Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-03-2011, 14:21   #22
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Muchy. Rojąca się chmura, wirująca nad padliną. Nad wzdętymi, odkształconymi zwłokami. Minie jeszcze trochę czasu, nim ktoś na nie natrafi na takim odludziu. O ile wcześniej nie ubiegną go wilki. Nie ubiegnie cieniostwór polujący w okolicznych wzniesieniach. Nie ubiegną leśne gremliny, by z kości i zębów trupa zrobić swoje dziwaczne amulety i precjoza. Nie ubiegnie banda zdziczałych psów, które od pewnego czasu nawiedza okolicę. Nie ubiegnie stara, obłąkana wiedźma, którą miejscowi uważają za czarownicę, a która jest jedynie nieszkodliwą wariatką.
Cóż. Mogło się okazać, że gnijące na pustkowiu zwłoki zainteresują po śmierci więcej osób, niż przed śmiercią. Ironia losu, czy może ponury żart Maraji.

Tymczasem jednak powróćmy do Kredy, gdzie zaczynał się kolejny dzień. Zaczynał spiekotą, zapachem wysychających rynsztoków i smrodem pocących się ciał. Do popołudnia świeżość, jaką po sobie pozostawiła nocna burza, ustąpi pola zwyczajnemu smrodowi miasta. Gdyby się nad tym poważniej zastanowić, chyba nic nie wygra ze smrodem. Wróćmy, zatem do zakurzonych i wąskich zaułków miasteczka i do kamiennej, masywnej twierdzy, która góruje nad okolicą niczym ponury tyran.

Bo do wieczora zdarzą się tutaj rzeczy, które bardowie powtarzać będą do końca świata.


Miasto Kreda, okolice centralnego placu handlowego


Anah zwana Dzierzbą


Mówi się, że każdy ptak, wracając do gniazda, w którym się wykluł, czuje tą dziwną wieź. Czuje to niewytłumaczalne ukłucie nostalgii w sercu.
Ty czułaś jedynie smród, którego nie zdołała spłukać nawet wczorajsza ulewa. I charakterystyczny zapach wypalanych w piecach na obrzeżach Kredy cegieł.
Ulice nie zmieniły się prawie wcale. Miasto, w odróżnieniu od jego mieszkańców, było dość stałym tworem. Mijałaś te same straszące dziurami rudery, te same obskurne czynszowe kamieniczki, te same ponure speluny. Nawet szyldy nad sklepami i wyszynkami były te same.
Mijałaś ludzi.

Mieszczki, które wędrowały po wodę do rzeki. Stare kumy, które plotkowały o wszystkich i o wszystkim. Mężczyzn, śpieszących do pracy na wyrobiskach, lub siedzących okrakiem na dachach domostw próbując mozolnie poprawić uszkodzenia po burzy.
Ktoś przeklinał, na czym świat stoi, kiedy walnął się młotkiem w paluch. Ktoś inny śmiał się z niego. Jakieś maluchy prały się kijami na którymś z mijanych podwórek. Standardowa zabawa w ludzi i nieludów. Nieludem był zawsze najmniejszy z maluchów, a zabawa często kończyła się dla niego sporymi siniakami. Ty nigdy nie byłaś nieludem.

Było zbyt wcześnie, by napić się piwa gdzie indziej, niż w namiocie postawionym na rynku. Nosiło on nazwę „Piwna przystań” i prowadził go sprytny człowiek o imieniu Łyczek. Miał on zawsze dobre układy z drobną szlachtą i kupcami. I prawo sprzedaży i warzenia piwa w mieście. Przy tym nie oszukiwał za bardzo na cenach i nie rozwadniał napitku, jak czynili to inni. Jeśli chciałaś posłuchać wiadomości czy plotek przed wieczorem to tylko tam.

Skierowałaś konia w stronę ulicy Okrężnej, która najszybciej doprowadziłaby cię do celu i wtedy zobaczyłaś małą procesję pojawiającą się zza rogu.

Orszak prowadził kapłan Maraji w drewnianej, pomalowanej w czerń i biel masce. Niósł wysoki kij zakończony ludzką czaszką. Dzięki mocy modlitwy z ust czerepu dobywało się żałobne, ponure mruczenie, w którym rozpoznać było można imię Aspektu Życia i Śmierci.
Za kapłanem szli żałobnicy. Ponad dwudziestoosobowa grupa mężczyzn, kobiet i dzieciaków. Wszyscy w żałobnej czerni i z pomalowanymi sadzą twarzami. Biała glina wykreślała na tych czarnych obliczach uśmiechy w dół. Zwodniczy uśmiech Śmierci.

Ulica była dość szeroka. Nieliczni przechodnie cofali się pod ściany, by przepuścić kondukt pogrzebowy. Jednak tobie z koniem sprawi to większą trudność.

Poza tym wydarzyło się coś jeszcze. Czaszka niesiona przez kapłana przestała śpiewać.

