Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-03-2011, 14:01   #121
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
- Prawda - westchnął Vincent nie odrywając wzroku od profesora. - Aby ją zrozumieć potrzebujemy uwolnić się od emocji. Niezależnie od tego, jakie odczuwamy. Robercie, profesorze - Vincent zwrócił się do obu mężczyzn odwracając twarz raz w stronę jednego, raz w stronę drugiego. - Prosiłbym, byście zastosowali główną zasadę, jaką nauczono mnie w mojej pracy. Oddzielmy problem od osoby. Porzućmy ton oskarżeń, straszenie sądami, wyrzutów. Spróbujmy rzeczowo i racjonalnie ustalić fakty. Dociec prawdy, na której nam tak zależy. Profesor Watkins mówi że nie zabił nieszczęsnej Spohie. Robert uważa inaczej. Ja postaram się mediować ten spór, jeśli pozwolicie. I dla jasności - ja również nie zamierzam lecieć nigdzie, jeśli ta sprawa nie zostanie wyjaśniona. Przynajmniej nie dwupłatem, droga Claudette. Widziałem jak Robert walczył na altiplanie by urwatoać nas wszytskich. Darzę go przyjaźnią, ale postaram się być bezstronny. Bo zależy mi na dotarciu do Samaris. Panowie. Możemy założyć takie podejście?

-Voight pokiwał z lekkim oporem głową; nie do końca zgadzał się z metodami Vincenta, ale w tej chwili mogło to być najlepsze rozwiazanie. W milczeniu oczekiwał reakcji Watkinsa.
- Naturalnie … powoli… nie jestem maszyną jak Lexington. Cały czas, kiedy nie było mnie z wami spędziłem w jaskini … pewnej kobiety … zielarki, szamanki … sam nie wiem jak ją nazwać. Pomogła mi dojść do siebie po naparze jaki zaaplikowali mi tubylcy. Tam też poznałem Pannę Claudette Andersen. – Watkins zwracał się wyłącznie do Vincenta. – Namiot … trochę logiki Panie detektywie – powiedział z przekąsem Maurice - …przecież tam były moje rzeczy. Jak dostałem się na teren obozu … zamiast wykrzykiwać insynuacje trzeba było po prostu uważać. Panna Case … - w jednej chwili głos profesora zadrżał, zaczał mówić cicho, najwidoczniej świeże wspomnienie rozdrapało jeszcze nie zagojona ranę- … odeszła … odeszła do dżungli … nie wiem co teraz pomyślicie ale jest to prawdą, którą doświadczyłem na własnej skórze. To miejsce … - profesor rozłożył szeroko ręce - … ma moc. Moc, która upomniała się o Panne Case … odeszła, odeszła z tubylcami do dżungli – drżący głos zawisł w gardle Maurica a na oświetlonej pochodniami twarzy, pojawiły się spływające po policzkach łzy.

- Zielarka, moc, tubylcy i odejście do dżungli - i to ja mam mieć gorączkę. - Robert świdrował wzrokiem rozmówcę. Moim zdaniem, Sophie znała rozmówcę i rozmawiała z nim przed śmiercią. A to mógl być tylko Pan. No i jeszcze te książki...
- W sumie to chyba najmniej z nas wszystkich znałem Sophie. Jeśli mnie pamięć nie myli to nawet nie rozmawialiśmy … ona była jakaś … ulotna. Jak przystało damie uchylałem jej kapelusza gdy mijaliśmy się na altiplanie. Skąd więc pytanie, że to ja? Panowie znaliście ją przecież lepiej … a najwłaściwszym byłoby sprawdzenie kto co robił w momencie jej śmierci. Więc może każdy powie gdzie był w tym momencie. Ja spędziłem czas w jaskini zielarki … Panna Claudette jest świadkiem.
- Potwierdzam. - rzuciła krótko Andersen.
- A co Pan robił w tym czasie Panie Voight? - spytał profesor.
- Byłem w obozie, a potem kupowałem broń - w zupełnie innej części miasta - odparł spokojnie Robert.
- Czy może to ktoś potwierdzić … czy też był Pan sam?

