw chciałbym zobaczyć ten alitplan, no i musiałbym tam dostarczyć zapasy. Daleko stąd znajduje się pani maszyna? Poza tym mam zobowiązania honorowe względem pana Wrighta. Nie mogę go tak po prostu zostawić. Mamy umowę.

- To nie altiplan. To dwupłat, a należy właśnie do Wrighta. - Uspokoiła się nieco - Stoi na lądowisku. Profesor Watkins załatwia formalności, zapłaci temu pilotowi ile trzeba. Wright, czy ktokolwiek inny - nie znajdzie pan nikogo kto poleci tak daleko jak ja. Kto poleci...aż tam.
Nagle chciwie przyssała się do bukłaka, odrywając się od wody dopiero po dłuższej chwili.

- Jeśli pan chce, możemy udać się na lądowisko by zobaczyć maszynę, jest duża, większa niż dwupłat Reno. Mogę pomóc przenieść zapasy, albo jeśli ma pan monetę możemy wynająć tragarzy. Muszę też zanieść wiadomość innym. Czy ten chory mężczyzna idący z panem to pan Voight, czy pan Blum? I gdzie mogę znaleźć tego, którego z nami tu nie ma?

Była niezmordowana, jakby palił się w niej jakiś ogień.

- To pan Voight. – wyjaśniłem spokojnie, chcąc nieco przygasić ten jej żar. - Dobrze zatem. Zgadzam się. Jeśli pani plan, panno Adnersen, ma szansę na powodzenie skorzystam z niego. I tak nie mam nic do stracenia. Ani ja ani cała ekspedycja. Proszę prowadzić, ale wcześniej zahaczymy o obóz wojskowy i zostawię stosowne dyspozycje. Poza tym Robert, znaczy pan Voight, ma tam otrzymać medykamenty.

- Dziękuję panu! - potrząsnęła jego rękoma, rozpromieniona jakby zrzuciła z piersi duży ciężar - Chodźmy zatem!


Nie marnowaliśmy więcej czasu. Krótki odpoczynek dodał mi sił. My z Robertem weszliśmy do środka, ale towarzysząca nam dziewczyna została na zewnątrz. Musiałem przyznać, że nie brakło jej odwagi. A może była szalona? Nie miało to znaczenia.

Planowałem poczekać, aż Robert odzyska nieco sił. Może do tego czasu pojawi się Blum? Chciałem wynająć tragarzy i obejrzeć ów dwupłatowiec, czy jak tam nazywało się to ustrojstwo. Opuszczę Thramer. Opuszczę chociażby dzisiaj w nocy.

Wcześniej jednak siadłem obok Roberta Voighta i opowiedziałem mu, w szczegółach, co zaszło w sali tronowej gubernatora. O popisie umiejętności strzeleckich do owocu na mojej głowie. O stawce, jaką był nasz wylot i jego areszt. Wszystko. W oszczędnych słowach. Bardziej jak raport, niż opowieść. Musiał wiedzieć, ze Thramer nie był dla nas bezpiecznym miejscem. Zresztą on to wiedział od samego początku. I przestrzegał mnie, ale nie słuchałem.

Teraz odpoczywałem. A potem ...

Potem ....

Żegnaj Thramerze i witaj Samaris!

Miałem coraz więcej nadziei. Lecz jedna myśl nie dawała mi spokoju. Co zrobi Robert, kiedy znów zobaczy profesora Watkinsa. I co ja wtedy zrobię.

-------------------------------------------------------------------------------------
PS. Wiersz to lekko sparafrazowany wiersz Alexandra Czartoryskiego "Głupiec", zamiast "armatnie mięsko" zrobiłem "liniowe mięsko" - bo w świecie gry nie ma broni palnej i armat
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 21-02-2011 o 10:27.
Armiel jest offline