Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-03-2011, 14:01   #121
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
- Prawda - westchnął Vincent nie odrywając wzroku od profesora. - Aby ją zrozumieć potrzebujemy uwolnić się od emocji. Niezależnie od tego, jakie odczuwamy. Robercie, profesorze - Vincent zwrócił się do obu mężczyzn odwracając twarz raz w stronę jednego, raz w stronę drugiego. - Prosiłbym, byście zastosowali główną zasadę, jaką nauczono mnie w mojej pracy. Oddzielmy problem od osoby. Porzućmy ton oskarżeń, straszenie sądami, wyrzutów. Spróbujmy rzeczowo i racjonalnie ustalić fakty. Dociec prawdy, na której nam tak zależy. Profesor Watkins mówi że nie zabił nieszczęsnej Spohie. Robert uważa inaczej. Ja postaram się mediować ten spór, jeśli pozwolicie. I dla jasności - ja również nie zamierzam lecieć nigdzie, jeśli ta sprawa nie zostanie wyjaśniona. Przynajmniej nie dwupłatem, droga Claudette. Widziałem jak Robert walczył na altiplanie by urwatoać nas wszytskich. Darzę go przyjaźnią, ale postaram się być bezstronny. Bo zależy mi na dotarciu do Samaris. Panowie. Możemy założyć takie podejście?

-Voight pokiwał z lekkim oporem głową; nie do końca zgadzał się z metodami Vincenta, ale w tej chwili mogło to być najlepsze rozwiazanie. W milczeniu oczekiwał reakcji Watkinsa.
- Naturalnie … powoli… nie jestem maszyną jak Lexington. Cały czas, kiedy nie było mnie z wami spędziłem w jaskini … pewnej kobiety … zielarki, szamanki … sam nie wiem jak ją nazwać. Pomogła mi dojść do siebie po naparze jaki zaaplikowali mi tubylcy. Tam też poznałem Pannę Claudette Andersen. – Watkins zwracał się wyłącznie do Vincenta. – Namiot … trochę logiki Panie detektywie – powiedział z przekąsem Maurice - …przecież tam były moje rzeczy. Jak dostałem się na teren obozu … zamiast wykrzykiwać insynuacje trzeba było po prostu uważać. Panna Case … - w jednej chwili głos profesora zadrżał, zaczał mówić cicho, najwidoczniej świeże wspomnienie rozdrapało jeszcze nie zagojona ranę- … odeszła … odeszła do dżungli … nie wiem co teraz pomyślicie ale jest to prawdą, którą doświadczyłem na własnej skórze. To miejsce … - profesor rozłożył szeroko ręce - … ma moc. Moc, która upomniała się o Panne Case … odeszła, odeszła z tubylcami do dżungli – drżący głos zawisł w gardle Maurica a na oświetlonej pochodniami twarzy, pojawiły się spływające po policzkach łzy.

- Zielarka, moc, tubylcy i odejście do dżungli - i to ja mam mieć gorączkę. - Robert świdrował wzrokiem rozmówcę. Moim zdaniem, Sophie znała rozmówcę i rozmawiała z nim przed śmiercią. A to mógl być tylko Pan. No i jeszcze te książki...
- W sumie to chyba najmniej z nas wszystkich znałem Sophie. Jeśli mnie pamięć nie myli to nawet nie rozmawialiśmy … ona była jakaś … ulotna. Jak przystało damie uchylałem jej kapelusza gdy mijaliśmy się na altiplanie. Skąd więc pytanie, że to ja? Panowie znaliście ją przecież lepiej … a najwłaściwszym byłoby sprawdzenie kto co robił w momencie jej śmierci. Więc może każdy powie gdzie był w tym momencie. Ja spędziłem czas w jaskini zielarki … Panna Claudette jest świadkiem.
- Potwierdzam. - rzuciła krótko Andersen.
- A co Pan robił w tym czasie Panie Voight? - spytał profesor.
- Byłem w obozie, a potem kupowałem broń - w zupełnie innej części miasta - odparł spokojnie Robert.
- Czy może to ktoś potwierdzić … czy też był Pan sam?

- Widzę, dokąd Pan zmierza. Moją obecność w obozie mogą potwierdzić żołnierze - mężczyzna, który sprzedał mi ostrze, już się pewnie nie znajdzie. Natomiast zadziwia mnie pańska bezczelność - próba oskarżenia mnie o morderstwo, w sytuacji, kiedy to na Panu spoczywa szereg podejrzeń, między innymi o kontakty z wywrotowcami, o których jakoś Pan unika mówienia... - zakończył Robert napastliwie.
- Robercie, proszę - Vincent postarał się nieco ostudzić emocje przyjaciela. Chociaż sam nie był zadowolony z tego, w jakim kierunku toczyła się ta rozmowa. - Umówiliśmy się, że rozmawiamy o konkretach. Bez oskarżeń. Bez osobistych wycieczek i insynuacji. Prawda.

- Ja nawet nie wiem gdzie zginęła Sophie, podejrzewam, że nie w obozie. - odezwał się Maurice po chwili milczenia - Daleki też jestem … w przeciwieństwie do Pana od oskarżeń. Ale jak sam Pan mówi … nie ma nikogo, kto potwierdziłby Pańskie słowa. O jakich podejrzeniach Pan mówi, jacy wywrotowcy? Czy Pan jest normalny … czy po prostu chce zmienić temat? - powoli Watkins miał dosyć rozmowy z tym człowiekiem, nie sadził, że uda się tu cokolwiek wyjaśnić. Miał także wrażenie, że Voightowi nie chodzi o znalezienie mordercy a o wydanie sądu na nim.

- Dobrze - westchnął Robert - od początku. Clark, Nathan - to nazwisko coś Panu mówi?
- Oczywiście … - ożywił się profesor, chociaż przed chwilą podjął decyzję, że czas skończyć tą rozmowę. - To mój przyjaciel, znamy się od wielu, wielu lat.
- To jak pan wytłumaczy, że jego dedykacja znalazła się na książce, która zawierała treści wywrotowe? I należała do Jerome’a Lautrec’a, człowieka, który chciał nas wszystkich pozabijać?
- Nie mam zamiaru tego tłumaczyć, ale gdy spotkam się z Nathanem, nie omieszkam go o to zapytać. Moje zdanie jest takie, że nie wierzę aby mój przyjaciel był … jakimś wywrotowcem. Jestem wstanie ręczyć za to słowem. - Z przekonaniem w głosie odpowiedział Maurice.

- A kim Pani jest - zmienił nagle temat rozmowy Robert, zwracając się do Claudette, jakby coś mu przyszło do głowy. - Czemu nie Wright? Znacie się z profesorem?
Zakołysała się zgrabnie i stanęła twarzą w twarz z Voightem.
- Moje nazwisko to Andersen. Zmierzam do Samaris, jak wy. Był czas, że już nieomal tam dotarłam - ale wszystko poszło źle. Bardzo źle. Mój ojciec zginął. Trahmer wchłonął mnie, zatrzymał na całe lata, tutaj traci się rozum. Im dłużej tu pozostaniecie, tym gorzej, mówię wam. Chcecie dotrzeć do Samaris? - jej głos podnosił się, widocznie i jej udzielało się napięcie - Oto moja rada: przestańcie grzebać się w przeszłości. Nawet tej najświeższej. To na nic, to nic nie zmieni. Nie powtarzajcie błędów innych.
Powiodła wzrokiem po wszystkich.
- Już to kiedyś słyszałam...Te same słowa, powtarzane te same zdania. Znowu i znowu. Obojętniejemy, stajemy się tacy jak... Nic się nie zmienia, trzeba działać, ruszać, póki nie jest za późno. Tylko tak!
Położyła Robertowi dłoń na ramieniu. Jej oczy, duże i lśniące zdawały się przeszywać go na wskroś. Mówiła teraz cicho, tylko do niego. Voight nie był pewien nawet, czy ktoś poza nim to słyszy. Jej słowa brzmiały...Jak jakieś zaklęcia, intonowane dziwnie i śpiewnie, według innych reguł języka, a mimo to były zrozumiałe.
- Jesteśmy tajemnicami. Każdy z nas jest tajemnicą. Nie pytaj za wiele, czasem...Czasem lepiej nie wiedzieć...Nie każda tajemnica powinna zostać odkryta. Dobrze się zastanów, zanim rozwikłasz swoją własną...

Robert stał przez chwilę w milczeniu, wpatrując się w rozmówczynię. Zaschło mu w gardle. Po jakimś czasie przełknął ślinę, zamrugał kilka razy oczami i odezwał się:
- Ja nie zobojętniałem. Nie zobojętniałem - powtórzył. Ale ryzyko - urwał na moment - jest za duże.
- Jeśli tu zostaniesz...- powiedziała dziewczyna, już normalnym tonem - ...ryzyko będzie nieporównywalnie większe. Nie wiem, co zamierzają Wright i Reno, ale jedno jest pewne. Umrzecie w drodze. Bo żaden z nich nie poleci nawet na koniec dżungli, nie mówiąc o pustyni. Ja tak, pod same mury. Jestem waszą jedyną szansą.
Ostatnie zdania mówiła już do wszystkich. Nagle umilkła i spuściła wzrok.
- A wy...Moją...- dodała cicho.

Vincent spojrzał na nią. Posmutniał. Jego zmęczoną twarz i czoło przecięły głębokie zmarszczki zamyślenia.
- Droga pani, panowie - zwrócił się najpierw do dziewczyny potem do dyskutantów. - Nie wiem jak wy, ale ja …. lecę. Nie mam nic do stracenia. Nic. Proponuję odłożyć dyskusję na temat domnienamego mordercy lub niewinności na później. Kiedy już dotrzemy do Samaris. O ile tam dotrzemy. Ja lecę, panno Andersen. Lecę …
Ostatnie słowo powiedział cicho. Prawie szeptem. Zmęczonym tonem.
Kiwnęła tylko głową, z melancholijnym, jakże tęsknym uśmiechem.
- Dotrzemy tam, Vincencie. - zapewniła. - Dziękuję ci.

Robert milczał ze zwieszoną głową, jakby toczyła się w nim jakaś wewnętrzna batalia. WIedział, że nie będzie bezpieczny na pokładzie dwupłatowca. Ale nie mógł zrezygnować z podróży. Pozostawali jeszcze dwaj inni piloci...
Wciąż milczał.
- Posłuchaj przyjaciela. - zwróciła się do niego dziewczyna - Dyskusje potem...Na pokładzie będzie mnóstwo czasu. I posłuchaj też...mnie. Wiesz, o czym mówię.
- Ja... zgadzam się. Nie ma innej możliwości, nie ma innej drogi -powiedział z oczyma wibtymi w jakiś punkt w przestrzeni.

- Panie Watkins...- Claudette zwróciła się do milczącego od dłuższego czasu Maurice’a - ...chyba pora, żeby to już powiedzieć. Musimy uzgodnić szczegóły, bo z wylotem wiąże się pewna...niedogodność. Profesorze, może pan...?
- Naturalnie...

