Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-03-2011, 13:04   #120
Irmfryd
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Ciemność podkradała się niepostrzeżenie. Zbliżał się czas spotkania, ale póki co nikogo jeszcze nie było. Profesorowi robiło się coraz bardziej nieswojo. Z każdą chwilą znajome już wzrokowi kształty, drzewa którym przypatrywał się w bezczynności tyle czasu - zaczynały przyoblekać się w niepokojącą czerń, przyjmować formy które wyobraźnia białego człowieka zamieniała w przerażające zwierzęta, czy może nawet potwory, a w najlepszym razie w sylwetki dzikich. Maurice wzdrygnął się, zdając sobie sprawę, że już niedługo znajdzie się w ciemności tak absolutnej, że nie zobaczy koniuszka swojego nosa.

Zastanawiał się na rozpaleniem niewielkiego stosu z zebranego chrustu. Rozwiązałoby to problem światła, ale równocześnie mogło ściągnąć jakieś potencjalne patrole osób pilnujących lądowiska, albo nawet bestie z lasu. Tak prozaiczna rzecz jak to, że wysuszony w upale las może zapłonąć, w ogóle nie przychodziła pogrążonemu w rozmyślaniach profesorowi do głowy.
Tętno zaczynało przyspieszać. Mrok jakby wyczuwał jego wahanie, podpełzał coraz bliżej i coraz szybciej. Jakby tego było mało, nocą dżungla zdawała się dopiero naprawdę ożywać - w ciemności zaczynały mnożyć się dziwne dźwięki...Szelesty...Pęknięcia gałązek...Pomruki...Dziwne skrzeki...

Dostrzegł migotanie ogników między drzewami, które mógłby brac za błędne - gdyby nie oczekiwał przybywających. Mimo wszystko z duszą na ramieniu Watkins obserwował jak oświetlone pochodniami postaci pojawiają się jedna po drugiej.

Pierwsi zjawili się Voight i Vincent, w ciszy,nie rozmawiając. Profesor poznał ich z trudem, bo pochodnie nieśli trzymający się za nimi z tyłu tubylczy, obładowani tragarze. Na widok siedzącego Maurice’a Voight zjeżył się, ale nic nie powiedział. Czuć było, że był jeszcze osłabiony, chociaż jego determinacja była jak zwykle niesamowicie silna.
Widać było, że Robert był na prochach - nie tylko przeciwbólowych, ale także uspokajających. Do pasa miał przytroczoną swoją broń.

Tubylcy nawet nie zbliżali się, sprawiali wrażenie jakby ich nie widzieli, jakby najszybciej chcieli się oddalic z tego miejsca. Rzeczywiście, gdy tylko zrzucili bagaże parę kroków dalej wycofali się nie wiadomo kiedy, nie odwracając się i nie żegnając. Niknęli jeden po drugim w mroku jak zjawy. Tymczasem spomiędzy nich, w przeciwnym kierunku, ku stojącym w napięciu mężczyznom, wyłoniła się smukła postac Claudette. Dziewczyna, oświetlona trzymaną pochodnią, podeszła bliżej bez słowa i stanęła gdzieś daleko za plecami Vincenta.

- Pan jednak żyje... - rzucił po długiej chwili ciszy Robert - Jestem pełen podziwu, że uciekł Pan patrolom. Proszę mi podać jeden powód, dla którego miałbym teraz nie pobiec po żołnierzy. Proszę mi wytłumaczyć Pana zdziwienie, kiedy mówiłem o śmierci Sophie. Nigdzie nie polecę - z mordercą.

- Chętnie wysłucham tych wyjaśnień. Również - powiedział Vincent stając obok Roberta.
- A to... kto jest? - odwrócił się do Claudette Robert, który usłyszał delikatny szmer gdzieś za plecami kompana -Ta dziewczyna... To Wright?
- Nie. To również pilotka. Nazywa się Claudette. Chce nas dotransportować aż pod mury Samaris. Sama tam chce się dostać. Dość … dziwna osóbka. Bardzo zależy jej na tym by nam pomóc, bo jednocześnie pomaga sobie. To luźna parafraza jej slów.
- Nie ufam nikomu z tego dziwnego miejsca, ale teraz juz rozumiem, z kim wtedy rozmawiałeś. Cóż, zdam się na Twoją intuicję - dodał Robert pochylając lekko głowę.
W jego głosie pobrzmiewał źle skrywany wyrzut sumienia.

