Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-03-2011, 20:04   #125
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

-Ilu ludzi musi jeszcze zginąć, byśmy się otrząsnęli? Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy Vincencie. Najważniejszy jest cel. Reszta to tylko środki do niego prowadzące. Najważniejsze jest Samaris.



Bergerac z cichym jękiem podnosił się z gleby, rozcierając opuchniętą szczękę. Wypluty ząb zabarwił na brudnoczerwono pył placu. Kapitan stojący nad nim z zaciśniętym kułakiem był widoczny z dołu tylko jako kontur. Nocne ciemności oblegały zgromadzonych jak armia fortecę.
- Durniu! Nie zdziwiło cię, że wszyscy naraz zniknęli z obozu, do tego z bagażami?
- Przeciesz...- seplenił, plując krwią żołnierz - ...jutro wylatują...Mogli po prostu zanieść swoje toboły wcześniej...
But kapitana poruszył się, a pobity podwładny próbował uskoczyć. Na szczęście Coubert zmienił chwilowo zdanie.
- Niech się pan nie martwi, kapitanie...- uprzedzająco mamrotał Bergerac - ...przecież wysłałem za nimi człowieka. Gdyby coś było nie tak, na pewno by raportował!
- Kogo posłałeś?
- Fabregasa.
Coubert zastanawiał się jakiś czas, a potem otarł pot z czoła otwierając usta. Nie zdążył jednak przemówić, bo w asyście tumanu kurzu od bramy podbiegł do nich młody żołnierz.

- Kapitanie! Kapitanie! Fabregas!
Coubert posłał najpierw Bergeracowi spojrzenie, które nie wróżyło nic dobrego, a potem nakazał posłańcowi uspokojenie się i gadanie składnie o co chodzi.
- Fabregas...- zlany potem młodzik prężył się na baczność - ...patrol go znalazł na głównej drodze.
- Nie żyje?! - huknął zwierzchnik.
- Żyje, żyje...Tylko...- w tym upale, mimo że słońce już zaszło, trudno było łapać dech.
- Tylko co, do ciężkiej cholery...
- Jest...Jest w szoku...Czy coś...Nie wiem...On...
Zgromadzeni chwilę przysłuchiwali się, jak młody usiłuje opisać stan wysłanego żołnierza.
- Kapitanie...- zza pleców Bergeraca wysunął się stary żołnierz - ...to mi przypomina...Pamięta pan Ginesa? Wtedy, jak znaleźli go w pobliżu chaty tej wiedźmy. Mówią, że rzuciła wtedy na niego urok.
- Urok...- powtórzyło jednocześnie parę głosów. Kapitan rozejrzał się dookoła z dziwnym wzrokiem. Na widok wpatrzonych w niego oczu poczerwieniał i wybuchnął nagle:
- Na co jeszcze czekacie, barany?! Dwa patrole biegiem na lądowisko, za mną!!!






Poszedłem na zwiad.

Nawet nie trzeba było kłamać - jako oficjalnie ustalający wszystko z gubernatorem i pilotem Wrightem miałem chyba prawo obejrzeć, czy wszystko jest gotowe do zbliżającej się podróży. Rzeczywiście, na miejscu nie robiono mi specjalnych trudności. Obsługa lądowiska była co prawda zdziwiona późną porą, w jakiej się pojawiałem - ale w dżungli po nocy łatwo było się przecież zabłąkać. W większości już spali, ale zatrzymał mnie patrol i po jakimś czasie już podążałem w kierunku maszyn w towarzystwie zaspanego, wyciągniętego właśnie z hamaka człowieka, który pełnił tu chyba rolę kogoś w rodzaju dyżurnego ruchu. Ciemności były prawie całkowite, i tylko dzięki pochodniom widziałem otwartą, płaską przestrzeń otuloną zewsząd mrokiem. Potwierdzało się, że tylko jasne światło może tu stanowić sygnał - na szczęście było przejrzyście i bezwietrznie. Albo...Bardzo głośne dźwięki.

