Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-03-2011, 05:03   #24
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację

Czasem, kiedy Kotwica wypił zbyt wiele, by mieć ochotę na rżnięcie panienek, opowiadał o swoim domu. Mówił o tęsknocie, której śpiew nieodmiennie przyzywał go do rodzinnego miasta niczym mityczne pieśni syren. Mówił o wschodach słońca, które nigdy nie były bardziej urzekające niż oglądane z jednej ze świątynnych wież. Mówił o pomostach, które słoneczne promienie rozpinały ponad ciasnymi ulicami jego miasta. Mówił o morskiej bryzie, która nigdzie indziej nie była bardziej rześka niż właśnie tam. Mówił o jasnych uśmiechach kobiet, które przeznaczone były tylko dla niego – słodkich jak sekretnie podarowane owoce. Mówił o rzece czasu i zdradliwych piaskach przeszłości. Nazywał się łowcą ścigającym marzenie, żeglarzem życia szukającym portu, w którym mógłby zarzucić kotwicę. Mówił o bezpiecznej przystani.

Bronn Kotwica. Wielki mężczyzna, o szerokiej, pękatej piersi porośniętej czarnymi włosami; o dużych, zawsze czystych, białych dłoniach; o palcach obciążonych pierścieniami, które potrafiły zniszczyć twarz jakiejś bezmyślnej dziwki skuteczniej niż kastet; o tubalnym śmiechu, nienasyconym apetycie i wrodzonym talencie do wysługiwania się innymi.

Tak, pięknie mówił w takich momentach. O tęsknocie, nostalgii, sennym powabie wspomnienia, wierności ulotnemu marzeniu.

Mówił o rzeczach, których Anah nie rozumiała. Skoro nie dało się ich przekuć na brzęczącą walutę, nie dało się napchać nimi brzucha, zaspokoić prozaicznych potrzeb ciała, jaki był sens ich roztrząsania? Żaden. Nieodmiennie nazywała to „zawracaniem dupy”. Na trzeźwo Kotwica nawet się z nią zgadzał.

Był falą odpływu, która pozwoliła jej odpłynąć z Kredy.
Okazał się także przypływem, który przygnał ją tu z powrotem.

Dlatego teraz wracała do rodzinnego miasta tak, jak dwa lata temu je opuszczała – bez zapowiedzi, bez uprzedzenia, bez pożegnania czy nadziei na powitanie, bez żalu czy radości.

Nie oglądając się za siebie.


* * *


Mijając stragan z owocami, zrzuciła z siebie luźną opończę i przytroczyła do końskiego grzbietu. Przechodząc ponad pochyłym, wypełnionym skrzepłą juchą rynsztoku ulicy Rzeźników, posłała w jej ślad kamizelę. Kruki unosiły się ponad miastem żywiąc rzucanymi przez nich resztkami mięsa i ciałami skazańców. Pot łaskotliwym strumykiem spływał w dół pleców, skraplał na czole, szyi, ponad górną wargą. Mrużyła oczy w południowym skwarze.

Owinięta w kolorową chustę ręka cuchnęła gnijącą padliną.

Kreda. Nogi same odnajdywały drogę pośród ciasnych ulic, buty wystukiwały lekki, sprężysty rytm na nierównym bruku. Te same kamienne budynki, te same stare szyldy, z których odłaziła spękana słońcem farba, ten sam zapach wypalanych cegieł. Tu brama, w której pozwoliła się wziąć Sierpowi, tu zaułek, w którym dwa dni później przejechała mu nożem po gardle i wycięła język. Nie donosi się na swoich. Nie ucieka z kieszeniami pełnymi nieswojego błysku. Tu ponura speluna, którą kiedyś prowadził Krata. Przesuwa wzrokiem po tych samych krzywych trochę drzwiach, po wydrążonych na szarej ścianie znakach. Nie zatrzymuje się, by sprawdzić czy wciąż mieszka tam przeszłość, którą pamięta.

Kreda. Miasto z kamienia i ludzi.

Z każdym postawionym krokiem ma wrażenie, że Kreda wżera się znowu w jej ciało swoim smrodem, pyłem, który osiada powoli w rozprażonym, nieruchomym powietrzu; że to przeklęte miasto lepi się do niej jak druga skóra. Jakby to nie ona zagłębiała się w jego wnętrzu, ale ono próbowało wniknąć do niej.


* * *


Co myśli Dzierzba niczym ptak powracająca do rodzinnego gniazda?
Że, kurwa, nic się nie zmieniło.
A gniazdo jest tak samo obsrane jak kiedyś.