Przerwał. Szelest zarośli był w nocnej ciszy nie do przeoczenia. Tym bardziej, że szeleszczący nie robił ze swego nadejścia tajemnicy. Po krótkiej chwili konsternacji i kilku nerwowych ruchach zgromadzonej pomiędzy drzewami czwórce ludzi ukazał się ubrany w odróżnieniu od większości tubylców w cywilizowany strój człowiek z walizką w ręku. Blum wszedł śmiało w krąg świateł rzucanych przez pochodnie. Skłonił się oszczędnym ruchem głowy mężczyznom i nieco głębiej, lecz bez słowa kobiecie.
- Pan musi być...- odpowiedziała dużym uśmiechem nieznajoma mu dziewczyna - Pan...
- Blum - odpowiedział z takim samym uśmiechem - Persival Fryderyk Blum, madame.
- Proszę mówić mi po prostu Claudette. Cieszę się, że pan się zdecydował. Jesteśmy w komplecie. Tylko...- zawiesiła głos znów popatrując na profesora.
- Tylko jedno wyjaśnienie jeśli Pani pozwoli. - przerwał nim profesor zdążył zareagować. - Czy jest Pani stuprocentowo przekonana, że start musi - z dużym naciskiem wypowiedział to słowo - odbyć się po ciemku?
- Jestem pewna swoich umiejętności. - odpowiedziała szybko - Poza tym... Są pewne okoliczności, które nas do tego zmuszają. - dodała dość tajemniczo - Ale o tym właśnie...
- To mi wystarczy. Dziękuję Pani... Clodette. - odparł i zwrócił się do pozostałych - Panowie, czy wszyscy gotowi?
- ...o tym właśnie powie panom monsieur Watkins. - dokończyła dziewczyna.
Blum zrobił zdziwioną minę. Jednak nie zapytał o nic więcej, czekając na wyjaśnienia.
Maurice chrząknął.
- Dobrze, że Pan dotarł … wyśmienicie … - Watkins mimowolnie skubał brodę spoglądając na wymieniających uprzejmości Claudette i Persivala. – Otóż, jak już wiecie wylatujemy dziś w nocy. Jak sami wiecie to miasto jest wyjątkowo nieprzyjazne, w ciągu kilku dni pobytu straciliśmy Sophie oraz Iris. Nie możemy tu dłużej zostać. Z tego co mówi Panna Claudette nie możemy nikomu z miejscowych ufać. Idzie tu nie tylko o wyprawę ale … o nasze życie. W związku z tym plan jest taki … - profesor zawiesił głos na chwilę, po czym kontynuował tonem jakby nie byli w dżungli a w auli uniwersyteckiej a on stał za katedrą. - … czekając tu na was nie próżnowałem. Wzdłuż pasa startowego, po obu stronach, dokładnie co sto kroków ukryte są stosy chrustu. Trzeba je będzie wynieść z lasu i w odpowiednim momencie podpalić tą oto pochodnią. – Tu Maurice wskazał na rzuconą koło bagażu pochodnie. – Myślę, że mogłyby to uczynić dwie osoby, każda z jednej strony. Chyba nie będzie problemu ze zrobieniem drugiej pochodni. Ogień wyznaczy Claudette tor pasa startowego. Kiedy będziemy w powietrzu … kierunek jest jeden … Samaris. Pozostaje kwestia dwupłatowca i Wrighta – Watkins znowu zawiesił głos. - Jeśli uznacie, że to co teraz powiem jest w jakiś sposób sprzeczne z waszymi ideami, zrozumiem i nie będę oczekiwał pomocy w tej kwestii. Jeśli jednak ktoś chce pomóc oczywiście będziemy razem z Claudette radzi. Nie mamy co liczyć na Wrighta, nie możemy też w obawie o nasze zdrowie i życie zostać tu dłużej. Dlatego też, pilot w osobie Panny Claudette jest niczym prezent urodzinowy. Zamierzam razem z nią porwać maszynę … - Maurice mówił szybko, tonem, który nie pozwalał nikomu wtrącić się do wypowiedzi. – Może uda nam się nie zastać Wrighta przy dwupłacie, jeśli jednak będzie się tam kręcił, zamierzam go uśpić przy pomocy środków nasennych. Oczywiście jestem skłonny pozostawić mu zadośćuczynienie w postaci środków finansowych w walucie miasta Xhystos. Kwestia straży … zaskoczenie będzie naszym atutem. A kiedy już dwupłat ruszy z miejsca, stanie na jego drodze … byłoby istnym szaleństwem. Uprzedzając wasze pytania … nie ma innej możliwości wydostania się z Trahmeru poza tą, którą po krótce przedstawiłem. Z waszą pomocą lub bez niej, z wami bądź tylko z Panną Andersen wylatujemy dziś w nocy.
Ciszę jaka zapadła pierwszy przerwał Blum.
- Cóż profesorze. Nie jest to do końca zgodne z moimi oczekiwaniami. - uniósł palec jakby spodziewając się że ktoś będzie chciał mu przerwać - Nim pojawiłem się tu między państwem, przyznam, nieco podsłuchałem różnej maści i wagi zarzutów pod pańskim adresem . Przyznam, że większość z nich miałem jak dotąd za zwykłe bredzenie. Jednak... po tym co słyszę, zaczynam mieć wątpliwości. Toż to porwanie profesorze!
- Ja nazywam to ratowaniem życia … jak się okazuje nie tylko swojego. Proszę postawić sie w mojej sytuacji. Nie zrobiłem niczego złego a jestem oskarżany o zbrodnie.
- A ja tu widzę nakłanianie do aktu terroryzmu. Zbrodnie zostawmy zbrodniarzom...
- Ja uważam ze to będzie nie w porządku względem Wrighta - wtrącił się wyraźnie wzburzony Vincent. - Ten dwupłat t jego duma, marzenie i życie. Nic, żadne pieniądze, nie pokryją straty. Jestem człowiekiem honoru. Nie zniżę się do kradzieży nawet za cenę życia. Panno Andersen. Idąc tutaj bylem przekonany, ze ma pani własna maszynę. Pilot bez samolotu jest zapewne jak marynarz bez okrętu. Lubię pani zapal, ale … kradzież. To nie wchodzi w rachubę. Pan Blum ma rację. Miło pana widzieć, monsieur.
- Ponoć cała straż w mieście poszukuje mnie, dowiaduję się, że oficjalny wylot ma zakończyć się wyeliminowaniem pasażerów. Zresztą … Panie Blum. Pan był kiedyś chyba w podobnej sytuacji … więc jak nikt inny powinien zrozumieć powody i metody na jakie się zdecydowałem.
- Doprawdy nie wiem o czym Pan mówi.
- Doskonale Pan wie o czym mówię … zreszta jak powiedziałem, jeśli ktoś uznaje, że to co zamierzam uczynić jest sprzeczne z jego ideami, doskonale to rozumiem i nie oczekuję pomocy.
- Nie o idee tu idzie drogi Panie lecz o fakty. A faktem jest że oczekujesz Pan pomocy, inaczej już byś Pan leciał do Samaris. Faktem również jest że właśnie rzuciłeś Pan poważne oskarżenie. Oficjalny wylot ma zakończyć się wyeliminowaniem..? Poproszę o fakty, profesorze.
- Mam słowo gubernatora, który faktycznie jest szalonym człowiekiem, ze opuścimy miasto bezpieczni. Nie sądzę też, by pan Wright skazał nas na śmierć. To poważne oskarżenie z ust człowieka, którego szuka cały Thramer, profesorze, proszę wybaczyć nieco grubiańską szczerość.
- Myli sie Pan, to że tu jesteście to zasługa Panny Andersen. To ona powiedziała, że nikogo nie wolno zostawiać. Co do naszego wyeliminowania … tak sie składa, że Claudette spedziła tu wiele lat i najlepiej z nas orientuje się w panującej tu sytuacji oraz metodach gebernatora. Dodam, że ja ufam jej. Claudette, czy wyjaśnisz obecnym tutaj relacje gubernatora, Wrighta, Reno i całej elity rządzącej Trahmerem?
- Cóż...- zaczęła Andersen.
- Czyli nie myliłem się. Gdyby nie urocza panna Claudette, palcem byś Pan nie kiwnął by zatroszczyć się i o bezpieczeństwo kogokolwiek z nas! - wszedł w zdanie dziewczyny Blum.
- Nie mam konkretnych dowodów. - powiedziała pojednawczym tonem - Ale wiem, że gubernator to człowiek bez skrupułów. Jeśli uznaje kogoś za zagrożenie, tego kogoś już po prostu nie ma. Znam też dobrze pilotów, zwłaszcza Wrighta. Do tej pory nic nie mogłoby zmusić ich do wylotu choćby tylko w stronę Samaris. Bardzo, podkreślam, bardzo mnie dziwi że Jason wszedł z wami w jakiekolwiek układy na ten temat. Powiem prosto z mostu - czuję w tym rękę gubernatora i jestem pewna, że Wright został zmuszony do zrobienia czegoś wbrew swojej woli. Czegoś...czego normalnie by nigdy nie zrobił. To dobry człowiek.
Westchnęła ciężko i dokończyła.
- Moim zdaniem...Wyprawy z Wrightem nie mieliście ukończyć żywi. W najlepszym razie wywiózłby was w zupełne inne miejsce i zostawił.
- Może go o to zapytam? - zaproponował Vincent. - Kradzież czyjegoś dobra jest dla mnie niedopuszczalną myślą, panno Adersen. Tym bardziej kradzież dobra kogoś, komu zaufałem i kto zaufał mi. Jadłem z nim i piłem, patrzyłem mu w oczy. Jakim byłbym człowiekiem, gdybym teraz go zdradził. Już z dużym trudem przyszło mi podjąć decyzję o tym, by zrezygnować z jego usług bez rozmówienia się z nim, jak nakazuje honor gentelmana. Teraz chce mnie pani nakłonić do kradzieży. Ten plan jest niedopuszczalny. Nie dla mnie. Przykro mi. Chcę dotrzeć do Samaris, jak każdy z nas. Ale czy to oznacza, że mam przestać być człowiekiem, jakim bylem wcześniej? Nie. Najwyżej .. umrę. Dzisiaj otarłem się o śmierć. Może następnym razem nie uda mi się wyjść z tego cało. Ale przynajmniej .. zginę, jako człowiek honoru. Nie złodziej i osoba łamiąca dane słowo. Przykro mi - powtórzył patrząc jej w oczy.
 