Korzystając z okazji, zarządzono zmianę warty i kolejny patrol wyruszył na obchód terenu, co zauważyłem, ale niestety już po paru krokach w mrok straciłem ich z oczu. My poszliśmy w inną stronę . Mój przewodnik, chyba mieszaniec, niespecjalnie przejmował się swoją rolą, zarówno jako prowadzącego jak i pilnującego. Na wpół śpiący i milczący, zaprowadził mnie do miejsca gdzie z mroku wyłoniły się znajome mi już kontury dwóch maszyn. Bardziej z pamięci, niż na podstawie wzroku, odtworzyłem sobie widok i szczegóły dwupłatów.

- Patrole niedawno skończyły znosić ładunek od miasta...- ziewnął. - Wszystko jest już w maszynach. - Tam...
Pokazał stojący dalej dużo mniejszy z wehikułów, ledwo widoczny, o smukłym i cienkim kadłubie.
- ...w maszynie Reno zapakowano sprzęt i jeszcze jakieś toboły. Chyba namioty. A resztę tutaj...
Podszedł do znacznie większego dwupłata, zachęcając mnie bym się zbliżył, co skwapliwie zrobiłem.
- Czyli żywność, wodę? - upewniłem się.
- Chyba tak.
- Chciałbym to sprawdzić, czy wszystko jest. Mogę wejść do środka?
- No, nie wiem...- podrapał się w głowę - A zresztą...Przecież sam pan sobie nic nie zabierze. Niech pan włazi.
- Otwarty?
- Ja tam nie wiem, ale tył powinien być, bo tamtędy dopiero co żołnierze ładowali zapasy. - pokazał drzwi, przypominające raczej wielki właz, na ogonie maszyny.



Podeszliśmy pod sam dwupłat. Był rzeczywiście okazały. Potężny kadłub był wielki jak tramwaj, podparty na kołach. Na kadłubie umiejscowiono dwupłaty skrzydeł, jeden nad drugim - a przy tym tkwiły jakieś mechanizmy z tym, co Claudette nazywała śmigłami. Jeszcze jedno takie, ale największe było umocowane na dziobie. Po ciemku było widać niewiele więcej szczegółów. Co też miało unieść taką masę w powietrze, nie widziałem żadnego balonu - może mechanizm był jednak w środku?









Z pomocą człowieka z obsługi otworzyliśmy tylny właz. Po wysuniętej klapie, stanowiącej trap, weszliśmy razem prawie do środka. Zajrzałem. Cholernie dziwny zapach. We owalnym, topornym dość wnętrzu, jakby wagonie, zmieściłoby się pewnie z kilkanaście osób, siedzących na umocowanych do nachylonych ścianek ławkach. Zmieściłoby się. Gdyby wagon nie był wyładowany prawie po brzegi i sufit. Skrzynie z zapewne prowiantem, pęki chlupoczących przy poruszeniu bukłaków. Ale drugie pół ładunku stanowiły dziwne, spore pojemniki - z zaśniedziałego metalu. Duże, przypominające prostopadłościany z uchwytami i dziwnymi oznaczeniami farbą. Było ich dużo, starannie przymocowane pod ścianami pasami, w nich też coś chlupotało.
- Co to? - spytałem pokazując ręką na te kontenery.
Popatrzył jakoś dziwnie.
- Ja tam nie wiem. To sprawy pilotów, podobno bez tego się tym nie polata. Niech pan się rozejrzy, ja idę. Niech pan domknie klapę. Trafi pan na dyżurkę?
- Tak, tak! - skwapliwie rzuciłem, nie wierząc w to szczęście. Idealnie! Zostanę sam.
Zszedł z trapu, ale zanim ja wszedłem po nim do środka, ostrzegł mnie.
- Aha! Pochodnia! Niech pan absolutnie nie wchodzi do środka z ogniem! Pod żadnym pozorem!
- Dlaczego?
- Rozkazy pilotów. Podobno grozi to katastrofą. Niech pan lepiej posłucha. Jeśli chce pan w życiu gdziekolwiek polecieć.






Plan był chaotyczny, ale jak to ktoś stwierdził może właśnie dlatego miał szansę powodzenia. Jako sygnał ustalono hymn śpiewany przez Vincenta. Już w trakcie dogrywania szczegółów doszło do pewnych niesnasek. Profesor posprzeczał się z Blumem, a Voight w pewnym momencie zapadł się w siebie, przeżywając mimo swej zgody coś w rodzaju buntu. Skończyło się na tym, że rozeszli się idąc w wielu przypadkach na żywioł.