* * *


- Maaaaaaraaaaaaajaaaaaaaa... Maaaaaaraaaaaaajaaaaaaaa...

To upiorny dźwięk. Głuchy, zniekształcony nieokreślonym echem, jakby dobiegający z daleka, już z drugiej strony. Szept, zawołanie, mantra, która zdaje się rozbrzmiewać nie tylko w uszach, ale także gdzieś w środku. Rezonując, jątrząc. Dzierzba odruchowo potrząsa głową, jakby chciała się pozbyć tego niechcianego, odpychającego brzmienia. Ale imię Aspektu odbija się jej w uszach, buczy basową nutą jak jakiś opętańczy burdon i jest jednocześnie dźwiękiem paznokci drapiących w wieko trumny, i szorstkim odgłosem zasuwającego się ponad człowiekiem kamienia, i szumem krwi w uszach, gdy na szyi zaciska się ciasna pętla.

Budzi strach.

Czaszka, trzymana przez kapłana idącego na czele niewielkiej procesji, szczerzy żółtawe, nieliczne zęby, zza których dobywa się monotonny zaśpiew. A gdy milknie, Anah czuje, że już drugi raz tego cholernego dnia podnoszą jej się włosy na karku. Ta cisza jednak jest gorsza. Bardziej pusta. I później gotowa będzie przysiąc, że w tej nagłej ciszy czaszka popatrzyła prosto na nią

- Jesteś moja - kolejne słowa padają nieśpiesznie. Głośne, wyraźne, mające ciężar nagrobnego kamienia, zamykające w sobie pewność właściwą śmierci. - Moja, Anah. Upomnę się o ciebie. Pamiętaj!

Słońce praży. Ubranie lepi się do rozgrzanej, spoconej skóry. Jest jej zimno. Dzierzba stoi nieruchomo, wpatrzona w bezimienny, odarty z mięsa czerep. Powinna usunąć się z drogi, ale jej stopy jakby stopiły się w jedno z ulicznym brukiem. Piecze wciąż czerwonawa blizna na szyi. Pieką podobne blizny na nadgarstkach. Pieką blizny po kolcach cierniowca. To tylko pot podrażnił, tylko pot, szepcze rozsądek. Nikt nie zmylił kroku, nikt nie przerwał modlitwy, nikt nie podniósł wzroku. To tylko dotyk południcy, słoneczne szaleństwo, dopowiada. Zwid. Majak. Ale ona wie, że to nieprawda.

- Maaaaaaraaaaaaajaaaaaaaa... - czaszka podejmuje swoją pieśń.

Anah powoli mruży szeroko otwarte oczy. Nie odrywa spojrzenia od czarnych oczodołów. Zaciska palce. Zaciska zęby. Mocno.

- Ile? - niski, charkotliwy szept niknie w melodii wyśpiewywanych modłów.

Wciąż nie odstąpiła miejsca. W jej bezruchu jest zaskoczenie, niedowierzanie, był strach. I bunt. I kiełkujący gniew. Musi być, kurwa, jakaś możliwość wykupu. Jakiś odpust. Jakaś ofiara, którą można złożyć ciemnej stronie Maraji. Jakaś ilość śmierci, która zrównoważy tą jedną, odroczoną.

- Za jedno. Ile żyć?

I znów nikt nie przerwa modlitwy. Krok za krokiem procesja prze do przodu, pogrążona w żałobnym obrządku, ślepa na wszystko. Jak sama pieprzona śmierć. Ominęła stojącą na środku ulicy Dzierzbę bez słowa. Jak milcząca rzeka o czarnych, skrzywionych białymi uśmiechami twarzach.

Trzęsła się z zimna w cholernym ukropie.
I co teraz?

Ponury zaśpiew cichł za jej plecami. Nie odwróciła się, by zobaczyć jak odchodzą. Splunęła przez suche usta i zamiast tego odprowadziła wzrokiem wyliniałego szczura dopóki jego łysy ogon nie zniknął w pęknięciu jednej z podmurówek.

I co teraz?
To, co zawsze. Ruszyła przed siebie.

Jej świat zawsze był prosty. Wypełniały go sprawy, które mogła załatwić, sprawy, którymi w danym momencie zająć się nie mogła i sprawy, z którymi gówno mogła zrobić. Niepokojący czerep wahał się pomiędzy drugą i trzecią kategorią. Wsadziła głowę w beczkę z deszczówką, wyjęła po kilku sekundach, odrzuciła w tył mokre włosy. Pozwoliła napić się ciągniętemu za uzdę koniowi, jednym uchem wysłuchując wiązanki przekleństw, która poleciała od mężczyzny naprawiającego dach. Wyszczerzyła zęby we wściekłym grymasie.