Armiel jest offline  
Stary 02-03-2011, 16:42   #122
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Chwileczkę, monsieur Rastchel - od dawna chciałem coś powiedzieć, doczekałem jednak do końca - A jeśli to co mówi mademoiselle, jest prawdą? Mnie osobiście nie marzy się honorowa śmierć. Mówiąc szczerze chciałbym jeszcze trochę pożyć. W Samaris, żeby być konkretnym. Może warto dowiedzieć się u samego źródła, co skłoniło pilota do tak drastycznej zmiany poglądów. Mamy tu słowo panny Claudette przeciwko pańskiemu. Któreś z państwa niestety tkwi w błędzie. Sądzę, że warto poznać prawdziwe motywy Wrighta. Ograbić go z maszyny zawsze będzie można później - dorzuciłem w stronę Watkinsa który wyraźnie się żachnął.
- Zgoda - pokiwał głową Vincent. - Pójdę z nim porozmawiać. Czy ktoś z państwa zechce mi towarzyszyć? Poza profesorem Watkinsem ze zrozumiałych powodów.
- Choćmy wszyscy. - zaproponowałem.
- Ale chcę uzyskać jeszcze jedną odpowiedź. - Vincent zwrócił się do Claudette - Dlaczego, panno Andersen, tak pani zależy, byśmy ruszyli w podroż wszyscy? - i wbił w dziewczynę swoje badawcze spojrzenie.
- Są rzeczy, których język nie potrafi wyjaśnic. - odpowiedziała dziwnie. W jej twarzy było teraz coś takiego, że wszyscy poczuli się nieswojo - Dlaczego się rodzimy? Umieramy? Nie wiem. Nie potrafię powiedziec, dlaczego.
Jakby się przygarbiła.
- Mój ojciec, Panie Rastchell...Przez niego...Nie polecieliśmy razem...
- Chyba rozumiem i przykro mi z tego powodu, ale to nadal nie zmienia naszej sytuacji. W najmniejszym stopniu nie usprawiedliwia kradzieży - Vincent był nieubłagany.
- Mi też przykro. Bo wszystko się powtarza. - posmutniała, ale zaraz wzięła się w garśc - Jest pan taki jak on. Cholerne zasady moralne.
- To odróżnia nas od … ludzi pokroju gubernatora, panno Aderson. Gdybym zrobił to, do czego pani mnie namawia, postawiłbym pierwszy krok w stronę bycia kimś takim, jak on. Panno Aderson, proszę mi uwierzyć, gubernator też zapewne kiedyś podjął taką decyzję - zrobię coś złego. A potem raz jeszcze. I raz jeszcze. I z czasem zatracał się w tym, czym się stal. Maly kamyk czyni lawinę.
- Niech pan nie gra kryształowego rycerza...- wydęła nieoczekiwanie wargi - Nie jest pan już taki młody. Każdy z nas postawił już dawno krok w niewłaściwą stronę. Nic nie jest tylko czarne albo białe.
- Ma pani rację. Nie jestem już ani młody, ani kryształowy. Nic nie jest ani czarne, ani białe. Ale … ale … wydaje mi się... że nie powinienem robić tego, co zamierzamy zrobić. Nie Wrightowi. Najwyżej polecicie dalej. Beze mnie.
- Nie zostawię nikogo z tyłu. - odpowiedziała nieoczekiwanie hardo - Niech pan zatem weźmie pieniądze od profesora i rozliczy się z Wrightem. Czy wtedy będzie pan wobec siebie w porządku?
- Będę w porządku wobec niego - uśmiechnął się Vincent. - Zapłacę mu tyle, by był w stanie odbudować swój dwupłat. I tak zaoszczędzimy na zapasach. Dziękuję, panno Adersen. Za wszystko. Pójdę poszukać Wrighta. Za pani pozwoleniem.
- Czekamy zatem. - rzuciła poważnie - Musimy wyruszyc przed świtem.
- Powinniśmy zdążyć.
- A oto pieniądze Panie Rastchell. - podał pokaźny plik banknotów profesor - Jak powiedziałem, jestem w stanie zadośćuczynić Panu Wrightowi za niedogodność straty maszyny. Może nie do końca straty, bo jeśli planujemy powrót dwupłat może nam posłużyć raz jeszcze - bez przekonania dodał Watkins.

- Vincent... - po raz pierwszy od bardzo dawna jeśli nie w ogóle zwróciłem się do Rastchela po imieniu, kiedy już w drodze pokonywaliśmy ciemne, leśne ścieżki - To, co mówi ta dziewczyna ma sens. Zdarzają się sytuacje, kiedy nie wszystko jest takie, na jakie w pierwszym rzucie wygląda. Bardzo ryzykuje... Pan, Vincencie bezpieczeństwo, ba, życie nas wszystkich tą próbą udowodnienia sobie, że świat nie jest zamieszkany wyłącznie przez łotrów i kanalie. A co jeśli ona ma rację? Co jeśli nawet prostoduszny i uczciwy Wright przymuszony przez Gubernatora w istocie szykuje nam przykrą niespodziankę? Ten człowiek jest tu królem. Posiada władzę absolutną. Tacy nie liczą się z jednostkami, dla takich istotne są rezultaty. A Wright, choćby i był człowiekiem niezłomnych zasad, co zrobi jeśli sprzeciwi się królowi? W mieście byłby skończony. Dlatego sądzę, że zrobiłby wszystko, co każe Gubernator. Z ochotą czy wbrew sobie bez mrugnięcia powieką zostawi nas na jakimś pustkowiu na pastwę przyrody, pewnie nawet daleko nie odlatując, żeby ludzie Gubernatora nie musieli się mocno fatygować kiedy polecą identyfikować nasze truchła. Zasadniczą kwestią zatem staje się pytanie, czy wolą Gubernatora jest dopomóc nam w osiągnięciu celu, czy coś wręcz przeciwnego. Ja nie widziałem tego człowieka na oczy. Pan... z nim rozmawiałeś. Osądź zatem sam jakim jest władcą. Szlachetnym czy satrapą...
- On jest szaleńcem - Vincent zatrzymał się, oparł o pień drzewa i złapał oddech. - Działa impulsywnie, pod wpływem chwili i kaprysu. Dzisiaj zrobił coś, po czym chcę jak najszybciej zejść mu z oczu.
Zdziwiło mnie jego wyznanie, ale postanowiłem nie drążyć tematu. Teraz należało skupić się na czym innym. Na powodzie, dla którego wybrałem się z Vincentem w tę szaloną wycieczkę przez pogrążoną w ciemnościach dżunglę.
- Sam widzisz... To, co proponuje profesor Watkins, owszem, posiada znamiona wariactwa. Jednak w obecnej naszej sytuacji naprawdę może się okazać, że to nasza jedyna szansa... przeżyć opuszczając to miasto. - przez chwilę nic nie mówiłem. Szedłem tylko i ciężko oddychałem - Dziś stałem nad grobem bliskiej mi osoby. Nie czas na sentymenty, ale mówiąc szczerze było by mi lżej, gdybym, poza wszystkim, dotarł jednak do Samaris. Może to zabrzmi głupio, ale wtedy jej śmierć być może nabierze jakiegoś sensu. Myślę, że ona chciała by, aby nam się udało. Uczmy się od zwierząt Vincencie. One nie atakują, jeśli nie są przekonane o powodzeniu przedsięwzięcia. Nie ryzykują, bo w ich świecie błąd oznacza śmierć. A my, nie da się ukryć, tkwimy po uszy w dżungli. I nie mówię o drzewach dookoła drogi Panie. Z Xhystos wyruszała nas, jeśli dobrze rachuję, siódemka. Teraz.... - nie dokończyłem, bo komentarz był zbędny - Ilu ludzi musi jeszcze zginąć, byśmy się otrząsnęli? Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy Vincencie. Najważniejszy jest cel. Reszta to tylko środki do niego prowadzące. Najważniejsze jest Samaris.
- Samaris - Vincent odpowiedział cicho, jakby czuł lęk, a może coś zgoła innego. - Samaris - powtórzył. - Owszem. Jest najważniejszym celem. Ale czy przedłożymy nasz honor i naszą uczciwość, by je osiągnąć. Zadaj sobie pytanie, monsieur Blum, czy cel, jakikolwiek cel, jest warty tej ceny. Zatracić siebie, by odkryć tajemnicę. Lecz, czy to my wtedy ją odkryjemy, czy zgoła inna osoba. Już nie, dajmy na to pan Monsieur Blum, lecz jakiś … inny Blum. Blum, którego Pan nie zna i być może nie chciałby Pan poznać.
Nie odzywałem się przez krótką chwilę. Miałem argumenty, cholernie mocne, ale nie chciałem ich wytaczać. Zmilczałem, jednak długo nie wytrzymałem. Musiałem jakimś innym sposobem odwieść go od szaleństwa jakie zamierzał.
- A Wright, prawy czy nie puki co nie ma zielonego pojęcia o planie profesora. Jako taki jest naturalnie niegroźny. Nawet zakładając, że nie ma złych intencji sądzę że nie łatwo przyjdzie Panu, Vincencie przekonanie go do pozbycia się bądź co bądź dumy i spełnienia marzeń. Istnieją dla niektórych ludzi rzeczy nieprzeliczalne na pieniądze. Zawsze może się okazać, że nie dysponujemy wystarczająco wysoką sumą... Jednak przy założeniu, że nie działa przymuszony, a chrońcie niebiosa, z idei na gubernatorskiej smyczy... wtedy jesteśmy zgubieni. Jeśli poleci do swojego pana z radosną nowiną, że oto wesoła gromadka zamierzała uprowadzić jego wehikuł, nie muszę chyba tłumaczyć jak zareaguje Gubernator. I nie zdziwił bym się gdyby nie zagwarantowano nam nawet procesu. Choć publiczny proces szpiegów... - zamyśliłem się na głos - dużo mógłby na tym zyskać...
- To co pan mówi, jest rozsądne, ale … czy myślał pan, jak wrócimy. Nie da się ominąć Thrameru. Okradajac jedynego człowieka, który był nam raczej szczerze przychylnym, jesteśmy niewiele więcej warci niż sam Gubernator. To moje zdanie, monsieur Blum.
- Po dotarciu do Samaris będziemy jak sądzę mieć wiele innych możliwości. Oczywiście mogę się mylić... jednak podsumowując, bo przyznam że droga szczerze dała mi się we znaki, Vincencie. ZAKLINAM PANA. Porzuć że tę mrzonkę i zawróćmy póki jeszcze nie jest za późno!
Wytoczyłem najmocniejsze argumenty. Urzyłem całej mocy swojej perswazji. Teraz jedyne co mogłem, to czekać na efekt.
- Mogę to zrobić - mruknął Vincent niespodziewanie, bo i jemu droga wydała się mordęgą. - Jest inna droga. Decyzja podjęta przez większość. Jeśli trzy osoby - pan, profesor Watkins i Robert Voight powiedzą, że akceptujemy ów niehonorowy plan, dostosuję się. Mieliśmy być wyprawą. Wspólną misją. Ma pan rację. Nie mogę przekładać dobra mego sumienia, nad dobro misji. Lecz to uczestnicy misji muszą zdecydować. Panny Adersen nie liczę. Spadła nam z nieba, faktycznie. Niesamowity zbieg okoliczności, ale nie jest częścią ekspedycji wysłanej przez radę Xhysthos. Zawróćmy, monsieur Blum. Zagłosujemy. Czy to zadawalająca forma podjęcia decyzji?
- Jest do zaakceptowania. - mruknąłem tylko, żeby nie dać po sobie poznać emocji. Choć wydawało się że powinienem skakać z radości, pojawił się kolejny problem - W obecnej chwili martwi mnie jednak pański przyjaciel Vincencie. A jego zdanie jest decydujące. Mój pogląd znasz, profesora również. Nie jest tajemnicą wzajemna wrogość obu tych panów, a nasza ostatnia rozmowa na pokładzie altiplanu, sam pamiętasz, też wiadomo jak się zakończyła... Krótko, nie jestem pewien czy w tych okolicznościach chłodna kalkulacja zysków i strat nie zostanie przesłonięta emocjami przy podejmowaniu decyzji.
Vincent nic nie odpowiedział. Bo i cóż było do powiedzenia? Sam ciekaw byłem jak ci dwaj znoszą się tam nawzajem...
Zawróciliśmy...
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 02-03-2011 o 16:45.
Bogdan jest offline  
Stary 03-03-2011, 08:28   #123
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Znów stali razem, w tym samym miejscu, tam gdzie złożono większość bagaży, których niewyraźne zarysy wyglądały w mroku niczym kontury jakichś przyczajonych bestii. Światło pochodni kładło się czerwonawymi odblaskami na popatrujących po sobie twarzach. Wszyscy, czterech mężczyzn i jedna kobieta. Claudette po ich przybyciu nie kryła swojego zadowolenia, radości nawet. Watkins zachowywał się powściągliwie.
- Głosowanie...? - zapytał profesor.
- Moje zdanie znacie - powiedział Vincent. - Gubernator faktycznie może chcieć naszej śmierci. oczywiście, moze też mu to byc obojetne. Żal mi Wrighta, ale … Nie postawię na szali waszego życia. Moje mogę. Jednak będąc członkiem tej wyprawy, mam obowiązki względem powierzonej mi misji i zdecyduję tak, jak większość. Polecę, zgodnie z planem panny Andersen, jeśli to zostanie przegłosowane. Jeśli nie - polecę rankiem z Wrigtem i Reno, tak jak to nam zapewnił gubernator. Tyle. Czekam na panów decyzje.
- Głosowanie profesorze, głosowanie - Blum wciąż zdawał się nie tracić dobrego humoru, mimo że rzecz tyczyła poważnych spraw - Nic strasznego. Starczy wyrazić swoje zdanie. Radzę się podporządkować. Nic Pan nie traci a zyskać może wiele. A wracając do meritum, ja jestem za pomysłem profesora i mademoiselle Claudette. Nie jest on co prawda bliski memu sercu ani przekonaniom, lecz uważam, że w obecnej sytuacji jest to najlepsza alternatywa.
- A więc to o to chodzi … - Maurice po chwili zorientował się czego ma dotyczyć głosowanie. - Oczywiście jestem za planem, który Panom przedstawiłem. Uważam także, że skoro Pan Blum opowiedział się w głosowaniu to również Panna Andersen powinna mieć prawo głosu.
Blum żachnął się na słowa profesora.
- Czy Pan się aby dobrze czuje profesorze? - zapytał z nieudawaną troską - Doprawdy dziwi mnie pańska skłonność do komplikowania nawet tak prostej czynności jak ten tu plebiscyt. Panna Andersen jest przecież pilotem! Sądzisz Pan, że zagłosuje inaczej niż za? No czyba, - podjął po krótkiej pauzie - że była to wycieczka do mnie... Czy przeszkadza Panu moja skromna osoba w tym towarzystwie, profesorze?
- Panie Blum, jak wszyscy wiedzą ani Pan ani Panna Claudette nie są oficjalnymi delegatami Rady. Osobiście nie mam nic przeciwko aby się nimi stali. Ale wsród nas nigdy ten temat nie był poruszany. Wobec tego zaproponuję jeszcze jedno głosowanie. Kto z obecnych członków pierwotnej delegacji jest za przyjęciem Pana Bluma oraz Panny Andersen na oficjalnych członków naszej wyprawy? Myślę, że ostanie tragiczne wydarzenia są wystarczajacym argumentem dla powiększenia składu delegacji o nowe osoby.
Blum wyraźnie zaskoczony obrotem spraw już szykował się do jakiejś odpowiedzi, jednak powstrzymał się nim zdążył cokolwiek powiedzieć. Popatrzył tylko po zebranych i znacząco zerknął na wyciągnięty z kieszeni zegarek. Jakby chciał powiedzieć: my tu gadu gadu a świt się zbliża...
- Profesorze...- Claudette popatrzyła na Watkinsa prosząco - ...dajmy spokój. Myślę, że już wystarczająco formalizujemy nasze spotkanie. Xhystos i sprawy oficjalnych delegacji zostały daleko, tutaj biali ludzie muszą trzymać się razem albo giną. Nie chcę być przyczyną konfliktów, nie będę po prostu głosowała.
- Tutaj może i tak … biali muszą trzymać się razem. A w Samaris? Ale oczywiście, jesli nie chcecie być oficjalnymi członkami ekspedycji temat głosowania jest nieaktualny. Panno Claudette? Panie Blum? - Profesor pytająco zerkał.
- Jeśli o mnie chodzi...- wyrwała się dziewczyna - ...to i tak wystarczającym zaszczytem jest że chcecie mnie wziąć ze sobą. Nawet nie myślałam, by móc wejść w skład waszej oficjalnej delegacji. A już na miejscu... Zrobicie jak będziecie chcieli, ale możecie zawsze przedstawiać mnie jako po prostu zwykłego pilota.
- A mnie jako drugiego pilota. - z uśmiechem dorzucił Blum - Mademoiselle, już drugi raz wybawie mnie Pani z opresji. Wdzięczny jestem...
Odpowiedziała szczerym uśmiechem.
- Poza tym... - spoważniała nagle - ...mam...nadzieję...choć może to niewłaściwe słowo...że w Samaris nie będzie to wszystko miało żadnego znaczenia...
- Czy będzie, czy nie, nie przekonamy się o tym jeśli natychmiast nie zakończymy głosowania i przedsięwziemy czegoś dalej... Proszę państwa - Blum przyjął nico oficjalny ton - Mamy dwa głosy za, jeden, który się wstrzymał, z zastrzeżeniem że poprze wolę większości - mówiąc to skłonił się w stronę Vincenta - Pozostaje pański głos, monsieur Voight?

