Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-02-2011, 21:55   #28
Avaron
 
Avaron's Avatar
 
Reputacja: 1 Avaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetny
Pośród parnej dżungli nie widzianej wcześniej przez cywilizowanego człowieka, w niesamowitym, mdłym blasku księżycowej poświaty zakończył się pościg. Urwały się z nagła dzikie nawoływania tubylców, ucichł złowieszczy warkot bębnów i nawet chichot strasznych hien umilkł w ciemności puszczy. Wokół wiszących dobre dziesięć stóp nad ziemią, jeńców zebrał się milczący tłum dzikich, o połyskujących w mroku ślepiach. Schodzili się ze wszystkich stron, wymachując groźnie, niesamowicie połyskującymi grotami włóczni. Było ich wielu. W otworach masek czujnie błyszczały ich drapieżne ślepia, gdy pokazywali sobie nawzajem schwytanych i dało się słyszeć ich ciche szepty.

W końcu jeden, z dzikich przyskoczył do pnia pobliskiego drzewa i uderzył weń toporkiem o kamiennym ostrzu. Pęd powietrza zaświstał w uszach schwytanych, a oni sami pomknęli z mimowolnym okrzykiem wprost na spotkanie gruntu. Spotkanie nie należało do najprzyjemniejszych. Z głuchym łomotem opadli na ziemie, a wokół zaroiło się od dzikich, napierających ze wszystkich stron ze swoimi włóczniami. Łowcy działali szybko i sprawnie, jakby nie jeden już raz brali udział w podobnych łowach. W pętlę wieńczącą sieć wetknięto na szybko ściętą palmę i sześciu rosłych dzikusów zarzuciło ją sobie na ramiona.

- Sisi kwenda mjini - Zakrzyknął jeden z łowców wskazując gdzieś przed siebie, a wszyscy pozostali odpowiedzieli na jego zawołanie monotonnym zaśpiewem i powoli ruszyli przed siebie targając szamoczących się w siatce więźniów.

Z każdym krokiem wgłąb gęstwiny zdawało się, że pokracznych łowców przybywa. Dziwnie monotonna pieśń, zdawała się ich przyciągać z dżungli, niczym nawoływania drapieżników po udanych łowach. Co raz z zarośli wychynął kolejny myśliwy, dzierżący włócznię, odziany, w zdało by się jeszcze paskudniejszą niż inne, maskę. Nie wiedzieć kiedy pojawiło się kolejnych czterech, targających tyczkę, do której przytwierdzono sieć z inną ofiarą nocnej wyprawy. Ten szarpał się straszliwie, a przy tym nawoływał o zmiłowanie wszelkich znanych bogów, na przemian w mowie shemickiej i argosiańskiej. Przez oka sieci dało się dostrzec przybrudzone, choć niechybnie barwne szaty schwytanego, a czasami nawet smagłoskórą dłoń nieszczęśnika. Lecz łowcy zdawali się być głusi na jego błagania, jak i obojętni na jego wysiłki mające na celu wyrwanie się sieci. Widać, za nic sobie mając nieznanych bogów głęboko wierzyli w siłę splotów.

Nie wiedzieć kiedy dżungla przerzedziła się, a z porośniętych trawą wzgórz poczęły wyłaniać się ostre zębiska skał, które szybko przesłoniły wszelkie inne widoki. Szlak, którym szła cała gromada stał się węższy i począł piąć się stromo pod górę. Tubylcy zatrzymali się dotarłszy do tego miejsca i poczęli naradzać się ściszonymi głosami. Co raz przy tym spoglądali za siebie, jakby wyglądając czegoś w dżungli. Gdy na majaczące na zachodzie, czarne szczyty poczęły padać pierwsze promienie, wyłaniającego się z odległego oceanu słońca, podjąć musieli jakąś decyzję, bo szybkiej wymianie zdań kilku z nich ruszyło z powrotem w stronę lasu, a pozostali podjęli powolny marsz w górę ścieżki.