- Jesteś moja – wydobył się z niej głuchy, dudniący głos. – Moja, Anah. Upomnę się o ciebie. Pamiętaj!
Potem czaszka znów zaczęła pogrzebowy zaśpiew. I procesja zaczęła cię mijać.


Miasto Kreda, w pobliżu gospody „Pełen Kufel”


Althea zwana Cierniem


Przewodnik, którego ci dano, był wysoki, kościsty i całkiem łysy. Szedł, starając się nie popatrywać w twoją stronę. Najwyraźniej obecność kapłana Varunatha przerażała go dużo bardziej, niż innych żołnierzy. A może strach potęgował fakt, że zmuszony był przebywać z tobą sam na sam, jeśli nie liczyć towarzyszącej ci ochrony.

Zaprowadził cię do wąskiej ulicy prowadzącej z dzielnicy, którą uznać mogłaś za jeszcze przyzwoitą, do takiej, która dochodziła do rzeki i na pewno nie należała po zmroku do najbezpieczniejszych. Ulica była długa na trzydzieści kroków i nawet w dzień zacieniona. Śmierdziała uryną i ekskrementami, czyli najwyraźniej służyła miejscowym, jako wygódka, kiedy nie chciało się im biegać do sławojek ustawionych przy rzece. Paskudne miejsce. Ale nic nie wnosiło do prawy.

Postałaś chwilę oglądając pnące się ściany budynków, pomiędzy którymi prowadziła droga. Zwykłe, nadal w niezłym stanie domy. Kilka nierówno rozmieszczonych okien. Wyżej sznury do wywieszenia prania. Uliczka, jakich wiele.

Pozwoliłaś sobie przez chwilę pomyśleć jak Arya.

Siedziała w gospodzie. Mijałaś ją po drodze. Miała zbierać dla ciebie informacje. Jednak coś skłoniło ją do wyjścia z karczmy. Coś skłoniło ją do skierowania swoich kroków w stronę tego zaułka. Trzy przecznice. Góra dwieście kroków. Niewiele. Wystarczająco wiele by spotkać się ze śmiercią.
Walczyła. Tego byłaś pewna. Z kim? Z tą zabitą dwójką mężczyzn, których znaleziono obok niej? Czy zginała z ręki ich kamrata lub wspólnika? Czy też zdarzyło się tutaj coś jeszcze?

Za mało danych, by odpowiedzieć na te pytania. Ktoś jednak podniósł ręką na Świątynię. Uczynił to świadomie lub też nie, prawdopodobnie raczej nie, co jednak nie zmieniało faktu, że złamał w ten sposób jedno z twoich ostrzy. I to te ukryte w rękawie.

Po kilku chwilach było wręcz pewne, że już niczego więcej nie powie ci ten śmierdzący zaułek. Choćbyś wpatrywała się weń kolejne godziny.

Kolejny krok był logiczną decyzją.


* * *


Dowódca straży miejskiej miał niechlujny zarost na twarzy i kulfoniasty, przecięty na pół nochal. Na twoje pytanie podrapał się po drugim, zarośniętym podbródku i ciężko westchnął. Przynajmniej miałaś taką nadzieję, ze to było westchnienie, bo chwilę później poczułaś dość nieprzyjemną, skwaśniałą woń wypełniającą wąską przestrzeń jego gabinetu.

- Tak, wasza kapłańska mość – Nochal nie patrzył ci w oczy, jak większość ludzi. – Wiemy, kim był jeden z zabitych w zaułku. Nazywał się Cegła. Mieszkaniec Kredy od urodzenia. Pracował, jako ochrona budowy świątyni Maraji na Wzgórzu Snów. Wielu pracowników z tej budowy wraca na wieczór do miasta.

- Wzgórze Snów? – zapytałaś zimno.

- Tak. To niedaleko od Kredy. Godzinę pieszo. Pierwsze wzniesienie, zaraz za lasem. Przy ładnej pogodzie z wysokiego dachu widać budowę.

- Dla kogo pracował? Dla Świątyni?

- Nie, wielebna kapłanko – szybko odpowiedział Nochal. – Dla mistrza Kielni. To jeden z ważniejszych murarzy w mieście i jeden z rajców – dodał strażnik nie pytany.



Miasto Kreda, posterunek straży miasta



Albrecht zwany Nawróconym


Dla twoich potrzeb ciało przewieziono na tutejszy posterunek Straży Miejskiej. Do pracy udostępniono ci salę przesłuchań, w której nie czułeś się zbyt pewnie. Nie była może izba tortur, ale solidne łoże z pasami i szafka, w której zamknięto różne pejcze i narzędzia do wyciągania z podejrzanych odpowiednich zeznań, za bardzo nadawała pokojowi ten charakter.
Ciało Trzmiela, a w zasadzie to, co z niego zostało, spoczęło na wcześniej pobrudzonym plamami starej krwi łożu. Potem strażnicy wyszli, zostawiając cię samego. Tak jak lubiłeś najbardziej.