Spojrzenia wszystkich zwróciły się na Roberta. Zapanowała cisza, którą przerwało tylko ciche pytanie Bluma.
- Która godzina, bo zdaje się, nie nakręciłem zegarka...?
- Kwadrans do północy - odpowiedział Watkins zerkając na przymocowany do zawieszki cyferblat złotego zegarka.
Blum podziękował cicho i nastawił swój chronometr.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 09-03-2011, 23:00   #124
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Obserwowałem, stojąc skurczony, nieobecny. To nie było do mnie podobne – prześlizgiwać się po powierzchni zdarzeń, będąc raczej nieruchomym i niemym obserwatorem, niż uczestnikiem zdarzeń.

A jednak. Jednak w głowie dźwięczały mi słowa Claudette, która nie próbowała nawet ukrywać, jak bardzo zależy jej na wyprawie. Milczałem, jak wcześniej Vincent. Nawet moje zarzuty w stosunku do Watkinsa wydawały się zepchnięte na dalszy plan. Każdy z nas miał moment milczenia. Wcześniej milczał Blum.

Nie wiem, na ile Claudette chciała mnie przekonać, a na ile bała się, że w przypadku mojego buntu wyprawa w ogóle nie dojdzie do skutku. Może mówiła szczerze, a raczej szeptała, może miała niezwykły dar manipulacji – jednak uległem czarowi jej głosu. Przypomniała mi, dla kogo tam tak naprawdę lecę. W tym momencie spokorniałem. Potrzebowaliśmy pokory, jeżeli chcieliśmy dolecieć do Samaris. Wszyscy jej potrzebowaliśmy, a najwięcej miał jej Vincent.

Po chwili konwersacji Blum z Vincentem gdzieś poszli, zostawiając mnie z Claudette i Watkinsem. Nadal nic nie mówiłem. Po chwili wrócili, z pomysłem, który zrazu wydał mi się bardzo dobry. Głosowanie, czy ukraść Wrightowi dwupłat i polecieć nim do Samaris nawet dla mnie zdało się być nieco surrealistyczne, ale w gruncie rzeczy sensowne. Teraz nadszedł czas na działanie, a jeżeli Wright miał okazać się zdrajcą, to lepszym wyjściem było uprzedzić jego ruch.

Tak rozumowałem, tłumacząc sobie to w sumie niemoralne zachowanie. Ciągle milcząc, patrzyłem, jak ‘głosowali’ inni. Blum na tak, Vincent się wstrzymał. Nie wiem, co zrobiłby Vincent, gdybym teraz był na ‘nie’. Ale nie zamierzałem tego sprawdzać.

- Jestem na ‘tak’. Wszyscy wiemy, dlaczego.

Powiedziałem tylko tyle i aż tyle, siadając na grubym korzeniu na znak, że jestem zmęczony i nigdzie się nie wybieram. Postanowiłem już się nie forsować i zachowywać się dojrzale. A dojrzałość oznaczała czasem pozostawienie roboty komuś innemu.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 15-03-2011, 20:04   #125
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

-Ilu ludzi musi jeszcze zginąć, byśmy się otrząsnęli? Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy Vincencie. Najważniejszy jest cel. Reszta to tylko środki do niego prowadzące. Najważniejsze jest Samaris.



Bergerac z cichym jękiem podnosił się z gleby, rozcierając opuchniętą szczękę. Wypluty ząb zabarwił na brudnoczerwono pył placu. Kapitan stojący nad nim z zaciśniętym kułakiem był widoczny z dołu tylko jako kontur. Nocne ciemności oblegały zgromadzonych jak armia fortecę.
- Durniu! Nie zdziwiło cię, że wszyscy naraz zniknęli z obozu, do tego z bagażami?
- Przeciesz...- seplenił, plując krwią żołnierz - ...jutro wylatują...Mogli po prostu zanieść swoje toboły wcześniej...
But kapitana poruszył się, a pobity podwładny próbował uskoczyć. Na szczęście Coubert zmienił chwilowo zdanie.
- Niech się pan nie martwi, kapitanie...- uprzedzająco mamrotał Bergerac - ...przecież wysłałem za nimi człowieka. Gdyby coś było nie tak, na pewno by raportował!
- Kogo posłałeś?
- Fabregasa.
Coubert zastanawiał się jakiś czas, a potem otarł pot z czoła otwierając usta. Nie zdążył jednak przemówić, bo w asyście tumanu kurzu od bramy podbiegł do nich młody żołnierz.

- Kapitanie! Kapitanie! Fabregas!
Coubert posłał najpierw Bergeracowi spojrzenie, które nie wróżyło nic dobrego, a potem nakazał posłańcowi uspokojenie się i gadanie składnie o co chodzi.
- Fabregas...- zlany potem młodzik prężył się na baczność - ...patrol go znalazł na głównej drodze.
- Nie żyje?! - huknął zwierzchnik.
- Żyje, żyje...Tylko...- w tym upale, mimo że słońce już zaszło, trudno było łapać dech.
- Tylko co, do ciężkiej cholery...
- Jest...Jest w szoku...Czy coś...Nie wiem...On...
Zgromadzeni chwilę przysłuchiwali się, jak młody usiłuje opisać stan wysłanego żołnierza.
- Kapitanie...- zza pleców Bergeraca wysunął się stary żołnierz - ...to mi przypomina...Pamięta pan Ginesa? Wtedy, jak znaleźli go w pobliżu chaty tej wiedźmy. Mówią, że rzuciła wtedy na niego urok.
- Urok...- powtórzyło jednocześnie parę głosów. Kapitan rozejrzał się dookoła z dziwnym wzrokiem. Na widok wpatrzonych w niego oczu poczerwieniał i wybuchnął nagle:
- Na co jeszcze czekacie, barany?! Dwa patrole biegiem na lądowisko, za mną!!!






Poszedłem na zwiad.

Nawet nie trzeba było kłamać - jako oficjalnie ustalający wszystko z gubernatorem i pilotem Wrightem miałem chyba prawo obejrzeć, czy wszystko jest gotowe do zbliżającej się podróży. Rzeczywiście, na miejscu nie robiono mi specjalnych trudności. Obsługa lądowiska była co prawda zdziwiona późną porą, w jakiej się pojawiałem - ale w dżungli po nocy łatwo było się przecież zabłąkać. W większości już spali, ale zatrzymał mnie patrol i po jakimś czasie już podążałem w kierunku maszyn w towarzystwie zaspanego, wyciągniętego właśnie z hamaka człowieka, który pełnił tu chyba rolę kogoś w rodzaju dyżurnego ruchu. Ciemności były prawie całkowite, i tylko dzięki pochodniom widziałem otwartą, płaską przestrzeń otuloną zewsząd mrokiem. Potwierdzało się, że tylko jasne światło może tu stanowić sygnał - na szczęście było przejrzyście i bezwietrznie. Albo...Bardzo głośne dźwięki.

Korzystając z okazji, zarządzono zmianę warty i kolejny patrol wyruszył na obchód terenu, co zauważyłem, ale niestety już po paru krokach w mrok straciłem ich z oczu. My poszliśmy w inną stronę . Mój przewodnik, chyba mieszaniec, niespecjalnie przejmował się swoją rolą, zarówno jako prowadzącego jak i pilnującego. Na wpół śpiący i milczący, zaprowadził mnie do miejsca gdzie z mroku wyłoniły się znajome mi już kontury dwóch maszyn. Bardziej z pamięci, niż na podstawie wzroku, odtworzyłem sobie widok i szczegóły dwupłatów.