- Widzę, dokąd Pan zmierza. Moją obecność w obozie mogą potwierdzić żołnierze - mężczyzna, który sprzedał mi ostrze, już się pewnie nie znajdzie. Natomiast zadziwia mnie pańska bezczelność - próba oskarżenia mnie o morderstwo, w sytuacji, kiedy to na Panu spoczywa szereg podejrzeń, między innymi o kontakty z wywrotowcami, o których jakoś Pan unika mówienia... - zakończył Robert napastliwie.
- Robercie, proszę - Vincent postarał się nieco ostudzić emocje przyjaciela. Chociaż sam nie był zadowolony z tego, w jakim kierunku toczyła się ta rozmowa. - Umówiliśmy się, że rozmawiamy o konkretach. Bez oskarżeń. Bez osobistych wycieczek i insynuacji. Prawda.

- Ja nawet nie wiem gdzie zginęła Sophie, podejrzewam, że nie w obozie. - odezwał się Maurice po chwili milczenia - Daleki też jestem … w przeciwieństwie do Pana od oskarżeń. Ale jak sam Pan mówi … nie ma nikogo, kto potwierdziłby Pańskie słowa. O jakich podejrzeniach Pan mówi, jacy wywrotowcy? Czy Pan jest normalny … czy po prostu chce zmienić temat? - powoli Watkins miał dosyć rozmowy z tym człowiekiem, nie sadził, że uda się tu cokolwiek wyjaśnić. Miał także wrażenie, że Voightowi nie chodzi o znalezienie mordercy a o wydanie sądu na nim.

- Dobrze - westchnął Robert - od początku. Clark, Nathan - to nazwisko coś Panu mówi?
- Oczywiście … - ożywił się profesor, chociaż przed chwilą podjął decyzję, że czas skończyć tą rozmowę. - To mój przyjaciel, znamy się od wielu, wielu lat.
- To jak pan wytłumaczy, że jego dedykacja znalazła się na książce, która zawierała treści wywrotowe? I należała do Jerome’a Lautrec’a, człowieka, który chciał nas wszystkich pozabijać?
- Nie mam zamiaru tego tłumaczyć, ale gdy spotkam się z Nathanem, nie omieszkam go o to zapytać. Moje zdanie jest takie, że nie wierzę aby mój przyjaciel był … jakimś wywrotowcem. Jestem wstanie ręczyć za to słowem. - Z przekonaniem w głosie odpowiedział Maurice.

- A kim Pani jest - zmienił nagle temat rozmowy Robert, zwracając się do Claudette, jakby coś mu przyszło do głowy. - Czemu nie Wright? Znacie się z profesorem?
Zakołysała się zgrabnie i stanęła twarzą w twarz z Voightem.
- Moje nazwisko to Andersen. Zmierzam do Samaris, jak wy. Był czas, że już nieomal tam dotarłam - ale wszystko poszło źle. Bardzo źle. Mój ojciec zginął. Trahmer wchłonął mnie, zatrzymał na całe lata, tutaj traci się rozum. Im dłużej tu pozostaniecie, tym gorzej, mówię wam. Chcecie dotrzeć do Samaris? - jej głos podnosił się, widocznie i jej udzielało się napięcie - Oto moja rada: przestańcie grzebać się w przeszłości. Nawet tej najświeższej. To na nic, to nic nie zmieni. Nie powtarzajcie błędów innych.
Powiodła wzrokiem po wszystkich.
- Już to kiedyś słyszałam...Te same słowa, powtarzane te same zdania. Znowu i znowu. Obojętniejemy, stajemy się tacy jak... Nic się nie zmienia, trzeba działać, ruszać, póki nie jest za późno. Tylko tak!
Położyła Robertowi dłoń na ramieniu. Jej oczy, duże i lśniące zdawały się przeszywać go na wskroś. Mówiła teraz cicho, tylko do niego. Voight nie był pewien nawet, czy ktoś poza nim to słyszy. Jej słowa brzmiały...Jak jakieś zaklęcia, intonowane dziwnie i śpiewnie, według innych reguł języka, a mimo to były zrozumiałe.
- Jesteśmy tajemnicami. Każdy z nas jest tajemnicą. Nie pytaj za wiele, czasem...Czasem lepiej nie wiedzieć...Nie każda tajemnica powinna zostać odkryta. Dobrze się zastanów, zanim rozwikłasz swoją własną...