Co teraz?
To, co zawsze. Zamierzała skupiła się na rzeczach, które mogła zrobić.

Mogła się napić.


* * *


Przez dwa lata jej nieobecności w mieście Łyczek dorobił się nowego namiotu, rozpychającego portki brzuszyska i siwizny w brązowych włosach. Powodziło mu się. Pan i władca tego miejsca, jeleń na rykowisku. Jego głos z łatwością przebijał się pełnymi zadowolenia nutami ponad inne.

- Nie masz pojęcia, moja droga - tokował do soczystej dziewki, której obfite wdzięki wylewały się białymi półkulami zza błękitnej sukienki - ile ja musiałem wydać na kłącza pięciornika! Ileż mnie to kosztowało! Ileż nerwów! Ileż złota! Pytałem się ich: czy znacie Magdalę o włosach jak płomienie? Znacie? Więc zafarbujcie mi ten namiot, zarazy jedne, na kolor jej włosów. Ileż ja się naczekać, mój skarbie, musiałem. Ale patrz - owinął sobie rudy kosmyk wkoło palca, pociągnął leciutko - w końcu nawet niebo nade mną ma kolor twojego warkocza.

Dzierzba wcięła się w ten sielski obraz i niski, zachęcający śmiech kobiety dłonią, którą uderzyła mocno o drewnianą ławę. Niewielkie oczy Łyczka najpierw powędrowały ku rozchełstanemu dekoltowi jej koszuli lepiącej się do lśniącej od potu skóry. Szybko porównał zawartość obydwu dekoltów, ciaśniej obłapił rudowłosą i do dalszych oględzin nieznajomej przystąpił już ze znacznie mniejszym entuzjazmem. Przesunął wzrokiem po bliznach na nadgarstkach, na szyi, po rozczochranych włosach, trójkątnej twarzy i skrzywionych lekko ustach.

- Czego chce? - burknął, sięgając po naczynie.
- Pyłówki.
- Ile?
- Na dwie cegły.
- Hę? Ty tutejsza?
- zdziwił się. - Znam cię?

Pokręciła przecząco głową, uśmiechając się szerzej, mrużąc jasne oczy, o których później Łyczek powie, że widział w nich dotyk południcy.

To była głupia, odruchowa odpowiedź. Głupia, jeśli możliwie długo chciała pozostać anonimowa. Tylko miejscowi nazywali mocno rozwodnioną nalewkę pyłówką, za robotnikami pracującymi w kamieniołomach oraz przy wypalaniu cegieł. Pyłówka była napitkiem, którym spłukiwali oni pył zalegający w ustach i który rzekomo posiadał prawdziwie dobroczynne działanie na pylicę płuc. Pito ją więc profilaktycznie. I w dużych ilościach. A że alkohol był zazwyczaj podłej jakości szybko stał się popularny w biedniejszej części miasta. Ale i tam - wzorem kamieniarzy - pito ją “na cegły”, określając ilość płynu ich grubością.

- Najpierw pieniądz - oznajmił mężczyzna, stawiając przed nią naczynie.

Rzuciła na ławę dwie drobne monety i od razu przyłożyła kufel do ust. Wypiła prawie połowę zanim otarła wargi i westchnęła z ulgą. Ciepławy, kwaskowaty napój był jak błogosławieństwo Lyrii. Łyczek po zgarnięciu błysku stracił nią zainteresowanie, wciskając ponownie łapy między cycki Magdali. Dzierzbie to pasowało. Siadła pośrodku namiotu. Z przyjemnością wyprostowała nogi i spod półprzymkniętych oczu przyglądała się ludziom kryjącym się przed południowym upałem pod czerwonym namiotem.

“...ataki sidhe na pograniczu coraz częstsze... coraz więcej krwi się leje... najemników zwołują ponoć... tak, żelazo drożeje...” mówił gruby kupiec, wycierając twarz białą, koronkową chustką. “Lord Taravelli spiskuje z... wyobraź sobie... przeciwko samemu Imperatorowi” to siedzący niedaleko młodzik o wystającej jak u gęsi grdyce. “Co? Własny kraj chcą zakładać? Doprawdy...” i jego kompan, któremu zaschła piwna piana na górnej wardze. Ostry, kobiecy głos pełen świętego oburzenia i wyrzutu “...zbrzuchacili ją! Noż mówię przecież. Rutkę z ulicy Studni, choć babinie siedemdziesiąta wiosna minęła”.