- Patrole niedawno skończyły znosić ładunek od miasta...- ziewnął. - Wszystko jest już w maszynach. - Tam...
Pokazał stojący dalej dużo mniejszy z wehikułów, ledwo widoczny, o smukłym i cienkim kadłubie.
- ...w maszynie Reno zapakowano sprzęt i jeszcze jakieś toboły. Chyba namioty. A resztę tutaj...
Podszedł do znacznie większego dwupłata, zachęcając mnie bym się zbliżył, co skwapliwie zrobiłem.
- Czyli żywność, wodę? - upewniłem się.
- Chyba tak.
- Chciałbym to sprawdzić, czy wszystko jest. Mogę wejść do środka?
- No, nie wiem...- podrapał się w głowę - A zresztą...Przecież sam pan sobie nic nie zabierze. Niech pan włazi.
- Otwarty?
- Ja tam nie wiem, ale tył powinien być, bo tamtędy dopiero co żołnierze ładowali zapasy. - pokazał drzwi, przypominające raczej wielki właz, na ogonie maszyny.



Podeszliśmy pod sam dwupłat. Był rzeczywiście okazały. Potężny kadłub był wielki jak tramwaj, podparty na kołach. Na kadłubie umiejscowiono dwupłaty skrzydeł, jeden nad drugim - a przy tym tkwiły jakieś mechanizmy z tym, co Claudette nazywała śmigłami. Jeszcze jedno takie, ale największe było umocowane na dziobie. Po ciemku było widać niewiele więcej szczegółów. Co też miało unieść taką masę w powietrze, nie widziałem żadnego balonu - może mechanizm był jednak w środku?









Z pomocą człowieka z obsługi otworzyliśmy tylny właz. Po wysuniętej klapie, stanowiącej trap, weszliśmy razem prawie do środka. Zajrzałem. Cholernie dziwny zapach. We owalnym, topornym dość wnętrzu, jakby wagonie, zmieściłoby się pewnie z kilkanaście osób, siedzących na umocowanych do nachylonych ścianek ławkach. Zmieściłoby się. Gdyby wagon nie był wyładowany prawie po brzegi i sufit. Skrzynie z zapewne prowiantem, pęki chlupoczących przy poruszeniu bukłaków. Ale drugie pół ładunku stanowiły dziwne, spore pojemniki - z zaśniedziałego metalu. Duże, przypominające prostopadłościany z uchwytami i dziwnymi oznaczeniami farbą. Było ich dużo, starannie przymocowane pod ścianami pasami, w nich też coś chlupotało.
- Co to? - spytałem pokazując ręką na te kontenery.
Popatrzył jakoś dziwnie.
- Ja tam nie wiem. To sprawy pilotów, podobno bez tego się tym nie polata. Niech pan się rozejrzy, ja idę. Niech pan domknie klapę. Trafi pan na dyżurkę?
- Tak, tak! - skwapliwie rzuciłem, nie wierząc w to szczęście. Idealnie! Zostanę sam.
Zszedł z trapu, ale zanim ja wszedłem po nim do środka, ostrzegł mnie.
- Aha! Pochodnia! Niech pan absolutnie nie wchodzi do środka z ogniem! Pod żadnym pozorem!
- Dlaczego?
- Rozkazy pilotów. Podobno grozi to katastrofą. Niech pan lepiej posłucha. Jeśli chce pan w życiu gdziekolwiek polecieć.






Plan był chaotyczny, ale jak to ktoś stwierdził może właśnie dlatego miał szansę powodzenia. Jako sygnał ustalono hymn śpiewany przez Vincenta. Już w trakcie dogrywania szczegółów doszło do pewnych niesnasek. Profesor posprzeczał się z Blumem, a Voight w pewnym momencie zapadł się w siebie, przeżywając mimo swej zgody coś w rodzaju buntu. Skończyło się na tym, że rozeszli się idąc w wielu przypadkach na żywioł.

Claudette musiała iść pierwsza, a Watkins czatował z nią w pobliżu placu. Ukryci w chaszczach, zapierali dech gdy niewyraźne cienie dwóch patrolujących obrzeża lądowiska ludzi przesuwały się przed nimi, a w końcu tamci zniknęli w mroku razem z pochodniami. Lądowisko było rozległe, i pewnie obejście całości zajmować musiało conajmniej dobrych kilkanaście minut bez zatrzymywania się.

Blum klął pod nosem. Nie wiedział, czy ktoś w końcu zajął się drugą stroną, i miał to gdzieś, podrażniony podejściem profesorka. Odnalezienie pozostawionych przez Watkinsa chrustów wcale nie było po ciemku łatwe, zwłaszcza gdy nie chciało się zwracać uwagi swoją obecnością ani patrolom, ani zwierzynie. I tak odgłosy z lasu przyprawiały o drżenie łydek. W końcu podrapany odnalazł ostatni, jak mu się wydawało, stos z dala od lądowiska i zamarł nasłuchując.

Voight, w związku z tym że nikt włącznie z nim do końca nie określił jego roli, ruszył niedaleko za profesorem i dziewczyną. Przyczaił się kilkanaście kroków od nich, ale gdy pogasili pochodnie stracił ich z oczu. Mimo wszystko czuł, że gdzieś tam siedzą. Niedługo potem przywarł do ziemi, słysząc rozmowę nadchodzącej straży, obchodzącej teren. Wartownicy nie wyglądali na specjalnie przejętych swoją rolą, na lądowisko raczej w nocy nie zaglądał nikt i wydawało się że bardziej obawiają się wychodzących z dżungli zwierząt niż jakichkolwiek intruzów. Wkrótce ich rozmowy zacichły.

Cisza była prawie idealna, jak otaczający ich mrok, blade światła widniały tylko tam daleko, w zabudowaniach. Dlatego śpiew Vincenta poniósł się w niej szerokim echem. Choć wyraz artystyczny zaśpiewu nie był może do końca zachwycający, to nie można było odmówić Rastchellowi mocnego gardła. Słowa hymnu Xhystos rozpoznawali z łatwością, wpojone kiedyś z pieczołowitością przez belfrów, słyszane wielokroć na oficjalnych okazjach, szkolnych akademiach i z ulicznych głośników. Pierwsza zwrotka popłynęła, ale dalej już śpiewak nie był chyba taki pewien tekstu. Ale oni nie byli tu, by się zasłuchiwać.

- Idę! - zerwała się jak kocica Claudette - Biegnijmy oddzielnie, trudniej będzie nas zobaczyć i w razie wpadki lepiej być rozdzielonym! Niech pan nie zapala pochodni i biegnie tam - pokazała kierunek - ale najpierw odczeka chwilę, aż straci mnie pan z oczu, policzy do dwudziestu i dopiero!
- Ale Claudette...- chciał protestować Maurice, ale ona już skoczyła w mrok, pędząc nisko przy ziemi, uważna i szybka jak zwierzę, niosąca część jego własnego bagażu. Zanim zdążył przemyśleć, czy jej właściwie ma posłuchać, już jej nie widział. ...dziewiętnaście, dwadzieścia. Zebrał się w sobie, po czym przycisnął do siebie ciężką walizę i ostrożnie wychylił nos z zarośli. Ciemność zdawała się czekać, a słowa hymnu wciąż dało się słyszeć, więc wyszedł. Zakłopotany chwilę stał, a nie widząc dookoła nikogo, puścił się najszybciej jak mógł w pokazanym przez dziewczynę kierunku.

- Co on robi...?!!! - nie mógł uwierzyć Voight, widząc jak Watkins bezceremonialnie wyłazi na środek placu. Przecież właśnie nadchodził patrol, strażnicy musieli go przecież widzieć, jak lezie uginając się pod walizą. Robert właśnie miał wychodzić za dziewczyną, gdy ujrzał zbliżającą się pochodnię wartowników. Było za późno, by wyjść niezauważonym - postanowił więc przeczekać aż przejdą, a tu tymczasem Watkins paradował najlepsze całkiem niedaleko od nich - waląc z walizą prosto na plac!


Voight wytężył wzrok na tamtych. Z pochodnią podchodził tylko jeden. Inny najwyraźniej stanął i odlewał się paręnaście kroków dalej, odwrócony ku dżungli. Ten pierwszy stał prawie dosłownie nad leżącym za przewróconym pniem Robertem. Voight widział jego plecy, słyszał oddech...Mógł dostrzec na poziomie swych oczu błoto z tyłu jego butów. Widział, jak wartownik zastyga i staje z wzrokiem wlepionym mniej więcej tam, gdzie szedł Watkins!
- Słyszysz?! - z daleka rozległ się głos sikającego - ...to pewnie ten co przyszedł na dyżurkę. Odbiło mu?
- To chyba hymn Xhystos, słyszałem go już podczas uroczystości...- odezwał się niepewnie odwrócony plecami wartownik, wciąż wytężający wzrok. - Wiesz co...
- Patriota! - zarechotał tamten, słychać było wciąż jak strumień moczu rozbryzguje się o liście.
- Słuchaj...- ściszył głos ten bliższy, sięgając powoli po broń - ...wydaje mi się, że coś...
- Co mówisz...?!






Zwariowałem, myślał Vincent, zwariowałem.

Nierealność miejsca, zdarzeń i jego własnego głosu śpiewającego hymn, to wszystko sprawiło że gdy przybiegła Claudette stracił na moment głowę. W pewnym sensie to ona przejęła inicjatywę, a on przestawszy zawodzić oparł się wewnątrz ładowni o jakieś skrzynki i chwilowo obserwował wszystko jak w teatrze. Dziewczyna była jak ogień - miotała się jakiś czas po kadłubie, chwilę sprawdzała coś na zewnątrz, a potem zaczęła coś pokrzykiwać znikając z przodu maszyny - Rastchell widział tam kabinę wypełnioną masą urządzeń i wskaźników, Claudette zasiadła tam odpalając jakieś funkcje machiny. Zdał sobie sprawę, że ona krzyczy do Watkinsa - wyjrzał i zobaczył profesora stojącego przed dziobem. Vincent zbiegł parę kroków po trapie i gdy zobaczył, co się dookoła dzieje, odzyskał przytomność umysłu.

Tam dalej - był pożar. Ogień bił ku górze, niesamowita smuga pożogi znaczyła biegnącą w las prostą linię, ukazując pogrążony z jednej strony w mroku korytarz. Ognista ściana jęzorami płomieni smagała jak mackami przestrzeń, którą mieli pomknąć w dół.
Tam z tyłu, w zabudowaniach było słyszeć jakieś poruszenie, głosy, pojawiały się kolejne światła. Gdzie jest Voight, do cholery, dlaczego go jeszcze nie ma?! Tam - profesor, uwieszony u wielkiego śmigła. A tam, bliżej, z ciemności na tyłach maszyny wyłaniało się bliskie światło pochodni...Vincent wytężył wzrok, rozpoznając ukazującą się, jeszcze dość daleko, znajomą postać człowieka, który zaprowadził go do dwupłata.
- Panie Rastchell...? - niósł się zaniepokojony, podniesiony głos - Co znaczą te hałasy? Czy wszystko w porządku?!


Serce profesora waliło jak diabli, po twarzy płynął pot a mięśnie prawie się rozrywały, w nieludzkim wysiłku próbując poruszyć ogromną twardą materię, która nijak nie chciała puścić. Nogi, zaparte o grunt, rwały poszycie, a z gardła wyrzucane były dziwne odgłosy...Coś musiało zardzewieć, a może po prostu to całe...śmigło jest za ciężkie, a może...Myśli galopowały, a ponad Mauricem Claudette krzyczała coś z kabiny. Co ona właściwie krzyczy...?!