Robert stał przez chwilę w milczeniu, wpatrując się w rozmówczynię. Zaschło mu w gardle. Po jakimś czasie przełknął ślinę, zamrugał kilka razy oczami i odezwał się:
- Ja nie zobojętniałem. Nie zobojętniałem - powtórzył. Ale ryzyko - urwał na moment - jest za duże.
- Jeśli tu zostaniesz...- powiedziała dziewczyna, już normalnym tonem - ...ryzyko będzie nieporównywalnie większe. Nie wiem, co zamierzają Wright i Reno, ale jedno jest pewne. Umrzecie w drodze. Bo żaden z nich nie poleci nawet na koniec dżungli, nie mówiąc o pustyni. Ja tak, pod same mury. Jestem waszą jedyną szansą.
Ostatnie zdania mówiła już do wszystkich. Nagle umilkła i spuściła wzrok.
- A wy...Moją...- dodała cicho.

Vincent spojrzał na nią. Posmutniał. Jego zmęczoną twarz i czoło przecięły głębokie zmarszczki zamyślenia.
- Droga pani, panowie - zwrócił się najpierw do dziewczyny potem do dyskutantów. - Nie wiem jak wy, ale ja …. lecę. Nie mam nic do stracenia. Nic. Proponuję odłożyć dyskusję na temat domnienamego mordercy lub niewinności na później. Kiedy już dotrzemy do Samaris. O ile tam dotrzemy. Ja lecę, panno Andersen. Lecę …
Ostatnie słowo powiedział cicho. Prawie szeptem. Zmęczonym tonem.
Kiwnęła tylko głową, z melancholijnym, jakże tęsknym uśmiechem.
- Dotrzemy tam, Vincencie. - zapewniła. - Dziękuję ci.

Robert milczał ze zwieszoną głową, jakby toczyła się w nim jakaś wewnętrzna batalia. WIedział, że nie będzie bezpieczny na pokładzie dwupłatowca. Ale nie mógł zrezygnować z podróży. Pozostawali jeszcze dwaj inni piloci...
Wciąż milczał.
- Posłuchaj przyjaciela. - zwróciła się do niego dziewczyna - Dyskusje potem...Na pokładzie będzie mnóstwo czasu. I posłuchaj też...mnie. Wiesz, o czym mówię.
- Ja... zgadzam się. Nie ma innej możliwości, nie ma innej drogi -powiedział z oczyma wibtymi w jakiś punkt w przestrzeni.

- Panie Watkins...- Claudette zwróciła się do milczącego od dłuższego czasu Maurice’a - ...chyba pora, żeby to już powiedzieć. Musimy uzgodnić szczegóły, bo z wylotem wiąże się pewna...niedogodność. Profesorze, może pan...?
- Naturalnie...