Dzierzba chichotała cicho, gardłowo.

„...cała rodzina. Jednej nocy. Wieczorem wszystko w porządku, a rankiem wszyscy ślepi.... Dziwne rzeczy dzieją się teraz na Rudzianej...” ciche słowa wiotkiego starca. Skóra łuszczyła się na jego łysej głowie. „A słyszeliście, że koboldy z Metalowej wyznają krwawą wiarę?” pytała ciężkim od słodyczy głosikiem dziwka swojego klienta. “Ponoć do stali dodają krwi. Zamordowanych. Ciężarnych. Kobiet...” aż trzęsła się z przejęcia. “...widziano dwugłowego demona... Deska mówił, że łaził po okolicy portu i zaczepiał ludzi...” tym razem robotnik. Ceglany pył osiadł na jego ubraniu, wżarł się głęboko w skórę. Ale Anah z rozleniwioną przyjemnością patrzyła na jego mocne plecy, tyłek, silne ręce. Dopiero imię Pazura rozszerza jej oczy, spina wszystkie mięśnie, odbija się gorącem pomiędzy udami.

Pazur. Wszyscy o nim słyszeli. Nikt nie wiedział jak wygląda. Może oprócz samego thara. Pazur. Sumienny, okrutny, doskonały wojownik. Niektórzy mówili, że to weteran walk w położonym daleko na południu Roghirze. Jeden z Krwawych Aniołów Lorda Wojny Gavryjella, oddziału, który zasłynął rzeziami na góralskich buntownikach - masakrach wiosek i wycinaniem w pień każdego, kto stanął mu na drodze. Inni utrzymywali, że to były Żołnierz Domu, którego opiekun został pochłonięty przez Wojnę Dworów. Jeszcze inni byli przekonani, że Pazur nie żyje, że to twór kapłanów Maraji. Zły duch zamknięty w ludzkim ciele. Istnieli się także zwolennicy teorii jakoby miał być elfem, mieszańcem sidhe, który po prostu lubi widok krwi na swoich rękach. Ludzie mieli naprawdę wiele dziwnych pomysłów na jego tożsamość, wszyscy jednak zgadzali się w jednym - był naprawdę dobry w tym co robił. Zabijaniu ludzi na zlecenie.

Niedaleko niej wybucha kłótnia o to, kto pierwszy dopadnie morderców tharowej córy. Pazur czy kapłan Varunatha.

- Kolczasta Maska - zażywny kupiec o wiewiórczej twarzy jako jedyny ze zgromadzonych zdawał się mieć tego pewność. - Zabił już tych nieszczęśników w porcie. Oni widzą przez człowieka na wylot, ci Varunathowi słudzy. Wszystkie grzechy i inne. I w myślach czytają.
- Zgłupiałeś, Derka. To Pazur ich zarezał.
- Ale nie on wezwał burzę.
- Burzę
... - wywrócił oczami chudy, przygarbiony mężczyzna w wytartym ubraniu. - A co tu może kapłan? Nawet Pomniejszego Domu thar tu nie postawił. A Pazur to... Pazur – dokończył, używając ostatecznego argumentu w dyskusji.

Dzierzba słuchała uważnie, ale myślała tylko o tym, że chce go spotkać, że musi go spotkać. Zacisnęła palce na drewnianym kuflu.

Musi. Potrzebuje.


* * *


Zanim rzuciła naczyniem z resztką pyłówki w uciekającego złodzieja i zanim aresztowała ją straż, dowiedziała się, że mieszkańcy Kredy nie wiedzieli w zasadzie nic o Althei zwanej Cierniem. Ani imienia, ani płci, ani tego, na ile faktycznie zbliżyła się do zabójców. Nazywali Kolczastą Maską i bali się jej. Bali się, wierząc, że starczy jej popatrzeć przelotnie na człowieka, by zdobyć wgląd w jego duszę i popełnione przez niego grzechy - każde oszustwo, każde krzywoprzysięstwo, każde cudzołóstwo; że skoro oczy to zwierciadła duszy, to czyta z nich jak z otwartej księgi. Bali się, wierząc, że przyzwała burzę i obwiniając (choć bardzo cicho) o poczynione przez deszcz i wiatr zniszczenia. Bali się, wierząc, że sposób w jaki tropi morderców jest nadnaturalny. Bali się w końcu, przekonani, że to z jej ręki padły trupy w porcie. Bezkarna, mówili.