- W dru-gą stro-nę!!!







Blum pędził przed siebie. To już nie było spokojne wypełnianie planu. To był bieg o życie.

Wcześniej, gdy z daleka z trudem usłyszał śpiew będący znakiem, Persival zapalił pierwszy stos i ruszył do drugiego. Chrust zajmował się łatwo, nawet za łatwo. Na tyle łatwo że dosłownie moment później wyschnięty w suchej porze las zajmował się od stosu i pożar zaczął się rodzić już w momencie, gdy paręnaście kroków dalej Blum zapalał trzeci ze stosów. Wtedy zaczęły się kłopoty. Nerwy, rosnący za plecami ogień...
Nigdy nie przypuszczał, jak szybko nocna dżungla może zamienić się w piekło. Przy kolejnym już stosie ogień zaczął go osaczać z wielu stron, biegł więc tam gdzie go nie ma, w ciemność, gubiąc się. Słyszał trzask drewna, ryki jakichś rozwścieczonych zwierząt których nawet nie chciał sobie wyobrażać. Uchodząc przed rozprzestrzeniającym się błyskawicznie pożarem wypadł wreszcie nagle na otwartą przestrzeń i zdał sobie sprawę, że stoi na pasie startowym.

Było ciemno, ale wiedział trzy rzeczy. Po pierwsze, tam daleko były słabe światła zabudowań, a więc mniej więcej tam była maszyna. Po drugie, trzeba było biec pod górę - w przeciwnym kierunku do ruchu startującego dwupłata.
Ruszył bez zwłoki po wzniesieniu, zdyszany, najszybciej jak był w stanie. Biegł, czasem opierając się ręką o glebę. Obejrzał się tylko raz. To była ta trzecia rzecz, którą wiedział, a teraz przekonał się że ma rację. Wiedział to nawet zanim się obejrzał, bo mrok rozświetlała już nieziemska, czerwonawa łuna. Za plecami Bluma płonęła dżungla, pożar zatrzymywał się dopiero tam gdzie zaczynał się pas, tworząc ciągnącą się w dół ścianę ognia po jednej jego stronie...


I co? I pożar. To bardzo powoli
się zaczynało. Najpierw mnóstwo znaków,
zapachów, trzasków, drobnych świateł. Teraz
płonie. Poważnie. Ogień stawia swoje
stopy ostrożnie. Ja to sobie tańczę.
Siedząc przed lustrem, zupełnie nieruchomo, z zamkniętymi oczami,
tańczę to sobie, ja to sobie tańczę.
Wyjąc bezgłośnie, postępując tuż za
ogniem, powoli,
powoli,
powoli.
Tańczę to sobie.


Biegł. Więcej się nie oglądał...Mimo że z tyłu, przysiągłby, słyszał śmiech Goldmanna. Mimo, że zarysy płonącego Xhystos Asylum były wciąż jeszcze blisko, mimo że słyszał gwizdki i syrenę alarmową. Samaris, w zasięgu ręki. Lokomotywa gnała. Nic nie było już w stanie go zatrzymać, a już gdzieś tam przed sobą słyszał głos należący do dziewczyny znanej mu jako Claudette Andersen...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 15-03-2011 o 20:08.
arm1tage jest offline  
Stary 21-03-2011, 09:53   #126
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Twarz nadchodzącego od strony zabudowań człowieka była coraz bardziej widoczna. Poblask płomieni tańczył na jego znajomej mi facjacie o charakterystycznych rysach, będących wypadkową rasy białej i krwi tubylców. Mieszaniec zaczynał chyba już dostrzegać postać męczącego się ze śmigłem Watkinsa.

- Panie Rastchell...- podniósł głos - ...co tam się dzieje?! Kto to jest?!

- Proszę nie podchodzić - starałem się by mój głos brzmiał wyraźnie i pewnie. - Tam w środku … jest jakieś …. dziwne zwierzę! - mówiłem tak, jakbym bał się czegoś spłoszyć wkładając w to cały talent negocjatora. - Niech pan pobiegnie po … jakąś pomoc nim to diabelstwo coś uszkodzi.

Patrzył na mnie. Widziałem, ze nie wierzy. Zapomniałem o Watkinsie przy śmigle. Przewodnik musiał go widzieć. Mógł też widzieć moje oczy. Wielkie. Błagające. Przerażone. Tak. Bałem się. Bałem się o siebie, o nas i o tego nieszczęsnego mieszańca.

- Proszę … niech pan biegnie … już - powiedziałem wpatrując się w głąb maszyny z przerażeniem na twarzy. - I niech pan nie podchodzi z tą pochodnią. Maszyna może …. coś może się stać.... złego. Niech mi pan przynajmniej znajdzie jakąś broń,. Niech pan idzie. Już. Szybko.

Nie wiedziałem, co tak naprawdę pomyślał. Czy zobaczył Profesora, czy tamten zdążył się schować? Na pewno popatrzył gdzieś daleko na pas i w jego oczach rozbłysło coś dziwnego. Na koniec znów popatrzył mi w oczy, ale krótko, po czym po prostu i bez słowa odwrócił się i zaczął biec.

Może pobiegł po pomoc. Może po prostu domyślił się, że uciekam i dał mi wolną rękę. Poczuł chwilowy przypływ empatii. Miałem nadzieję, że nie przyjdzie mu za to zapłacić wysokiej ceny. Gubernator nie wyglądał na człowieka, który wybaczał.

Nie ważne co myślał przewodnik, odbiegając.

Ważne było to, że na chwilę niebezpieczeństwo oddaliło się.

Spoglądałem na zewnątrz, gdzie coraz wyraźniej widać było płomienie. Ogień ... rozprzestrzeniał się.

Zacisnąłem żeby do bólu.

- Panno Andersen – zakrzyknąłem w głąb maszyny. – Mam nadzieję, że to już nie potrwa długo.

Ściskałem pięści do bólu wpatrując się w rozświetlaną coraz jaśniejszym pożarem ciemność nocy. Gdzieś tam byli Blum i Robert. Miałem nadzieję, że im się uda. Że nam się uda.
 
Armiel jest offline  
Stary 24-03-2011, 09:50   #127
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Gdy tylko ujrzałem, że mieszaniec odbiega, wyskoczyłem zza kadłuba i znowu chwyciłem energicznie za śmigło. W drugą stronę! Tylko w którą kręciłem wtedy...? Chyba...
- Szybciej, do cholery, profesorze! - huknęła dziewczyna, miotająca się na górze jak zwierzę.
Pociągnąłem mocno i już wiedziałem, że tym razem jest dobrze. Mechanizm chrupnął i śmigło poruszyło się, idąc za ciosem uwiesiłem się silnie i wytężając wszystkie siły zakręciłem. Rozległ się dziwaczny charkot i machina zakołysała się lekko a śmigło niby zaczarowane zaczęło się rozpędzać i obracać ze świstem. Oszołomiony odskoczyłem. Po okolicy poniósł się nieznany mi rodzaj hałasu, dwupłat wprawiony został w drżenie.
- Tędy! – krzyknął Vincent, gdy ujrzał mnie nieśmiało zaglądajacego przez tylny właz do kabiny. Rastchell podał mi rękę, któr a wyczulem bo i tak w panującym mroku niewiele widziałem. Mocny chwyt i pociągnięty wpadłem do wewnątrz potykając się o wypełniające ładownię skrzynie oraz worki.
- Co tu tak śmierdzi...?! - zdążyłem zapytać gdy usłyszeliśmy wrzask dziewczyny:
- Trzymać się!
Vincent, który był bliżej kabiny, przez prześwit z przodu zastawionej towarami maszyny widział niewyraźnie Claudette wciskającą na pulpicie jakieś guziki, przetłaczającą jakieś dźwignie - zrobiło się tam nagle dość kolorowo, zapłonęły różnobarwne lampki, które wyglądały jak oczka jakichś zwierzątek.

Chwyciliśmy co popadnie, a zaraz potem poczuliśmy wstrząs i machina ruszyła z szarpnięciem do przodu. Dwupłat powoli, ale jednak z dającym się zauważyć przyspieszeniem zaczął toczyć się po lekko pochyłej części placu prowadzącej ku miejscu, gdzie rozpoczynał się pas startowy. Hałas narastał, dodatkowo wzmagany przez ciągnący się gdzieś z tyłu machiny łoskot.
- Właz! - darła się Claudette - Domykajcie właz!!!
- Jeszcze Blum i Voight! - darł się Vincent, ciesząc się na myśl, że niedługo znów znajdzie się w powietrzu. O ile się znajdzie.
- Szoruje o glebę!!! - podniesiony głos dziewczyny obijał się po ładowni - ...przynajmniej unieście do połowy! Tam są takie...
Vincent szybciej zrozumiał co ma na mysli Claudette i wykonał polecenie. Zaparł się z całych sił walcząc z nierównościami i bujaniem w ładowni. Ciągnął uchwyty ze wszystkich sił. Do góry, stękając i patrząc na mnie z nadzieją, oczekiwaniem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem co miał na myśli.
Mięśnie płonęły z bólu. W oczach wirowało ciemno - czerwone plamy. Chyba tylko strach dodawał Vincentowi sił. Bo osłabiony chorobą organizm staje przed ogromnym zadaniem dla Vincenta, który nie był nigdy typem siłacza.

Długo tak nie jest w stanie wytrzymać, ale gdy właz nie łomocze o ziemię, dwupłat zaczyna wreszcie porządnie nabierać prędkości. Z gardła Rastchella wyrywa się krzyk wysiłku.

Właz … właz krzyk Claudette oraz reakcja Vincenta zaczynały nabierać dla mnie sensu. Podszedłem do Rastchella, chciałem mu pomóc ale jeszcze jeden krok w drżącej maszynie stanowiły niebezpieczeństwo. Dopiero po chwili zorientowałem się, że właz z drugiej strony posiada bliźniaczy metalowy uchwyt. Stąpając wolno stanąłem po drugiej stronie kadłuba, schyliłem się i mocnym uchwytem sięgnąłem za metalową rączkę. Zapierając się nogami o wystający z kadłuba element maszyny ciągnałem z całych sił za uchwyt.

We dwóch szło o wiele łatwiej, razem z łatwością podciągnęliśmy właz do połowy. W tej pozycji mogliśmy utrzymywać to jeszcze jakiś czas, może parę minut.

- Wystarczy, profesorze!!!! - przekrzykując hałas w dwupłacie wydyszał Vincent w moją stronę, najwyraźniej zdając sobie sprawę, że ciągnę dalej - Trzymajmy tak … inni … muszą wejść!!!!
Kiwnąłem przytakująco głową. Przestałem ciągnąć z całych sił, ale utrzymanie włazu wcale nie było proste. Maszyna lekko podskakiwała, klapa będąca przeciwwagą o mało nie wyciągnęła nas na zewnątrz. Solidne oparcie nóg nie wystarczało. Mięśnie tężały, zaciśnięte dłonie bolały.
- Długo nie utrzymamy !!! - krzyknąłem nie na żarty wystraszony.

***

Do trzepotu przedniego śmigła dołączył kolejny hałas, tym razem dokładnie nad ich głowami, gdzie sądząc z odgłosów obudziły się jakieś kolejne części machinerii. Do ogólnego huku dołączyły nowe świsty, a dwupłatem zaczęło trząść jeszcze bardziej. Do tego od tego momentu maszyna zaczęła wyraźnie iść ostrzej!