Trzmiel, jak na włóczęgę, był zadziwiająco dobrze odżywiony. W zawartości brzucha znalazłeś suty posiłek. Mięso, raki, rzepa i wino. Posiłek zjedzony najwyżej dwie godziny przed tragicznym końcem. Ale samo ciało było zdrowe. Silne i zdrowe, co jak na człowieka żyjącego jedynie z pracy dorywczej było naprawdę zastanawiające. Nie znalazłeś żadnych śladów narkotyków, ale trafiłeś na coś, co zmroziło ci krew w żyłach. Pewnie ktoś mniej biegły w sztuce patologii przeczyłby ów fakt. Ty też prawie to zrobiłeś.

Pod skórą na brzuchu trupa znajdowały się dziwne, małe otworki. Zbadałeś je delikatnie i wtedy z ciała wysunęły się jakieś kolce, jak u cholernego jeża. Cofnąłeś palce i owe wypustki schowały się. Nacisnąłeś, i wysunęły z powrotem. Było to nie tylko straszne, ale i na swój sposób ekscytujące.

Wiedziałeś, co może oznaczać taka mutacja. Czasami, kiedy czarownik władający mocami Nieświata przywoływał na swe usługi upiory i duchy egzystujące na tamtej płaszczyźnie, by pomagały mu czynić magię, płacił za to cenę związaną ze zmianą jego ciała. Te maleńkie kolce mogły być właśnie taką zapłatą. Raz na jakiś czas zadawały ból Trzmielowi. Ból, którym karmił jakiegoś upiora. Cena za moc. Cena za nieudany czar.
Czyżby Trzmiel był prawdziwym czarownikiem. Człowiekiem, który rodzi się ze straszliwą skazą umożliwiającą mu kontakt z Nieświatem i czerpanie mocy z tego przerażającego miejsca, poprzez którą potrafi czynić zmiany w prawdziwym świecie. Mówi się, że wielkość tych zmian ogranicza tylko wola czarownika i jego biegłość w rzucaniu klątw.

Wejście posłańca od Cierń przerwało dalsze badania Trzmiela.

Miałeś kolejne ciała do zbadania. Przykryłeś Trzmiela i ruszyłeś za strażnikiem do piwnic.

* * *

Arya. I dwóch obcych mężczyzn.

Tutaj sekcja raczej nie będzie potrzebna. Wystarczą oględziny. Doszło do walki. Jeden z mężczyzn zginął szybko. Głębokie pchnięcie w okolice serca. Krótki i wąski miecz. Grymas zdziwienia i bólu zastygł na brodatej twarzy ofiary. Drugi z mężczyzn był torturowany. Odniósł ranę w nogę – ciecie przecięło mu ścięgna. Potem ktoś obciął mu ucho i trzy palce u lewej ręki. Po kolei, o czym świadczyły różne odległości cięcia. Gdyby stracił palce w walce byłby to tylko jeden cios. Na koniec krótki sztych w gardło. Bardziej jak egzekucja, niz rana zadana w potyczce.

Na koniec Arya. Wojowniczka na pewno walczyła. Oberwała dwa razy. Jeden cios w lewą rękę na wysokości bicepsa, drugi – śmiertelny – zadany pchnięciem z doskoku – prosto w serce. Podobnie jak w przypadku pierwszej ofiary. Ale atak nie był przeprowadzony z zaskoczenia, lecz w walce. Ta sama klinga. Zapewne ten sam człowiek, który zabił pozostałą dwójkę. Kimkolwiek był, zasługiwał na chwilę uznania. Wiedziałeś, że Arya była naprawdę dobrym szermierzem. Że niewielu ludzi w Domu Sprawiedliwości dałoby stawić jej czoła w bezpośredniej konfrontacji. Jednak ten szermierz z zaułka wyraźnie był lepszy. Zabił ją szybko, być może nawet bez większych problemów. To było przerażające. Równie przerażające, jak ork – współsprawca zabójstw.
W swoim podręcznym bagażu nie miałeś silnych toksyn. Ale wiedziałeś, jak takie wydestylować. Potrzebowałeś tylko jeden specjał, niezbyt łatwy do dostania. Korzeń rośliny zwanej „palcami demona”, która rosła na podmokłych terenach. Ekstrakt z korzenia w połączeniu z kilkoma posiadanymi składnikami alchemicznymi doskonale nadawał się na zrobienie jadu, który bardzo szybko podziałałby również na orka.

Możliwe, ze powinieneś za czymś takim się rozejrzeć nim bardziej zagłębisz się w śledztwo. Jeśli ktoś z taką łatwością zabił Aryę, to ile czasu potrzebowałby na wypatroszenie chudziutkiego alchemika.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 06-03-2011 o 14:25.
Armiel jest offline