Góry rozrosły się wokół niczym bezimienni, milczący wartownicy, stojący na straży wąskiego szlaku. Ten prowadził najpierw po stromym zboczu, by potem zapaść w głęboką kotlinę, której wysokie ściany napierały ze wszystkich stron, jakby miały ją zamknąć zaraz za przechodzącymi. Skaliste ściany kotliny miały smoliście czarną barwę i zdawały się wprost pochłaniać wszelkie padające nań światło słońca. W najgłębszym jej odcinku jedynie zimna iluminacja bijąca z grotów włóczni, pozwalała zobaczyć coś w głębokiej ciemności rozpadliny. Wisiała w tym miejscu jakaś niewypowiedziana groźba, która sprawiała, że ucichły słowa pieśni tragarzy i przycichły wszystkie głosy, a hieny biegały wokół nóg swych panów podkuliwszy ogony w przerażeniu. Na każdy szelest dzicy unosili gotowe do ciosu włócznie jakby w każdej chwili gotowali się do śmiertelnych zapasów z niewidzialnym jeszcze wrogiem. Jednak nic ich nie zaatakowało i w spokoju przeszli przez to dziwne miejsce.


Padły na nich oślepiające promienie słońca, oblewające szeroką półkę skalną do której dotarli. Powietrze było rozgrzane i parne, a przez to z lekka przymglone. Ze skalnego występu dało się dostrzec równe rzędy uprawnych pól, poprzecinane wąskimi liniami kanałów i grobli i majaczące wśród oparów czarne mury, a za nimi wyrastającego wysoko w niebo wieżyce, układające się na kształt pokracznej, rozczapierzonej łapy godzącej w niebiosa. Nie dane im było się przyjrzeć bliżej tajemniczej cytadeli, bo dzicy szybko ruszyli w dalszą drogę. Wyciętymi w czarnej skale stopniami poczęli schodzić wgłąb otwierającej się przed nimi doliny.

Szlak prowadził wysoką kamienną groblą, prosto wzdłóż zarośniętego, mulistego kanału. Wokół kanału rozpościerały się wielkie, błotniste pola, na których trudziły się dziesiątki czarnoskórych mężczyzn i kobiet. Ich rytmiczny śpiew niósł się, aż do grobli, lecz nijak nie dało się rozpoznać słów. Nagle blask słońca znikł przesłonięty przez monstrualne mury, w cieniu których się znaleźli. Wysokość murów i sposób w jaki je zbudowano nie przypominało żadnej ludzkiej budowli jaką znaleźć można w hyboreańskich krainach. Zbudowane z wielkich bloków czarnej skały murów nijak nie pasowały do człowieczej miary, przygniatając swoim ogromem każdego kto na nie spojrzał. Wielkie spiżowe wrota były otwarte, a przy nich czekali strażnicy odziani w maski podobne do tych , które nosili łowcy, choć bardziej strojne i przyozdobione ptasimi piórami. Powitali wracających myśliwych okrzykami, a zza murów z nagła odezwały się bębny. Przekroczyli bramy w asyście strażników i weszli na wielki plac zalany promieniami stojącego w zenicie słońca.

Dziwne to było miasto i dziwni byli jego mieszkańcy. Pełne było posępnych, w większości pustych budowli wykonanych z równie czarnych co mury głazów. Wszystkie miały podobny, kopulasty kształt i wypełnione były okrągłymi otworami w połowie swej monstrualnej wysokości. Na wyłożonych czarnymi płytami ulicach panowała złowieszcza cisza, bo ludzie ledwie w niektórych gmachach mieszkali. Zamieszkane budynki zaopatrzono w drabinki i pomosty pozwalające się dostać do wysokich otworów, które musiały być jedynym do nich wejściem. Większość mieszkańców schodziła z drogi łowcom, nawet na nich spoglądając. Cisi byli i potulni, odziani w liche, workowate stroje i wszyscy o odkrytych twarzach. Ledwie czasem kondukt napotykał podobnych sobie wojowników o przystrojonych dziwnymi maskami głowach i jedynie z tymi rozmawiali.