Vincent nieźle już wystraszony hałasami, trzyma klapę nie ustając w wysiłkach. Liczy na to, ze zaraz pojawią się inni i wskoczą do środka, a ta katorga się zakończy. Lecz puki co trwa. Długo. Stanowczo za długo by można coś takiego kiedykolwiek zapomnieć. Kiedy mięśnie pękają a skóra zdaje się parzyć żywym ogniem, kiedy zmagasz się z rozdygotaną siłą szarpiącą wściekle do siebie każda sekunda nabiera odmiennego wymiaru a wola napina się bardziej niż wyniszczone wysiłkiem mięśnie. Byle utrzymać. Byle nie puścić... nie poddać, nie pozwolić wziąć góry ciężarowi, szarpnięciom, słabości. Niepewności, że koniec końców może nie warto...
Kolejne jardy pasa lądowiska znikały w ciemności poza zasięg bladej łuny wydobywającej mijaną drogę, bijącej z półotwartego wyjścia na ogonie maszyny. Szczegóły znikały tak szybko, że trudno było skupić na nich uwagę. Pojawiały się i znikały nierozpoznane w ciemności, zamazane i rozedrgane. Światła lądowiska i niewyraźne kontury zabudowań podskakiwały i oddalały się. Trahmer zostawał z tyłu. Na zawsze.

Walizka wpadła do środka maszyny i wyrżnęła o ścianę tak nagle i niespodziewanie, że obaj o mało nie wypuścili uchwytów z rąk. Przez długich kilka sekund nie działo się nic, jeśli nie liczyć rozpaczliwego trzepotu przedmiotu, który pojawił się znikąd i narobił nielichego hałasu. Dopiero kiedy padła bewładnie na podłogę spojrzenia obu mężczyzn wyłowiły w mroku sylwetkę pędzącego za dwupłatem człowieka. Sadził długimi susami i przez warkot silników niemal słychać było rozpaczliwą pracę jego płuc.
Blum.

Pędził. Gonił resztkami sił. Potykał się i wyrównywał kroki sadząc potężne susy. Okropnie wolno zbliżał się do wciąż uciekającego celu i tylko spęczniała w wysiłku twarz wyrażała wysiłek jaki musiał wkładać w tą gonitwę. Wyglądał strasznie. Chyba coś krzyczał. Potknął się? Na moment znikł z zasięgu plamy światła.
Nagle palce jak zęby jadowitego węża wtopiły się w kratę klapy. Jedna ręka, druga, głowa. Krzyk zranionego zwierzęcia i rozpaczliwa szarpanina na krawędzi pomostu. Szarpnęło mocno włazem. Blum ostatnim wysiłkiem wciągnął się do środka, straszny, purpurowy jak dojrzały pomidor i powlókł na czworakach wgłąb rozedrganej maszyny, gdzie runął na wznak na podłodze. Charczał tylko z nieprzytomnym wzrokiem wbitym w sufit a każdy z trudem łapany oddech musiał być okupiony straszliwym bólem.
 

Ostatnio edytowane przez Irmfryd : 24-03-2011 o 11:12.
Irmfryd jest offline  
Stary 24-03-2011, 21:52   #128
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Voight czekał. Mimo, że jako chyba jedyny miał broń, postanowił nie reagować. Nie chciał zabijać niewinnych w gruncie rzeczy ludzi. Zamiast tego, przygotował się do skoku, w razie, gdyby tamci postanowili pobiec do maszyny i Watkinsa. Gdyby strażnicy ruszyli prosto na Watkinsa, postanowił zaskoczyć od tyłu jednego i kazać im rzucić broń. Myśli, tak jak krew, płynęły ekstremalnie szybko. Zdąży dobiec do maszyny, jeżeli tamci będą zwlekać z rzuceniem broni? Co, jeżeli będzie musiał ich zabić...?
- Wydaje mi się, że kogoś widziałem! - usłyszał z bliska Voight - idę tam, ubezpieczaj mnie!
Wartownik ruszył przed siebie. Obaj strażnicy byli uzbrojeni w długie spisy, a przy pasach zwisały pochwy kryjące jakieś krótkie ostrza...

Teraz albo nigdy. Robert zawahał się dosłownie sekundę. Przez głowę przemknęła mu myśl, że to może o sekundę za długo.
Wyskoczywszy zza ukrycia, podbiegł do bliższego strażnika, wyciągjąc broń. Chwycił strażnika za szyję, przystawiając blisko niej ostrze. Drugą ręką starał się sięgnąć do broni wiszącej u pasa strażnika...
- Rzuć broń, to nikomu nie stanie się krzywda - krzyknął do drugiego...

Zaskoczył strażnika, kompletnie. Człowiek zastygł czując na gardle zimne ostrze maczety, a druga ręka Voighta zacisnęła się rękojeści przypiętej u pasa broni. Robert nerwowo rzucił okiem na tamtego, który podciągał właśnie w pośpiechu spodnie, rozszerzając oczy ze zdziwienia.
- Spokojnie! - wystawił otwartą dłoń tamten, a potem ostrożnie pokazał drugą dłonią metr dalej, gdzie stała jego wbita w glebę spisa, odstawiona na czas załatwiania potrzeb fizjologicznych - ...broń jest tam. Nie będę po nią sięgał...

Drugi nie poruszał się, z odkrzywioną głową ku tyłowi nie mówił nic, Voight słyszał tylko jego przyspieszony mocny oddech. Dłoń Roberta szarpała się z rękojeścią, wyglądało na to, że broń trzymają w pochwie jakieś zapięcia którym na razie nie mógł poświęcic więcej uwagi. Tamten przypatrywał się temu przyczajony, znieruchomiały, z nadal wysuniętą otwartą ręką.
- Ty...Ty jesteś tym profesorem, którego szuka wojsko, prawda...?!

- Nie, nie jestem. Ale teraz pewnie i mnie szukacie. Drugie ostrze też wyrzuć - krzyknął do tamtego. Zostaniecie tutaj spokojnie?!
- W porządku...Spokoojnie...Odpinam i odrzucam broń...- ten mówiący powolnym ruchem odpiął cały skórzany pas i rzucił nim parę kroków w bok, w pył - Tylko nie rób nic głupiego...

Tymczasem trzymany szarpnął się niezdecydowanie i syknął przez zęby. Robert dla pewności chwycił go drugą, wolną już ręką, ale potem zrozumiał: człowiek z maczetą na gardle, skierowany twarzą w stronę pasa, dostrzegł właśnie rozprzestrzeniający się pożar. Przez moment i Voight mimowolnie pobiegł wzrokiem w tamtą stronę i dostrzegł bardzo niewyraźny zarys jakiejś jednej postaci biegnącej stamtąd szybko w kierunku maszyn, ale potem błyskawicznie złapał znów kontakt wzrokowy z tym drugim strażnikiem.
- ...puść go i uciekaj do lasu, nie będziemy cię gonić, to nie nasza sprawa. - dokończył wartownik, ukazując wysoko dwie otwarte dłonie.

Odruchowo wszyscy obrócili głowy, gdy z odległego miejsca na placu po nocy poniósł się nagle echem dziwny, mechaniczny warkot, który nie ustawał - przeciwnie, zdawał się nabierać mocy! Odgłosom tym towarzyszył wybuch nagłych ludzkich pokrzykiwań, niosących się od strony zabudowań lądowiska.

Voight opuścił broń i pchnął mocno trzymanego człowieka na ziemię. Ten potoczył się pod nogi drugiego wartownika. Nie patrząc już na jego działania, puścił się pędem w stronę maszyny - w stronę warkotu. Miał nadzieję, że tamci rzeczywiście nie będą go gonić. Biegł, prawie wstrzymując oddech, mając już mroczki przed oczami, czując ból i wciąż tlącą się chorobę. Ale jeżeli teraz nie zdąży... zginie. Robił długie, mocne susy, nie patrząc na ziemię ani za siebie. W głowie pulsowała mu krew, mieśnie całego ciała, wyczerpane dygotaniem przez całą noc, odmawiały posłuszeństwa. Wydawało mu się, że w uszach słyszy już tylko warkot, zmieszany z odgłosem palonej roślinności. Nie zważał na krzyki, ani towarzyszy, ani innych...

Nie oglądał się. Słyszał za sobą krzyki i tupot, chyba go goniono. Potwierdziło się to, gdy coś świsnęło obok jego ręki i rozległ się głuchy stuk, gdy rzucona z impetem spisa wbiła się ukosem w glebę. Odbił w lewo, klucząc i zdyszany wytężył wszystkie siły, by przyspieszyć! Tak, przed sobą miał rozpędzający się dwupłat, idący po coraz bardziej pochyłym gruncie bokiem do niego. W szczelinie nad półotwartym włazem na tyle widział wierzgające nogi kogoś, kto właśnie wpychał się do środka. Od tego celu dzieliło go jeszcze dosłownie parę metrów, ale maszyna szybko nabierała prędkości...

Myśli. Myśli były gdzieś daleko, wyprzedziły biegnącego Roberta. Myśli były już daleko pod murami Samaris. Lecz ciało płynęło wolno. Za wolno. Czuł każdy mięsień, czuł, że od ich poruszania się zależy, czy dotknie Samaris, czy zdąży. Nie czuł bólu, starał się każdy mięsień zmusić to wytężonej pracy. Musi dać radę, zawsze dawał.

Wtedy myśli wróciły , zbiegły się z ciałem i wróciły do Roberta. Zobaczył twarz żony i córki, śmiejących się, na dachu wieży widokowej Xhystos. Wtedy coś w nim pękło. Mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Poczuł łzy, to właściwie jedyne, co wtedy czuł. Wyciągnął rękę, ale wiedział, że może być już za późno...

Vincent widzi przyjaciela. Wie, że to może być ostatnia szansa. Wie, ze jeśli Robert nie zdoła wskoczyć do dwupłata, skończy jako tarcza strzelnicza dla szalonego gubernatora. Ręka! Wyciągnięta w ich stronę z nadzieją! Nadzieją, której nie można zawieść

Serce bije jak szalone. Pompuje krew tak, że jeszcze chwila, a Vincent ma wrażenie, że eksploduje mu czaszka. Zaciska zęby czując krew z przygryzionej wargi. A może to pękł któryś z zębów?! Teraz jest to nieważne. Jedna ręka trzyma klapę. Tytaniczny wysiłek. Bark i ramię płoną żywym ogniem, jakby kości wyskakiwały z panewek. Druga dłoń wyciąga sie w stronę Roberta. Palce stykają się ze sobą. Za daleko!

Dwupłat podskakuje na wyboju i odrobinę zwalnia. A może to Robert przyspiesza w amoku. Ręka Vincenta oplata nadgarstek przyjaciela. Da radę. Musi dać radę! Zapiera się nogami. Już nie widzi niczego poza czernią i czerwienią plam przed oczami. Płuca bolą, jakby oddychał kwasem. Dłoń ściska nadgarstek z całą siłą, jaka pozostała w wątłym ciele negocjatora. Ciągnie do siebie. Ciągnie z całych sił.

Za altiplan! Za to, jak Robert wykrwawiał się, wy uratować mu życie. Przyjaźń! Wdzięczność! Honor! Nieświadomość! ….. Da radę … musi.... Dał ….. Nie dał …. Nie wie ….

Robert wykonywał ostatnie ruchy. Mógł je wręcz policzyć, odliczać sekundy do swojego ostatecznego upadku, eksplozji swego ciała. Wyciągnięta ręka przyjaciela, ogromne poświęcenie w jego oczach, kiedy jego ciało, palone żywym ogniem, próbowało złączyć się z ciałem Roberta. Widział dokładnie jego twarz przeszytą bólem, widział ją jeszcze lepiej w myślach, bo ten sam ból czuł on. Ból nadchodzącej porażki...