Przerwał. Szelest zarośli był w nocnej ciszy nie do przeoczenia. Tym bardziej, że szeleszczący nie robił ze swego nadejścia tajemnicy. Po krótkiej chwili konsternacji i kilku nerwowych ruchach zgromadzonej pomiędzy drzewami czwórce ludzi ukazał się ubrany w odróżnieniu od większości tubylców w cywilizowany strój człowiek z walizką w ręku. Blum wszedł śmiało w krąg świateł rzucanych przez pochodnie. Skłonił się oszczędnym ruchem głowy mężczyznom i nieco głębiej, lecz bez słowa kobiecie.
- Pan musi być...- odpowiedziała dużym uśmiechem nieznajoma mu dziewczyna - Pan...
- Blum - odpowiedział z takim samym uśmiechem - Persival Fryderyk Blum, madame.
- Proszę mówić mi po prostu Claudette. Cieszę się, że pan się zdecydował. Jesteśmy w komplecie. Tylko...- zawiesiła głos znów popatrując na profesora.
- Tylko jedno wyjaśnienie jeśli Pani pozwoli. - przerwał nim profesor zdążył zareagować. - Czy jest Pani stuprocentowo przekonana, że start musi - z dużym naciskiem wypowiedział to słowo - odbyć się po ciemku?
- Jestem pewna swoich umiejętności. - odpowiedziała szybko - Poza tym... Są pewne okoliczności, które nas do tego zmuszają. - dodała dość tajemniczo - Ale o tym właśnie...
- To mi wystarczy. Dziękuję Pani... Clodette. - odparł i zwrócił się do pozostałych - Panowie, czy wszyscy gotowi?
- ...o tym właśnie powie panom monsieur Watkins. - dokończyła dziewczyna.
Blum zrobił zdziwioną minę. Jednak nie zapytał o nic więcej, czekając na wyjaśnienia.
Maurice chrząknął.
- Dobrze, że Pan dotarł … wyśmienicie … - Watkins mimowolnie skubał brodę spoglądając na wymieniających uprzejmości Claudette i Persivala. – Otóż, jak już wiecie wylatujemy dziś w nocy. Jak sami wiecie to miasto jest wyjątkowo nieprzyjazne, w ciągu kilku dni pobytu straciliśmy Sophie oraz Iris. Nie możemy tu dłużej zostać. Z tego co mówi Panna Claudette nie możemy nikomu z miejscowych ufać. Idzie tu nie tylko o wyprawę ale … o nasze życie. W związku z tym plan jest taki … - profesor zawiesił głos na chwilę, po czym kontynuował tonem jakby nie byli w dżungli a w auli uniwersyteckiej a on stał za katedrą. - … czekając tu na was nie próżnowałem. Wzdłuż pasa startowego, po obu stronach, dokładnie co sto kroków ukryte są stosy chrustu. Trzeba je będzie wynieść z lasu i w odpowiednim momencie podpalić tą oto pochodnią. – Tu Maurice wskazał na rzuconą koło bagażu pochodnie. – Myślę, że mogłyby to uczynić dwie osoby, każda z jednej strony. Chyba nie będzie problemu ze zrobieniem drugiej pochodni. Ogień wyznaczy Claudette tor pasa startowego. Kiedy będziemy w powietrzu … kierunek jest jeden … Samaris. Pozostaje kwestia dwupłatowca i Wrighta – Watkins znowu zawiesił głos. - Jeśli uznacie, że to co teraz powiem jest w jakiś sposób sprzeczne z waszymi ideami, zrozumiem i nie będę oczekiwał pomocy w tej kwestii. Jeśli jednak ktoś chce pomóc oczywiście będziemy razem z Claudette radzi. Nie mamy co liczyć na Wrighta, nie możemy też w obawie o nasze zdrowie i życie zostać tu dłużej. Dlatego też, pilot w osobie Panny Claudette jest niczym prezent urodzinowy. Zamierzam razem z nią porwać maszynę … - Maurice mówił szybko, tonem, który nie pozwalał nikomu wtrącić się do wypowiedzi. – Może uda nam się nie zastać Wrighta przy dwupłacie, jeśli jednak będzie się tam kręcił, zamierzam go uśpić przy pomocy środków nasennych. Oczywiście jestem skłonny pozostawić mu zadośćuczynienie w postaci środków finansowych w walucie miasta Xhystos. Kwestia straży … zaskoczenie będzie naszym atutem. A kiedy już dwupłat ruszy z miejsca, stanie na jego drodze … byłoby istnym szaleństwem. Uprzedzając wasze pytania … nie ma innej możliwości wydostania się z Trahmeru poza tą, którą po krótce przedstawiłem. Z waszą pomocą lub bez niej, z wami bądź tylko z Panną Andersen wylatujemy dziś w nocy.
Ciszę jaka zapadła pierwszy przerwał Blum.
- Cóż profesorze. Nie jest to do końca zgodne z moimi oczekiwaniami. - uniósł palec jakby spodziewając się że ktoś będzie chciał mu przerwać - Nim pojawiłem się tu między państwem, przyznam, nieco podsłuchałem różnej maści i wagi zarzutów pod pańskim adresem . Przyznam, że większość z nich miałem jak dotąd za zwykłe bredzenie. Jednak... po tym co słyszę, zaczynam mieć wątpliwości. Toż to porwanie profesorze!
