Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-03-2011, 16:42   #122
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Chwileczkę, monsieur Rastchel - od dawna chciałem coś powiedzieć, doczekałem jednak do końca - A jeśli to co mówi mademoiselle, jest prawdą? Mnie osobiście nie marzy się honorowa śmierć. Mówiąc szczerze chciałbym jeszcze trochę pożyć. W Samaris, żeby być konkretnym. Może warto dowiedzieć się u samego źródła, co skłoniło pilota do tak drastycznej zmiany poglądów. Mamy tu słowo panny Claudette przeciwko pańskiemu. Któreś z państwa niestety tkwi w błędzie. Sądzę, że warto poznać prawdziwe motywy Wrighta. Ograbić go z maszyny zawsze będzie można później - dorzuciłem w stronę Watkinsa który wyraźnie się żachnął.
- Zgoda - pokiwał głową Vincent. - Pójdę z nim porozmawiać. Czy ktoś z państwa zechce mi towarzyszyć? Poza profesorem Watkinsem ze zrozumiałych powodów.
- Choćmy wszyscy. - zaproponowałem.
- Ale chcę uzyskać jeszcze jedną odpowiedź. - Vincent zwrócił się do Claudette - Dlaczego, panno Andersen, tak pani zależy, byśmy ruszyli w podroż wszyscy? - i wbił w dziewczynę swoje badawcze spojrzenie.
- Są rzeczy, których język nie potrafi wyjaśnic. - odpowiedziała dziwnie. W jej twarzy było teraz coś takiego, że wszyscy poczuli się nieswojo - Dlaczego się rodzimy? Umieramy? Nie wiem. Nie potrafię powiedziec, dlaczego.
Jakby się przygarbiła.
- Mój ojciec, Panie Rastchell...Przez niego...Nie polecieliśmy razem...
- Chyba rozumiem i przykro mi z tego powodu, ale to nadal nie zmienia naszej sytuacji. W najmniejszym stopniu nie usprawiedliwia kradzieży - Vincent był nieubłagany.
- Mi też przykro. Bo wszystko się powtarza. - posmutniała, ale zaraz wzięła się w garśc - Jest pan taki jak on. Cholerne zasady moralne.
- To odróżnia nas od … ludzi pokroju gubernatora, panno Aderson. Gdybym zrobił to, do czego pani mnie namawia, postawiłbym pierwszy krok w stronę bycia kimś takim, jak on. Panno Aderson, proszę mi uwierzyć, gubernator też zapewne kiedyś podjął taką decyzję - zrobię coś złego. A potem raz jeszcze. I raz jeszcze. I z czasem zatracał się w tym, czym się stal. Maly kamyk czyni lawinę.
- Niech pan nie gra kryształowego rycerza...- wydęła nieoczekiwanie wargi - Nie jest pan już taki młody. Każdy z nas postawił już dawno krok w niewłaściwą stronę. Nic nie jest tylko czarne albo białe.
- Ma pani rację. Nie jestem już ani młody, ani kryształowy. Nic nie jest ani czarne, ani białe. Ale … ale … wydaje mi się... że nie powinienem robić tego, co zamierzamy zrobić. Nie Wrightowi. Najwyżej polecicie dalej. Beze mnie.
- Nie zostawię nikogo z tyłu. - odpowiedziała nieoczekiwanie hardo - Niech pan zatem weźmie pieniądze od profesora i rozliczy się z Wrightem. Czy wtedy będzie pan wobec siebie w porządku?
- Będę w porządku wobec niego - uśmiechnął się Vincent. - Zapłacę mu tyle, by był w stanie odbudować swój dwupłat. I tak zaoszczędzimy na zapasach. Dziękuję, panno Adersen. Za wszystko. Pójdę poszukać Wrighta. Za pani pozwoleniem.
- Czekamy zatem. - rzuciła poważnie - Musimy wyruszyc przed świtem.
- Powinniśmy zdążyć.
- A oto pieniądze Panie Rastchell. - podał pokaźny plik banknotów profesor - Jak powiedziałem, jestem w stanie zadośćuczynić Panu Wrightowi za niedogodność straty maszyny. Może nie do końca straty, bo jeśli planujemy powrót dwupłat może nam posłużyć raz jeszcze - bez przekonania dodał Watkins.

