Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-03-2011, 00:19   #42
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację






Fornost, "Siedem Flaszek", Marzec 251 roku





Na górze karczmy “Siedem Flaszek” wszystkie pokoje były wynajęte. A jakże. Dearbhail codziennie słyszała przy barze tę samą śpiewkę karczmarza, który najpierw odmawiał gościnny szukającym noclegu przybyszom, a później klął pod nosem siarczyście niepocieszony, widząc plecy kolejnego kupca opuszczającego karczmę. Tego wieczoru nie było inaczej.

- Chory, nie chory, dłużej darmozjada trzymać nie będę! O, nie! Co to, to nie! Przebrała się miareczka!– warknął jakby to miał być ten dzień, w którym kropla przelała czarę.

Cierpliwość karczmarz miał na wyczerpaniu od kiedy okazało się, że szanse przykutego do łoża gościa malały z każdą nocą wprost przeciwnie do jego zadłużenia. Kredytu z którym on zostanie jak tamten wyciągnie nogi.

Jakby na potwierdzenie wołając dziewkę, by stanęła za barem, ruszył naburmuszony na górę. Tym razem chyba postanowił wprowadzić w życie pogróżki. Jeden z pokoi zajmował chory krasnolud, który już jak ględził karczmarz niemal na stale zamieszkał w karczmie.Widać musiał narazić się komuś jesienią, bo cudem wyrwał się śmierci z rąk truciciela, co potwierdził medyk, którego właściciel zajazdu opłacił po części z dobroci serca, po tej większej jednak z nadziei zysku. Ginar, bo tak nazywał się krasnolud, obiecywał gospodarzowi uregulowanie kredytu, a jak wiadomo wszem i wobec słowo Khazada droższe od złota. Trzeci miesiąc mijał a stan zdrowia chorego wcale nie poprawiał się mimo zabiegów kilku miejskich animistów i zielarzy. Każdy jednak mówił rozkładając ręce, że nic nie poradzi, dziwiąc się, że Ginar przeżył, gdy jego kompan z którym do “Siedmiu Flaszek” zawitał pod koniec ubiegłego roku już nigdy nie obudził się ze snu. Krasnolud, okradziony i struty, uparcie trzymał się krawędzi życia.

Wkrótce do uszu Dearbhail dobiegł z pietra wyżej, wprawdzie stłumiony, lecz rozpoznawalny, ostry ton wściekłego karczmarza, którego nie dała rady zagłuszyć wieczorna wrzawa gości.

Ginar leżał w łożu sąsiedniego pokoju i młoda Rohirimka od kilku dni nie przespała całej nocy przez dobiegające zza ściany jęki słabego, choć wciąż donośnego i głębokiego głosu Khazada. Juz po drugiej nocy nie wytrzymała i składając wizytę choremu zaczęła się później co nieco opiekować chorym, którego początkowa gburowatość wkrótce stajała jak ostatnie śniegi na szlaku, ukazując szlachetne serce dumnego wojownika z Morii.

Trzask drzwi na korytarzu oznajmił koniec, niemal już codziennego, rytuału karczmarza dającego upust frustracji. Młoda wojowniczka wstając od baru, co skwitowane zostało pomrukiem niezadowolonego westchnienia kompanów przy piwie, mijając na schodach wściekłego karczmarza, po chwili stała pod drzwiami pokoju Ginara. Zapukała pospiesznie i nie czekając na odzew weszła do komnaty.

Krasnolud leżał jeszcze bardziej blady niż wczoraj, z dnia na dzień tracąc kolory. Przekrwione, podkrążone oczy ze smutkiem wpatrywały się w przybyłą kobietę w męskim stroju.

- Podejdź dziecko. – zachrypiał. – Mam ci coś do powiedzenia...

Bez słowa usiadła na brzegu łoża uśmiechem tuszując wrażenie jakie robiło pogarszające się od dwóch dni, wyraźnie wymalowane na twarzy Ginara, zdrowie. Twarzy, której policzki zapadały się dawno straciwszy kolory, ginęła w gęstej czuprynie przetłuszczonych włosów, krzaczastych brwi i imponującej, bujnej brody. Dearbhail nie wiedziała co powiedzieć nie mając złudzeń, że krasnolud przegra ze śmiercią. Zazwyczaj jak to mawiał Eoghan, gęba się od dziecka nie zamykała dziewczynie, w czym po prawdzie było trochę racji, bo nie raz przysłuchiwała się rozmyślając nad potokiem słów wyrzucanych z siebie przy niejednej okazji. Tym razem gardło, od tygodnia płukane piwem po spontanicznych śpiewach przy akompaniamencie fujarek, wyschło na wiór. Ten dzień jednak był szczególny. Dało się to czuć w powietrzu.