Wszystkie gmachy zdawały się być nienaruszone zębem czasu, a przecież biła od nich milcząca powaga minionych tysiącleci. Minęli również kilka strzelistych wież, których szczyty nikły gdzieś wysoko w chmurach. Ściany każdej z nich pełne były przedziwnych płaskorzeźb przedstawiających pokraczne, skrzydlate istoty posiadające wiele odnóży i mackowate, nieforemne głowy niezwykle podobne do noszonych przez wojowników masek. Istoty te toczyły, na rytych w skale obrazach, walki z innymi, równie potwornymi stworzeniami, za pomocą przedziwnych, zapewne magicznych artefaktów. Każda z wież pokryta była takimi właśnie obrazami i na żadnej z nich nie przedstawiono ani jednej ludzkiej postaci. Jedynie rzezie bezimiennych istot, z pradawnej przeszłości świata.

Ponad wszystkimi innymi wielkością górowało wielkie zamczysko, do którego powoli zmierzali. Z daleka widać było, że jego olbrzymie, czarne ściany rozpościerają się nad wszystkimi innymi budowlami w mieście i nawet wysmukłe wieże-obeliski zdawały się przy nim wątłe i delikatne. Każdy krok niezmordowanych tragarzy przybliżał ich do tego miejsca, aż w końcu trafili na plac rozpościerający się wokół tej pradawnej fortecy. Pośrodku placu znajdowały się głębokie na trzech mężów, owalne w kształcie doły, wyłożone owym szklistym, czarnym kamieniem, z którego bodaj wszystko zrobiono w tej metropolii. Łowcy szybko zbliżyli się do jednego z owych dołów i nie wypowiedziawszy nawet słowa cisnęli weń jeńców. Przez chwilę dało się jeszcze słyszeć z góry podniecone głosy myśliwych, lecz później i one ucichły. Pozostał jedynie ból zdrętwiałego, poobijanego ciała i palące promienie słońca.

Był tam również ów tajemniczy jeniec, który wraz z pozostałymi wylądował w jamie. Cicho popłakiwał nawet nie starając się uwolnić z sieci.

- Dobry Mitro, zginiemy tu... - Mamrotał pod nosem i jakby w odpowiedzi na jego jęki z pobliża dało się słyszeć ryk żądnego krwi zwierza i zgrzytliwy dźwięk drapania pazurów o kamień.

***

Strzała przyszpiliła ciało dzikusa do drzewa. Nie zdążył krzyknąć, jedynie zagulgotał chwyciwszy za sterczące z piersi lotki i zamarł. Tingis podbiegł do ciała i mocnym szarpnięciem wyrwał zabójczy grot z wciąż ciepłego ciała. Krew popłynęła wartko, a ciało myśliwego opadło u podnóża grubego pnia drzewa. Młody koczownik rozejrzał się szybko, ale poza swoją towarzyszką odzianą w strój szamana, nie dostrzegł nikogo więcej. Mogli tylko dziękować bogom za to, że ich przeciwnicy rozdzielili się zaraz po wejściu do dżungli. Wyraźnie czegoś szukali i z łatwością dało można ich było wyłuskać jednego, po drugim. Ten był już trzeci, ciała poprzednich dwóch leżały skryte w gęstych zaroślach, nie do odnalezienia dla zwykłych ludzi.

Nagle dało się słyszeć gromkie dudnienie bębna. Było donośne i natarczywe, rytm był nierówny i niepokojący, niósł w sobie coś na kształt ostrzeżenia. Tignis wraz z Learą, ruszył w stronę, z którego dochodził natrętny warkot bębna. I omal przez to nie wpadł na łowców. Było ich pięciu, czterech niosło na szybko skleconych noszach martwe ciało zabitego szamana, a piąty dudnił bez wytchnienia na niedużych bębnach uczepionych do swego pasa. Zaraz też do tej dwójki dołączyło dwóch pozostałych przy życiu z dziesiątki, która zgłębiła się w dżunglę. Czujnie rozglądali się na wszystkie strony wypatrując pozostałych towarzyszy. Nie mogli wiedzieć, że nie zobaczą ich już żywymi. Każdy ich ruch śledził grot strzały Tingisa, napięty, kompozytowy łuk zatrzeszczał z cicha.
 
Avaron jest offline