- Vincent... - po raz pierwszy od bardzo dawna jeśli nie w ogóle zwróciłem się do Rastchela po imieniu, kiedy już w drodze pokonywaliśmy ciemne, leśne ścieżki - To, co mówi ta dziewczyna ma sens. Zdarzają się sytuacje, kiedy nie wszystko jest takie, na jakie w pierwszym rzucie wygląda. Bardzo ryzykuje... Pan, Vincencie bezpieczeństwo, ba, życie nas wszystkich tą próbą udowodnienia sobie, że świat nie jest zamieszkany wyłącznie przez łotrów i kanalie. A co jeśli ona ma rację? Co jeśli nawet prostoduszny i uczciwy Wright przymuszony przez Gubernatora w istocie szykuje nam przykrą niespodziankę? Ten człowiek jest tu królem. Posiada władzę absolutną. Tacy nie liczą się z jednostkami, dla takich istotne są rezultaty. A Wright, choćby i był człowiekiem niezłomnych zasad, co zrobi jeśli sprzeciwi się królowi? W mieście byłby skończony. Dlatego sądzę, że zrobiłby wszystko, co każe Gubernator. Z ochotą czy wbrew sobie bez mrugnięcia powieką zostawi nas na jakimś pustkowiu na pastwę przyrody, pewnie nawet daleko nie odlatując, żeby ludzie Gubernatora nie musieli się mocno fatygować kiedy polecą identyfikować nasze truchła. Zasadniczą kwestią zatem staje się pytanie, czy wolą Gubernatora jest dopomóc nam w osiągnięciu celu, czy coś wręcz przeciwnego. Ja nie widziałem tego człowieka na oczy. Pan... z nim rozmawiałeś. Osądź zatem sam jakim jest władcą. Szlachetnym czy satrapą...
- On jest szaleńcem - Vincent zatrzymał się, oparł o pień drzewa i złapał oddech. - Działa impulsywnie, pod wpływem chwili i kaprysu. Dzisiaj zrobił coś, po czym chcę jak najszybciej zejść mu z oczu.
Zdziwiło mnie jego wyznanie, ale postanowiłem nie drążyć tematu. Teraz należało skupić się na czym innym. Na powodzie, dla którego wybrałem się z Vincentem w tę szaloną wycieczkę przez pogrążoną w ciemnościach dżunglę.
- Sam widzisz... To, co proponuje profesor Watkins, owszem, posiada znamiona wariactwa. Jednak w obecnej naszej sytuacji naprawdę może się okazać, że to nasza jedyna szansa... przeżyć opuszczając to miasto. - przez chwilę nic nie mówiłem. Szedłem tylko i ciężko oddychałem - Dziś stałem nad grobem bliskiej mi osoby. Nie czas na sentymenty, ale mówiąc szczerze było by mi lżej, gdybym, poza wszystkim, dotarł jednak do Samaris. Może to zabrzmi głupio, ale wtedy jej śmierć być może nabierze jakiegoś sensu. Myślę, że ona chciała by, aby nam się udało. Uczmy się od zwierząt Vincencie. One nie atakują, jeśli nie są przekonane o powodzeniu przedsięwzięcia. Nie ryzykują, bo w ich świecie błąd oznacza śmierć. A my, nie da się ukryć, tkwimy po uszy w dżungli. I nie mówię o drzewach dookoła drogi Panie. Z Xhystos wyruszała nas, jeśli dobrze rachuję, siódemka. Teraz.... - nie dokończyłem, bo komentarz był zbędny - Ilu ludzi musi jeszcze zginąć, byśmy się otrząsnęli? Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy Vincencie. Najważniejszy jest cel. Reszta to tylko środki do niego prowadzące. Najważniejsze jest Samaris.
- Samaris - Vincent odpowiedział cicho, jakby czuł lęk, a może coś zgoła innego. - Samaris - powtórzył. - Owszem. Jest najważniejszym celem. Ale czy przedłożymy nasz honor i naszą uczciwość, by je osiągnąć. Zadaj sobie pytanie, monsieur Blum, czy cel, jakikolwiek cel, jest warty tej ceny. Zatracić siebie, by odkryć tajemnicę. Lecz, czy to my wtedy ją odkryjemy, czy zgoła inna osoba. Już nie, dajmy na to pan Monsieur Blum, lecz jakiś … inny Blum. Blum, którego Pan nie zna i być może nie chciałby Pan poznać.