- Karczmarz mnie nie wyrzuci, – zaczął powoli – bo jutro wybieram sie do Mahala. – oświadczył potrząsając dobitnie bujnym wąsem. - Nie chcę jednak nikogo być dłużnikiem i póki tu jestem… wszystko będzie załatwione jak trza!

- Słuchaj uważnie Dearbhail, córko Rohanu. Okradły mnie nie łotry i obwiesie pospolite trupem kładąc mojego kuzyna Bofura... I nie tylko z diamentów okradł mnie. Nie tylko... – z trudem mówił, ciszej, lecz wzrok wbijając przytomnie w zielono-szare oczy wojowniczki o twarzyczce dziewczęcia. – Z Bofurem weszliśmy w posiadanie przesyłki… ważnej i cennej… którą skradł nam chytry… człowiek… - po kilku płytkich oddechach ciągnął dalej – Szuja cholerna okręcił nas wokół palca, fircyk.. perfumowany... że nie szło obok usiedzieć! - zaczął podnosić głos niemal podrywając sie z poduszek, lecz opadł ciężko natychmiast. - Mniejsza o szczegóły… - rzucił krótko zamykając oczy na chwilę.

Leżał tak jakiś czas poruszając bezgłośnie wargami, a kiedy otworzył powieki wzrok miał błędny, mętny i dobiegający z bardzo daleka.

- Zapłać mój rachunek… - wyszeptał chwytając za dłoń Rohirki. – Nie pożałujesz dziecko... Będziesz wie…

Nie dokończył. Umarł. Ot tak.

Kiedy Dearbhail wysunęła dłoń z wciąż ciepłych rąk Khazada trzymała w niej pierścień. Ze srebra lub białego złota sprawiał wrażenie solidnej sztuki jubilerskiej. Nie miała jednak Rohirka pojęcia ile taka biżuteria może być warta, za to dobrze wiedziała, że za pobyt krasnoluda z wydatkami leczenia i teraz jeszcze pogrzebu z jej kiesy z pewnością zabraknie. Przybliżając rękę do świecy przyjrzała sie podarkowi od zmarłego, nowo poznanego przyjaciela. Pierścień zdobiony był pięknym grawerem, który rzeźbił statek w kształcie ptaka z rozpostartymi zamiast skrzydeł żaglami. Zgrabny ptak przypominał łabędzie, które widziała po raz pierwszy w życiu dawno temu w tharbadzkich sadzawkach, marmurowych fontannach rzecznego miasta, pływające dostojnie po Gwathlo.









Tharbad, Marzec 251 roku




W Tharbadzie każdy mógł się czuć jak u siebie.

Valamir Telasaar wysiadł na brzeg w północnej części miasta, gdzie gdy tylko zszedł z trapu prowadząc konia, od razu wtopił się w kolorowy tłum dzielnicy portowej. Ulokował się w znajomej karczmie, w mniej ruchliwej części obrzeża Tharbadu, niedaleko murów Północnej Bramy Głównej. Później ruszył pieszo przez miasto. Po kilku godzinach spędzonych na zapoznania sie z topografią dzielnicy portowej, w “Umbardzkiej” czekał na spotkanie z umówionym kurierem. Zalakowany list, który przypłynął razem z nim z Umbaru, rozpalał ciekawość Valamira, przez okoliczności w jakich został wręczony. Popijając z kielicha, przez okno karczmy obserwował opasły nurt niosący barki, kutry i statki handlowe. Mitheithel, rzeka, której źródło biło z Gór Mglistych, wpadając przed Tharbadem do Bruinen, przeplywając przez miasto zmieniała nazwę na Gwathlo. Nabrzmiała po brzegi spływającą z północy wodą, była jednak wolna od lodu, przez co żegluga odbywała się niezakłócona ustepującą srogą zimą. Dbały o to gildie kupieckie i miejscowe władze nie szczędząc starań, aby natura nie odcisnęła piętna na zyskach wszystkich stron zainteresowanych. Papier opatrzony pieczęcią przez Mistrza Gildii w jego obecności miał być użytecznym dodatkiem do wyprawy, jak został przy okazji poinformowany. W Ubmarzerozbiło się ciasno, co zdążył odczuć na własnej skórze, zatem rozkaz opuszczenia miasta przyjął bez zdziwienia licząc jednak na jakikolwiek szczegóły. Konkretne wyjaśnienia nie padły, a o ciągnąć za język zwierzchnika po prostu delikatnie mówiąc nie wypadało. Jeśli stary lis znał powody zatrzymał je dla siebie. Ponad ciekawość Perła kochał własny język, a od języka kochał bardziej życie, więc choć przeleciało mu to nie raz przez głowę podczas wielodniowej żeglugi, przy pieczęci nic nie kombinował.

