Morque nic nie mówiąc skierował łódź w stronę wyspy. Wiosłował w milczeniu. Wiedział, że żaden z nich nie nadaje się do jego planu. No może ten jeden...
Wyspa z każdym pociągnięciem wioseł była większą. Łódź majestatycznie sunęła ku wyrastającej z tafli wody kupce porośniętych zielenią głazów. Otoczona tatarakiem i trzciną zdawała się być niedostępną bez przedzierania się przez gąszcz. Pozory. Sunąc wzdłuż jej brzegu widzieliście kamienne mury osadzone na naturalnej skale, porośnięte bluszczem i dzikim winem. I kwitnącymi różami. Wieżyca osmolona jakby po pożarze, sterczała w niebo niczym monument. Może też takim była. Kolejne chwile odsłoniły wam małą zatoczkę piaszczystą dającą bezpieczne miejsce do cumowania. I ktoś już z niego kożysta, bowiem w zatoce leżała do połowy wyciągnięta na brzeg tratwa. Ślad po ognisku dowodził też, że już ktoś tu obozuje.
Nie było jednak widać żywego ducha. |