- Ja nazywam to ratowaniem życia … jak się okazuje nie tylko swojego. Proszę postawić sie w mojej sytuacji. Nie zrobiłem niczego złego a jestem oskarżany o zbrodnie.
- A ja tu widzę nakłanianie do aktu terroryzmu. Zbrodnie zostawmy zbrodniarzom...
- Ja uważam ze to będzie nie w porządku względem Wrighta - wtrącił się wyraźnie wzburzony Vincent. - Ten dwupłat t jego duma, marzenie i życie. Nic, żadne pieniądze, nie pokryją straty. Jestem człowiekiem honoru. Nie zniżę się do kradzieży nawet za cenę życia. Panno Andersen. Idąc tutaj bylem przekonany, ze ma pani własna maszynę. Pilot bez samolotu jest zapewne jak marynarz bez okrętu. Lubię pani zapal, ale … kradzież. To nie wchodzi w rachubę. Pan Blum ma rację. Miło pana widzieć, monsieur.
- Ponoć cała straż w mieście poszukuje mnie, dowiaduję się, że oficjalny wylot ma zakończyć się wyeliminowaniem pasażerów. Zresztą … Panie Blum. Pan był kiedyś chyba w podobnej sytuacji … więc jak nikt inny powinien zrozumieć powody i metody na jakie się zdecydowałem.
- Doprawdy nie wiem o czym Pan mówi.
- Doskonale Pan wie o czym mówię … zreszta jak powiedziałem, jeśli ktoś uznaje, że to co zamierzam uczynić jest sprzeczne z jego ideami, doskonale to rozumiem i nie oczekuję pomocy.
- Nie o idee tu idzie drogi Panie lecz o fakty. A faktem jest że oczekujesz Pan pomocy, inaczej już byś Pan leciał do Samaris. Faktem również jest że właśnie rzuciłeś Pan poważne oskarżenie. Oficjalny wylot ma zakończyć się wyeliminowaniem..? Poproszę o fakty, profesorze.
- Mam słowo gubernatora, który faktycznie jest szalonym człowiekiem, ze opuścimy miasto bezpieczni. Nie sądzę też, by pan Wright skazał nas na śmierć. To poważne oskarżenie z ust człowieka, którego szuka cały Thramer, profesorze, proszę wybaczyć nieco grubiańską szczerość.
- Myli sie Pan, to że tu jesteście to zasługa Panny Andersen. To ona powiedziała, że nikogo nie wolno zostawiać. Co do naszego wyeliminowania … tak sie składa, że Claudette spedziła tu wiele lat i najlepiej z nas orientuje się w panującej tu sytuacji oraz metodach gebernatora. Dodam, że ja ufam jej. Claudette, czy wyjaśnisz obecnym tutaj relacje gubernatora, Wrighta, Reno i całej elity rządzącej Trahmerem?
- Cóż...- zaczęła Andersen.
- Czyli nie myliłem się. Gdyby nie urocza panna Claudette, palcem byś Pan nie kiwnął by zatroszczyć się i o bezpieczeństwo kogokolwiek z nas! - wszedł w zdanie dziewczyny Blum.
- Nie mam konkretnych dowodów. - powiedziała pojednawczym tonem - Ale wiem, że gubernator to człowiek bez skrupułów. Jeśli uznaje kogoś za zagrożenie, tego kogoś już po prostu nie ma. Znam też dobrze pilotów, zwłaszcza Wrighta. Do tej pory nic nie mogłoby zmusić ich do wylotu choćby tylko w stronę Samaris. Bardzo, podkreślam, bardzo mnie dziwi że Jason wszedł z wami w jakiekolwiek układy na ten temat. Powiem prosto z mostu - czuję w tym rękę gubernatora i jestem pewna, że Wright został zmuszony do zrobienia czegoś wbrew swojej woli. Czegoś...czego normalnie by nigdy nie zrobił. To dobry człowiek.
Westchnęła ciężko i dokończyła.
- Moim zdaniem...Wyprawy z Wrightem nie mieliście ukończyć żywi. W najlepszym razie wywiózłby was w zupełne inne miejsce i zostawił.
- Może go o to zapytam? - zaproponował Vincent. - Kradzież czyjegoś dobra jest dla mnie niedopuszczalną myślą, panno Adersen. Tym bardziej kradzież dobra kogoś, komu zaufałem i kto zaufał mi. Jadłem z nim i piłem, patrzyłem mu w oczy. Jakim byłbym człowiekiem, gdybym teraz go zdradził. Już z dużym trudem przyszło mi podjąć decyzję o tym, by zrezygnować z jego usług bez rozmówienia się z nim, jak nakazuje honor gentelmana. Teraz chce mnie pani nakłonić do kradzieży. Ten plan jest niedopuszczalny. Nie dla mnie. Przykro mi. Chcę dotrzeć do Samaris, jak każdy z nas. Ale czy to oznacza, że mam przestać być człowiekiem, jakim bylem wcześniej? Nie. Najwyżej .. umrę. Dzisiaj otarłem się o śmierć. Może następnym razem nie uda mi się wyjść z tego cało. Ale przynajmniej .. zginę, jako człowiek honoru. Nie złodziej i osoba łamiąca dane słowo. Przykro mi - powtórzył patrząc jej w oczy.
 
Armiel jest offline