Claudette musiała iść pierwsza, a Watkins czatował z nią w pobliżu placu. Ukryci w chaszczach, zapierali dech gdy niewyraźne cienie dwóch patrolujących obrzeża lądowiska ludzi przesuwały się przed nimi, a w końcu tamci zniknęli w mroku razem z pochodniami. Lądowisko było rozległe, i pewnie obejście całości zajmować musiało conajmniej dobrych kilkanaście minut bez zatrzymywania się.

Blum klął pod nosem. Nie wiedział, czy ktoś w końcu zajął się drugą stroną, i miał to gdzieś, podrażniony podejściem profesorka. Odnalezienie pozostawionych przez Watkinsa chrustów wcale nie było po ciemku łatwe, zwłaszcza gdy nie chciało się zwracać uwagi swoją obecnością ani patrolom, ani zwierzynie. I tak odgłosy z lasu przyprawiały o drżenie łydek. W końcu podrapany odnalazł ostatni, jak mu się wydawało, stos z dala od lądowiska i zamarł nasłuchując.

Voight, w związku z tym że nikt włącznie z nim do końca nie określił jego roli, ruszył niedaleko za profesorem i dziewczyną. Przyczaił się kilkanaście kroków od nich, ale gdy pogasili pochodnie stracił ich z oczu. Mimo wszystko czuł, że gdzieś tam siedzą. Niedługo potem przywarł do ziemi, słysząc rozmowę nadchodzącej straży, obchodzącej teren. Wartownicy nie wyglądali na specjalnie przejętych swoją rolą, na lądowisko raczej w nocy nie zaglądał nikt i wydawało się że bardziej obawiają się wychodzących z dżungli zwierząt niż jakichkolwiek intruzów. Wkrótce ich rozmowy zacichły.

Cisza była prawie idealna, jak otaczający ich mrok, blade światła widniały tylko tam daleko, w zabudowaniach. Dlatego śpiew Vincenta poniósł się w niej szerokim echem. Choć wyraz artystyczny zaśpiewu nie był może do końca zachwycający, to nie można było odmówić Rastchellowi mocnego gardła. Słowa hymnu Xhystos rozpoznawali z łatwością, wpojone kiedyś z pieczołowitością przez belfrów, słyszane wielokroć na oficjalnych okazjach, szkolnych akademiach i z ulicznych głośników. Pierwsza zwrotka popłynęła, ale dalej już śpiewak nie był chyba taki pewien tekstu. Ale oni nie byli tu, by się zasłuchiwać.

- Idę! - zerwała się jak kocica Claudette - Biegnijmy oddzielnie, trudniej będzie nas zobaczyć i w razie wpadki lepiej być rozdzielonym! Niech pan nie zapala pochodni i biegnie tam - pokazała kierunek - ale najpierw odczeka chwilę, aż straci mnie pan z oczu, policzy do dwudziestu i dopiero!
- Ale Claudette...- chciał protestować Maurice, ale ona już skoczyła w mrok, pędząc nisko przy ziemi, uważna i szybka jak zwierzę, niosąca część jego własnego bagażu. Zanim zdążył przemyśleć, czy jej właściwie ma posłuchać, już jej nie widział. ...dziewiętnaście, dwadzieścia. Zebrał się w sobie, po czym przycisnął do siebie ciężką walizę i ostrożnie wychylił nos z zarośli. Ciemność zdawała się czekać, a słowa hymnu wciąż dało się słyszeć, więc wyszedł. Zakłopotany chwilę stał, a nie widząc dookoła nikogo, puścił się najszybciej jak mógł w pokazanym przez dziewczynę kierunku.

- Co on robi...?!!! - nie mógł uwierzyć Voight, widząc jak Watkins bezceremonialnie wyłazi na środek placu. Przecież właśnie nadchodził patrol, strażnicy musieli go przecież widzieć, jak lezie uginając się pod walizą. Robert właśnie miał wychodzić za dziewczyną, gdy ujrzał zbliżającą się pochodnię wartowników. Było za późno, by wyjść niezauważonym - postanowił więc przeczekać aż przejdą, a tu tymczasem Watkins paradował najlepsze całkiem niedaleko od nich - waląc z walizą prosto na plac!