Vincent oczywiście usłyszał ów ton. Ale jedynie się uśmiechnął.
- Ja również nie przepadam za Thramerem. Nie wiem co czeka nas w Samaris. Nie wiem nawet czy dwupłat da radę tam dolecieć. Ale, Roberice, cóż tak naprawdę mamy do czynienia? Ty czy ja? To miasto jest dziwne, dobrze to ująłeś. Widuje się rzeczy, których nie ma. Slońce wypala mózg, wysusza krew w żyłach. Czy nie warto zaryzykować. Uciec od jednego szaleńca i oddać się w ręce innej, być może równie szalonej osobie. Ale przynajmniej ładniejszej.
Popatrzył w stronę, gdzie stała dziewczyna.

- Ładniejszej od gubernatora...? - zbliżyła się nieco dziewczyna, długa biała broń przy jej pasie zakołysała się lekko - ...no, to ci dopiero komplement!
Dzięki niesionej przez nią pochodni zrobiło się nieco jaśniej, choc teraz okalający ich mrok zdawał się byc jeszcze głębszy, a na twarzach wszystkich tańczyła leniwie krwista poświata.

- Wszystko w swoim czasie - Robert ściągnął usta w poważny grymas. - Na razie on - wskazał na Watkinsa - musi mówić. Nie polecimy z nim, jeżeli stanowi zagrożenie dla naszej misji.
-Zgadzam się z tobą, przyjacielu - Vincent pokiwał zdecydowanie głową - Niech pan mówi. - powiedział do profesora.
- Widzę, że poza rozumem stracił Pan także dobre wychowanie – Maurice spojrzał na Voighta. – Informuję, że jestem profesorem Wydziału Psychologii Uniwersytetu w Xhystos i nie jestem nawykły do słuchania impertynencji! Albo będziemy rozmawiać jak gentelmani albo wcale … – zdenerwowanie Watkinsa spowodowane lekceważącą wypowiedzią Roberta najwyraźniej nie było udawane.
- Sama widzisz Claudette, co miałem na myśli mówiąc Ci o jednym z członków wyprawy … ale skoro nie wolno nikogo zostawiać … - głos Watkinsa lekko uspokoił się, po czym dodał zrezygnowanym tonem - … niech wytłumaczeniem na tą chwilę będzie gorączka.
- Wracając do sprawy … z podobnymi insynuacjami to Pan jest zagrożeniem dla wyprawy i nigdzie lecieć Pan nie musi. Sophie …. wiadomość o jej śmierci była dla mnie równym zaskoczeniem jak dla pozostałych. Dowiedziałem się o tym w obozie, kiedy Voight i Blum leżeli na wpół przytomni a Pan Vincencie również był jakby nieobecny. Początkowo nie brałem tej informacji na poważnie … ale pogrzeb, który odbył się rankiem nie pozostawił cienia wątpliwości. To tragedia zupełnie dla mnie jak i pewnie dla was jest nie zrozumiała. Jeśli jeszcze raz ktoś nazwie mnie mordercą … to gorączka nie będzie stanowić dla mnie wytłumaczenia. Ostrzegam. Sprawa zakończy się przed sądem, jeśli nie w Samaris to po powrocie w Xhystos. Ma Pan jeszcze jakieś pytania? – Watkins spojrzał Vincentowi w oczy, zupełnie lekceważąc Roberta.

- Oczywiście. - odpowiedział Voight pospiesznie, lekceważąc fakt, że pytanie nie było do niego -Gdzie pan był, kiedy Pana z nami nie było, co się stało z Panią Casse, dlaczego wchodził Pan do naszego namiotu wieczorem i jak Pan się tam dostał, skoro teren był otoczonyy żołnierzami. I kim dla Pana jest Nathan Clark i wywrotowcy z Xhystos. Jest za dużo ‘ale’, Panie Watkins, i to jednak Pan stoi na gorszej pozycji. Tutaj żaden sąd nie działa, tutaj sprawiedliwość wymierza tylko i wyłącznie Prawda.
 
Irmfryd jest offline