Po kilku godzinach, kiedy mgła rozlała się na wąskie uliczki, a latarnie blado zabłysły na tle ciemnej nocy, do stolika przysiadł się starszy jegomość o długich siwych włosach i wyblakłych, niegdyś błękitnych oczach. Ogorzała, pomarszczona twarz, wysmagana ciepłym wiatrem i spalona słońcem w młodości, zdradzała marynarza lub kogoś, kto wiele lat spędził na dalekim południu. Powymianie umówionego znaku, który dla niewtajemniczonych obserwujących byłby nic nie znacząc gestem, Valamir rzucił na stół o kilka miedziaków więcej, godnych obiadu i przedniego wina, za którym tęsknił, racząc sie na statku częstowanym przez marynarzy rumem. Wychodził lżejszy o list na ciemne miasto. Zaczął padać deszcz.

Kroki skierował ku północnej części dzielnicy umbardzkiej mijając sztuczne wodospady przy zgrabnych basenach wkomponowanych w park, który tonął w leniwej mgle. W Tharbad Perła był już po raz drugi, lecz znał to miasto tyle o ile, bo choć pierwszy pobyt trwał dość długo, to większość czasu spędził raczej w tunelach “pod” jak “na” jego ulicach. Co prawda było to również dość dawno. Niemniej pewnym, lekkim krokiem kierował się w obranym kierunku mijając znajome kształty tych bardziej charakterystycznych budynków i ulicznych szyldów.

W połowie drogi nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jest obserwowany. Pewności nie miał, lecz znajome uczucie rzadkokiedy go zawiodło. Mimo dyskretnego, starych sztuczek na wykrycie ogona nie potwierdził naocznym dowodem rodzącego się z przeczucia niepokoju. Do czasu, gdy w mijanej bocznej uliczce dostrzegł cień. Mógł być to kot, żebrak, ladacznica, pijak lub po prostu miejski obwieś liczący na łatwy, nocny grosz. Mogła to być też gra światła migoczącej latarni. Dopiero kiedy dwie równoległe przecznice dalej dostrzegł podobny ruch po drugiej stronie wyłożonej kamieniami wznoszącej sie krętej ulicy, przyśpieszył kroku i niespodziewanie skręcił w boczną odnogę, w pomiędzy budynki, przechodząc w koci sprint. W zalanej ciemnością wąskich przejściach, roztaczającymi znajomy odór gnijących odpadów i cuchnących ryb, prócz czmychających pod jego nogami szczurów nie było nikogo. Skręcił w prawo kilkakrotnie cofając się w stronę rzeki, klucząc w zaułkach jak w labiryncie. Stojąc przyparty do muru w zacienionym rogu ulicy, którą przemierzał będąc najwyraźniej śledzonym, obserwował okolicę. Deszcz rozbijał się miarowo o bruk, a woda wartko spływała rynsztokiem, niosąc przeróżne śmierci jakie znalazła na drodze.


Od portu jechał leniwie wóz kupiecki. Kołysał się miarowo, ciągnięty przez zmoczonego karego. W momencie, gdy mijał zaułek, Telasaar zwinnym susem wskoczył na pakę, wykorzystując nierówność bruku. Woźnica nie odczuł tego, może przez wybój, koń za to zorientował się szybko zwalniając wyraźnie, za co oberwał po grzbiecie lejcami. Po chwili wyrównał leniwe tempo wspinając się wznoszącą ulicą. Perła przykrywszy się kocem, ze sztyletem w ręku, obserwował z wnętrza mroku wozu krajobraz ulicy. Po ujechaniu dwóch minut zobaczył najpierw jedną, a poźniej drugą postać wychodzące z pomiędzy przydrożnych domów. Zakapturzone cienie rozglądały się na wszystkie strony, po czym jednocześnie zniknęły we mgle ignorując wóz niczego nie świadom kupca.