A jednak większość w wyścigu po łaskę thara obstawiała Pazura, stawiając zimną stal ponad moc wiary.

Być może Dzierzba usłyszałaby imię tego, który przyjmował zakłady i już teraz sama dorzuciła trochę drobnego błysku do puli, gdyby nie przyuważyła ciemnowłosego chłopaka majstrującego przy jukach jej konia. Nie minęły od tego dwa uderzenia serca, gdy już przesadzała ławę z jasnego drewna a kufel płaskim łukiem leciał w kierunku chłystka. Trafiła. Ale za słabo - tylko syknął, drgnął nagle, rozejrzał się dookoła. Zobaczył ją. Zaczął uciekać, unosząc to, co zdążył odciąć od jej sakw. Podłużny pakunek zawinięty w kolorową chustę. Kurwa. Chciała krzyknąć, że to chędożony złodziej, z gardła jednak dobył się tylko zduszony, nieokreślony, charkotliwy dźwięk. Kurwa. Nie potrafiła przyzwyczaić się do tego. Nie zatrzymując się, chwyciła dzban stojący koło robotnika i wprawnym ruchem utrąciła od niego ucho.

Biegnie.
Biegną obydwoje.

Jest szybki. Nie wie czy udałoby się jej go dopaść, gdyby nie odwinął chusty, nie zwolnił odruchowo, z obrzydzeniem nie odrzucił swojego łupu. Przedmiot upadł na bruk. Napuchłe, gnijące powoli palce nieśmiało wyglądają spod materiału, oskarżycielsko wskazują młodego, który rzyga zaraz obok.

Dzierzba nie waha się nawet momentu. Nie zastanawia, nie kalkuluje, bo i nie ma czego kalkulować. Chciał ukraść coś, co należy do niej. Makabryczny prezent dla Althei: część jej wykupu, część nadziei na rozgrzeszenie, odroczenie wyroku. Przerzuca w palcach ostro ułamane ucho dzbanu, poprawia chwyt i przejeżdża mu nim po twarzy - na ukos przez policzek, usta i brodę - odruchowo znacząc, gdyby jakimś cudem udało mu się uciec. Zaraz potem wbija go z całej siły w rękę, którą chłopak próbuje się zasłonić. Twarda glina z impetem przechodzi na wylot - rozrywa żywe mięso, rozpycha kości i klinuje pomiędzy nimi. Anah podnosi pakunek z bruku, szarpie chłopaka za przebitą dłoń, zmusza, by wstał.

On drze się na całe gardło. Głośno, płaczliwie.
Ona prawie syczy jak wściekła żmija,

Ludzie kręcą się wkoło jak sępy nad padliną. Nikt jednak nie podejdzie, nie pomoże, nie przeszkodzi. Dopóki nie pojawia się straż. Wtedy nagle wszyscy mają wiele do powiedzenia. Że ona winna. Że na bezbronnego. Że tam jakieś plugastwo kryje. Anah chowa wpół wyjęty z pochwy nóż. I wie, że nie jest dobrze. Przez chwilę zdaje się, że wszyscy wrzeszczą: niedoszły złodziej, gapie, strażnicy. Wszyscy oprócz niej, bo ona wrzeszczeć przecież, zaraza, nie może. Może tylko przekręcić delikatnie tkwiący w ciele młodego uchwyt, nachylić się do jego ucha i wycedzić powoli przez boleśnie ściśnięte gardło:

- Powiedz im - wskazała na strażników - żeś złodziej. Nieudolny. Powiedz. - Krew chłopaka poplamiła jej własną rękę, spłynęła ciemną linią przez nadgarstek, w kierunku łokcia. - Krzycz, że Kolczastej Maski szukam. Wiadomość mam. Dobrowolnie pójdę. Ona osądzi. Mów.

Puszcza go dopiero, gdy młody powtarza niewyraźnie jej słowa przez poranione wargi. Dopiero wtedy odsuwa się od niego, wsadza pakunek pod pachę i rozkłada dłonie od ciała na znak, że pokazując, że nie chowa w nich żadnej broni.

Jest bardzo spokojna, prawie łagodna.
I na tle rozdygotanego, zalanego własną juchą chłystka, wygląda na winną jak zaraza.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 12-03-2011 o 14:32. Powód: stylistyka
obce jest offline