Kolorowe plamy. Krzyk Watkinsa, walczącego z opadającą klapą...Przeraźliwe dyszenie rozłożonego gdzieś między ładunkami Bluma. Zgrzyt. Narastający warkot maszyny i to przedziwne nagłe uczucie lekkości w brzuchu. Zgrzyt. Jeszcze słabnący z każdą sekundą uścisk dłoni na jego przedramieniu...Dłoni przyjaciela...

To ostatnie, co zapamiętał Vincent. Wymęczone ciało odmówiło posłuszeństwa, a jego całe jestestwo runęło nagle w otchłań nieświadomości, pozostawiając po tamtej stronie wszystkie potrzeby i warunki fizyczności. Pozostawiając ważne pytania, na które miał poznać odpowiedź dopiero po powrocie.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 24-03-2011, 23:17   #129
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
...

A więc to tak się umiera? W bólu, męce niewysłowionej, jakiej nic, żadne przeczucie nie jest w stanie wyobrazić? Nie w spokoju? Dostojnie? Dożywszy kresu dni? W spełnieniu...?

Ogień, żar trawiący każdą komórkę umęczonego ciała. Ból. Nie żal po uchodzącym życiu. Ból gryzący każde najwrażliwsze miejsce. Obrzydliwy, plugawy, somatyczny ból! Pieczenie w płucach, jedna, nie kończąca się eksplozja pod czaszką, wyjące o litość mięśnie i brak ratunku. Permanentny brak nadzieji, że to się skończy. Że jest możliwa pokuta. Pewność. Że katorga tak intensywna i wyrafinowana mogła powstać tylko w jednym celu. By trwać wiecznie.

A więc nie uciekłem? Nie zdołałem wyrwać się szalejącemu demonowi? Przechytrzył mnie? Omamił? Zwiódł, by porwać w objęcia i pożreć, jak wszystko, co stanęło na jego drodze? A potem wypluł na skonanie... w mękach.

Rozdygotana kapsuła. Migotliwe łuny kolorowych światełek i smród jakichś chemikaliów. Hałas i wibrowanie. Z wszystkiego, co sądziłem całe życie o tej chwili jedynie uczucie lekkości okazywało się trafione. A i ono też nie niosło ulgi. Gniotło żołądek zalewając falą mdłości, która byłaby przykra, jeśli nie towarzyszył by ten ból.

Ostatnia droga. Odarta z dostojeństwa. Obnażona z majestatu bezmyślnie ubierana weń przez pokolenia głupców naiwnych do tego stopnia, że wierzących ślepo we własne rojenia. Ostatnia, a przez to nieznana żyjącym. O Sophie! Jakimż byłem dzieckiem pochylony w powadze nad bezimiennym grobem. Jakimże hipokrytą, jeślim sądził, że w ten sposób przyłożę się do godnego odejścia. Trzeba było wyć. Szarpać włosy, drzeć darń pazurami! Ból jednoczyć z bólem.

Gdybyśmy wiedzieli, że raz zasnąwszy, zakończym na zawsze boleści serca i owe tysiączne właściwe naszej naturze wstrząśnienia, kres taki byłby celem na tej ziemi najpożądańszym.
Cel, co zostaje na sam koniec drogi. Po życiu w męce z trwogą umieranie.

Umrzeć. Zasnąć. Zasnąć!
 
Bogdan jest offline  
Stary 25-03-2011, 09:27   #130
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- A więc nie uciekłem? Nie zdołałem wyrwać się szalejącemu demonowi? Przechytrzył mnie? Omamił? Zwiódł, by porwać w objęcia i pożreć, jak wszystko, co stanęło na jego drodze? A potem wypluł na skonanie... w mękach...



- Ekscelencjo, wszystko już gotowe. Lud czeka. Astronomowie potwierdzają korzystny układ. Możemy w każdej chwili zaczynać.

- Zapewniono mnie, że wszystkie ogniska pożaru ostatecznie opanowano. Jesteś w stanie to potwierdzić...?
Zapachy wcieranej w ciało króla oliwy i barwników były tak intensywne, że aż kręciło się w głowach. Gubernator obrócił nieco głowę ku Lafayettowi i przestąpił z nogi na nogę. Płaskonosy ludzie krzątający się wokół niego jak owady płynnie dostosowali się do tego ruchu, nie przerywając czynności. Najwięcej trudności miał ten, który nanosił farby na twarz władcy, ale i on sprytnie lawirował wyczekując na momenty między wypowiadanymi zdaniami, kiedy to facjata gubernatora pozostawała nieruchoma.
- Tak jest, jestem, w całej rozciągłości. Wiem, trwało to długo. Do walki z żywiołem stawali wszyscy zawezwani poddani, dniami i nocami, ale przecież nie mogliśmy przerywac też przygotowań do uroczystości. Teraz...Sytuacja jest opanowana.

Milczenie.

- Czy ofiara jest przygotowana? - padło kolejne suche pytanie.
- Tak jest, wasza ekscelencjo. - szybkie zapewnienie zawisło w powietrzu wielkiej sali tronowej - Jeńcy są już na swoich miejscach. W pełni świadomi, tak jak sobie tego życzyłeś.

- Znakomicie. - mruknął gubernator Trahmeru. Skinął niedbałym ruchem. Stojąca do tej pory w cieniu dwójka tubylców uroczyście dała trzy kroki do przodu unosząc wysoko nakrycie głowy. Pióra zakołysały się, mamiąc wzrok swym przepychem. Wszystkie spojrzenia skupiły się na jedynym, którego głowa była godna by je dziś nosić.






- Do Samaris!

To uczucie, gdy dwupłat odrywał się od ziemi. Nie dało się go z niczym porównać. Podobne zerwaniu kajdan, które więziły nas w Trahmerze. Mieście upału podsycającego szaleństwo. Pierwszy skok machiny wybawiającej nas od miasta gotującego codziennie nasze mózgi w wielkim garze ulic i skwerów pozostawionym na ogniu słońca pośród dżungli. Wyjęcie pierwszej cegły z muru, który postawiono między nami a Samaris, nie, potężny cios i wyłom w tym murze!

Byliśmy wewnątrz wszyscy, nas czterech i ta kobieta za sterami. Właz, który wspólnymi siłami jakoś udało się domknąć, choć stal była powyginana od uderzeń o glebę, odgradzał nas od goniących - a co jakiś czas nawet coś w niego łomotało! Mimo że rozpędzająca się maszyna opadała jeszcze dwa czy trzy razy ku ziemi, trąc kołami o podłoże i ryjąc straszliwe bruzdy w pasie startowym, czuliśmy już wtedy tę wolność. A gdy w końcu idący coraz szybciej po pasie dwupłat oderwał się od ziemi na dobre i przy huku maszynerii, świstów powietrza i rozpaczliwych nawoływań naszych prześladowców na dole - zaczął wznosić się coraz bardziej zdecydowanie i śmiało - wtedy ci z nas, którzy byli przytomni krzyczeli z ulgi i radości.

Czy nie za wcześnie?!

O tak, krzyczeliśmy ze łzami w oczach, mimo iż cały czas strach ściskał nasze gardła, strach że to jeszcze nie koniec, że jednak zaraz opadniemy w dół lub jakieś nieznane nam pociski żołnierzy zniszczą jeszcze naszą drogę ku wybawieniu.

Zaglądając do kabiny, gdzie Claudette wytężała wszystkie siły by utrzymać równy kurs i wyprowadzić maszynę ponad linię drzew, widać było to co przed nami. Mknęliśmy przez mrok w nabierającej szaleńczo prędkości i wysokości ogromnej masie stali, a jedynym naszym drogowskazem była rosnąca z każdą chwilą ściana ognia. Przysięgam, że słyszałem płacz i przekleństwa płonących drzew i gniew lasu. Wylatywaliśmy z ust rozszalałego zielonego potwora i tylko to, że byliśmy coraz dalej od tysięcy jego usiłujących nas pochwycić ramion, sprawiało że wciąż żyliśmy. Panna Andersen z wielkim trudem utrzymywała w miarę równą odległość, szalony spektakl hipnotyzujących płomieni trwał po prawej stronie, ta czerwień tańczyła w naszych szeroko otwartych oczach. Ale brakowało drugiej czerwonej linii i pilot, uchodząc przed językami strzelającego ku nam ognia musiał uchodzić w lewo, w nieznane, w mrok tak gęsty że dwupłat zdawał się w nim grząznąc, a poza tym...

Poza tym, tam właśnie był rozwścieczony las i jego gałęzie, których nikt z nas nie widział. Nie widzieliśmy w ciemności. Claudette też nie.

To stało się dosłownie w ostatniej chwili, gdy już poprzez przesłaniający prawie wszystko dym pożaru dostrzegaliśmy już zarys linii drzew tuż pod kadłubem. Potężne uderzenie gdzieś w bok rzuciło nas na jedną ze ścian. Posypały się skrzynie, ktoś z nas zawył z bólu. Po twarzy innego popłynęła lepka strużka krwi...Ciecz w tych dziwnych przytwierdzonych do ścian pojemnikach wydała charakterystyczny odgłos uderzając o blachę. Gdzieś nad nami, a może z boku, sam nie wiem, rozległ się źle wróżący chrupot czy jazgot machinerii. Pilot rozpaczliwie usiłował odzyskać kontrolę nad maszyną, wszystko zawirowało. Tej części nie pamiętam najlepiej, wiem że myślałem o oddalającym się Samaris. Tak już bliskim, a przecież tak dalekim...


Nie wiem, ile czasu minęło zanim się ocknąłem. Dwupłat szedł w miarę równo, choc co jakiś czas trzęsło, zgrzytało i wtedy zawsze od kabiny słychać było siarczyste przekleństwa Panny Andersen. Byliśmy w powietrzu! Dwupłat przecinał przestworza, mknął niczym pocisk przez mrok, przez huk wiatru, a wysokośc cisnęła niemiłosiernie bębenki uszu. Trahmer, jego żar i tajemnice, jego płaskonosy mieszkańcy i niezrozumiałe bóstwa, ostatni przystanek i ostatnia przeszkoda na drodze do Samaris zostały gdzieś daleko, gdzieś tam w dole. Zdawał się byc tylko kolorowym, szalonym snem który przyśnił się kilku na wpół żywym ludziom znajdującym się na pokładzie latającej machiny. Machiny zmierzającej w znajomym wszystkim kierunku...


- S a m a r i s ...- po twarzy Claudette płynęły nadal łzy - ...lecimy tam. Nic nas już nie zatrzyma.







Słońce zachodziło...Już po raz drugi od tamtych wydarzeń. Dwupłat był już daleko, choc krajobraz tam w dole nadal wydawał się wcale nie zmieniac. Nisko, pod chmurami i rozlewającymi się właśnie barwami zachodu pyszniło się wieczne morze zieleni, rozciągająca się we wszystkich kierunkach dżungla. Patrząc z wysokości łatwo można było teraz zrozumieć przekonanie tubylców Trahmeru o tym, że jest ona jednym organizmem, jednym bytem. Ale pasażerowie nie myśleli już o Trahmerze, nie wiedzieli, że w tym samym czasie właśnie w tym pozostawionym za sobą mieście, pod tym samym malowanym pędzlem zachodzącego słońca niebem, zaczyna się wielka uroczystość.

Zgromadzone na placach i ulicach pod piramidami tłumy podniosły niesamowity hałas, gdy na szczycie najwyższego z zigguratów pojawiła się majestatyczna postać władcy, którego przybycie oznaczało rozpoczęcie misterium. Dla związanych, nagich i oszalałych ze strachu, rozciągniętych na kamieniach ofiar, przybycie to oznaczało początek długiego i strasznego końca.

Król Trahmeru uniósł wysoko ręce.




 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 25-03-2011 o 09:29.
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:27.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172