Rhudaur, okolice Trollshaws, Kwiecień 251 roku



Poprzeprawieniu się na drugi brzeg Endymion z elfem dokładnie zbadali okolicę. Przy brzegu nie zmącony niczym śnieg wyraźnie wskazywał, że przynajmniej zeszłej nocy nikt do rzeki się nie zbliżał. Na skarpie Strażnik znalazł zasypane śniegiem ślady, zbyt zniekształcone do odgadnięcia kto miałby je tam zostawić. Niewyraźny trop na skałkach, który wiódł prosto w stronę lasu został niepodjęty. Zamiast tego przeczesali okolice brodu za wyspą nie odkrywając niczego podejrzanego. Farmer widząc zainteresowanie tropicieli chwastem powoju stwierdził ze zdziwieniem, ze przecie rośnie wszędzie, zwłaszcza na polach, łąkach, ich ogródku i nawet pnie się po ścianach chałupy co wprowadza małżonkę do furii.

- Kiedy kwitnie, to nawet znośnie wygląda. – stwierdził obojętnie. – Chwast jak chwast, o tyle szkodliwy, że nie raz podtruł mi owce… Czasem nawet kilka małych owieczek padło, co ich psy nie zdążyły upilnować. Idę o zakład, że pod śniegiem, dookoła nas wszędzie pełno jego korzeni psia mać. Powoja nie tak łatwo wypielić…

Później Umbarth dalej raczył wszystkich opowieściami, tym razem krążącymi wokół ruin na wyspie, pozostałości po starożytnej budowli Minas Aren. Strażnicy, która w zamierzchłych czasach wojny z Angmarem, jak i zagrożeń ludności przed trolami i goblinami z Trollshaws, była ważnym punktem strategicznym Rhuduaru. O tym, że farmer podobnie jak jego przodkowie w dzieciństwie walczył z wymyślonymi orkami marząc o byciu wojownikiem.

Andaras wysłał farmera wraz z synem do odprowadzenia rodziny do Ostatniej Karczmy. Po powrocie przed zmierzchem mieli zająć się jeszcze ułożeniemstosów chrustu i drewna wokół farmy, które mieli zająć ogniem z płonących strzał w razie wypatrzenia jakiegokolwiek zagrożenia.

- Jeśli odeślemy gospodarza z synem na farmę, to zostaniemy po tej stronie rzeki, bez możliwości powrotu, bo łódź będzie po ich stronie... Dlatego odradzałbym takie rozwiązanie, bo jak przyjdzie co do czego, to zostaniemy przyparci plecami do wody. Jednak znając Ciebie i twój głupi upór i tak wezmę się od razu za przygotowanie kryjówki – skwitował zarządzenie elfa krasnolud podkręcając nerwowo wąsa za każdym razem, gdy oglądał się na leniwy nurt Mitheithel.

Pokilku godzinach Umbarth wraz synem wysadzeni na drugim brzegu przez Endymiona zajęli się wyznaczonymi zadaniami. Natomiast Kh’aadz w miejscy wybranym przez Andarasa z koców i namiotów rozpostartych ponad wykopaną wcześniej jamą, zbudował prowizoryczna kryjówkę. Z oddali od strony Trollshaws wyglądała jak wielka zaspa śniegu, niczym nie różniąca się od innych licznie wyrastających na nierównym, pagórkowatym nadrzeczu. Popowrocie do elfa i khazada strażnik przytroczył linę łodzi gospodarza do wystających z ziemi korzeni pochylonego nad rzeką drzewa.

Wieczorem mieli dużo czasu, więc siedząc przyczajeni w jamie na pamięć wykuli krajobraz okolicy. Wnosząca się na wyspie kamienna budowla była siedliskiem rzecznych ptaków, które krążyły nad nią z krzykiem.




Nastała ciemna noc podczas, której w jamie nie wydarzyło sie nic godnego uwagi nie licząc puszczonych przez Kh’aadza wiatrów. Z nastaniem poranka wypogodziło się. Ku uciesze zwłaszcza elfa zapowiadał się pierwszy naprawdę piękny słoneczny dzień roku.






 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 13-03-2011 o 08:10.
Campo Viejo jest offline