Nie odzywałem się przez krótką chwilę. Miałem argumenty, cholernie mocne, ale nie chciałem ich wytaczać. Zmilczałem, jednak długo nie wytrzymałem. Musiałem jakimś innym sposobem odwieść go od szaleństwa jakie zamierzał.
- A Wright, prawy czy nie puki co nie ma zielonego pojęcia o planie profesora. Jako taki jest naturalnie niegroźny. Nawet zakładając, że nie ma złych intencji sądzę że nie łatwo przyjdzie Panu, Vincencie przekonanie go do pozbycia się bądź co bądź dumy i spełnienia marzeń. Istnieją dla niektórych ludzi rzeczy nieprzeliczalne na pieniądze. Zawsze może się okazać, że nie dysponujemy wystarczająco wysoką sumą... Jednak przy założeniu, że nie działa przymuszony, a chrońcie niebiosa, z idei na gubernatorskiej smyczy... wtedy jesteśmy zgubieni. Jeśli poleci do swojego pana z radosną nowiną, że oto wesoła gromadka zamierzała uprowadzić jego wehikuł, nie muszę chyba tłumaczyć jak zareaguje Gubernator. I nie zdziwił bym się gdyby nie zagwarantowano nam nawet procesu. Choć publiczny proces szpiegów... - zamyśliłem się na głos - dużo mógłby na tym zyskać...
- To co pan mówi, jest rozsądne, ale … czy myślał pan, jak wrócimy. Nie da się ominąć Thrameru. Okradajac jedynego człowieka, który był nam raczej szczerze przychylnym, jesteśmy niewiele więcej warci niż sam Gubernator. To moje zdanie, monsieur Blum.
- Po dotarciu do Samaris będziemy jak sądzę mieć wiele innych możliwości. Oczywiście mogę się mylić... jednak podsumowując, bo przyznam że droga szczerze dała mi się we znaki, Vincencie. ZAKLINAM PANA. Porzuć że tę mrzonkę i zawróćmy póki jeszcze nie jest za późno!
Wytoczyłem najmocniejsze argumenty. Urzyłem całej mocy swojej perswazji. Teraz jedyne co mogłem, to czekać na efekt.
- Mogę to zrobić - mruknął Vincent niespodziewanie, bo i jemu droga wydała się mordęgą. - Jest inna droga. Decyzja podjęta przez większość. Jeśli trzy osoby - pan, profesor Watkins i Robert Voight powiedzą, że akceptujemy ów niehonorowy plan, dostosuję się. Mieliśmy być wyprawą. Wspólną misją. Ma pan rację. Nie mogę przekładać dobra mego sumienia, nad dobro misji. Lecz to uczestnicy misji muszą zdecydować. Panny Adersen nie liczę. Spadła nam z nieba, faktycznie. Niesamowity zbieg okoliczności, ale nie jest częścią ekspedycji wysłanej przez radę Xhysthos. Zawróćmy, monsieur Blum. Zagłosujemy. Czy to zadawalająca forma podjęcia decyzji?
- Jest do zaakceptowania. - mruknąłem tylko, żeby nie dać po sobie poznać emocji. Choć wydawało się że powinienem skakać z radości, pojawił się kolejny problem - W obecnej chwili martwi mnie jednak pański przyjaciel Vincencie. A jego zdanie jest decydujące. Mój pogląd znasz, profesora również. Nie jest tajemnicą wzajemna wrogość obu tych panów, a nasza ostatnia rozmowa na pokładzie altiplanu, sam pamiętasz, też wiadomo jak się zakończyła... Krótko, nie jestem pewien czy w tych okolicznościach chłodna kalkulacja zysków i strat nie zostanie przesłonięta emocjami przy podejmowaniu decyzji.
Vincent nic nie odpowiedział. Bo i cóż było do powiedzenia? Sam ciekaw byłem jak ci dwaj znoszą się tam nawzajem...
Zawróciliśmy...
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 02-03-2011 o 16:45.
Bogdan jest offline