Voight wytężył wzrok na tamtych. Z pochodnią podchodził tylko jeden. Inny najwyraźniej stanął i odlewał się paręnaście kroków dalej, odwrócony ku dżungli. Ten pierwszy stał prawie dosłownie nad leżącym za przewróconym pniem Robertem. Voight widział jego plecy, słyszał oddech...Mógł dostrzec na poziomie swych oczu błoto z tyłu jego butów. Widział, jak wartownik zastyga i staje z wzrokiem wlepionym mniej więcej tam, gdzie szedł Watkins!
- Słyszysz?! - z daleka rozległ się głos sikającego - ...to pewnie ten co przyszedł na dyżurkę. Odbiło mu?
- To chyba hymn Xhystos, słyszałem go już podczas uroczystości...- odezwał się niepewnie odwrócony plecami wartownik, wciąż wytężający wzrok. - Wiesz co...
- Patriota! - zarechotał tamten, słychać było wciąż jak strumień moczu rozbryzguje się o liście.
- Słuchaj...- ściszył głos ten bliższy, sięgając powoli po broń - ...wydaje mi się, że coś...
- Co mówisz...?!






Zwariowałem, myślał Vincent, zwariowałem.

Nierealność miejsca, zdarzeń i jego własnego głosu śpiewającego hymn, to wszystko sprawiło że gdy przybiegła Claudette stracił na moment głowę. W pewnym sensie to ona przejęła inicjatywę, a on przestawszy zawodzić oparł się wewnątrz ładowni o jakieś skrzynki i chwilowo obserwował wszystko jak w teatrze. Dziewczyna była jak ogień - miotała się jakiś czas po kadłubie, chwilę sprawdzała coś na zewnątrz, a potem zaczęła coś pokrzykiwać znikając z przodu maszyny - Rastchell widział tam kabinę wypełnioną masą urządzeń i wskaźników, Claudette zasiadła tam odpalając jakieś funkcje machiny. Zdał sobie sprawę, że ona krzyczy do Watkinsa - wyjrzał i zobaczył profesora stojącego przed dziobem. Vincent zbiegł parę kroków po trapie i gdy zobaczył, co się dookoła dzieje, odzyskał przytomność umysłu.

Tam dalej - był pożar. Ogień bił ku górze, niesamowita smuga pożogi znaczyła biegnącą w las prostą linię, ukazując pogrążony z jednej strony w mroku korytarz. Ognista ściana jęzorami płomieni smagała jak mackami przestrzeń, którą mieli pomknąć w dół.
Tam z tyłu, w zabudowaniach było słyszeć jakieś poruszenie, głosy, pojawiały się kolejne światła. Gdzie jest Voight, do cholery, dlaczego go jeszcze nie ma?! Tam - profesor, uwieszony u wielkiego śmigła. A tam, bliżej, z ciemności na tyłach maszyny wyłaniało się bliskie światło pochodni...Vincent wytężył wzrok, rozpoznając ukazującą się, jeszcze dość daleko, znajomą postać człowieka, który zaprowadził go do dwupłata.
- Panie Rastchell...? - niósł się zaniepokojony, podniesiony głos - Co znaczą te hałasy? Czy wszystko w porządku?!


Serce profesora waliło jak diabli, po twarzy płynął pot a mięśnie prawie się rozrywały, w nieludzkim wysiłku próbując poruszyć ogromną twardą materię, która nijak nie chciała puścić. Nogi, zaparte o grunt, rwały poszycie, a z gardła wyrzucane były dziwne odgłosy...Coś musiało zardzewieć, a może po prostu to całe...śmigło jest za ciężkie, a może...Myśli galopowały, a ponad Mauricem Claudette krzyczała coś z kabiny. Co ona właściwie krzyczy...?!

- W dru-gą stro-nę!!!







Blum pędził przed siebie. To już nie było spokojne wypełnianie planu. To był bieg o życie.

Wcześniej, gdy z daleka z trudem usłyszał śpiew będący znakiem, Persival zapalił pierwszy stos i ruszył do drugiego. Chrust zajmował się łatwo, nawet za łatwo. Na tyle łatwo że dosłownie moment później wyschnięty w suchej porze las zajmował się od stosu i pożar zaczął się rodzić już w momencie, gdy paręnaście kroków dalej Blum zapalał trzeci ze stosów. Wtedy zaczęły się kłopoty. Nerwy, rosnący za plecami ogień...
Nigdy nie przypuszczał, jak szybko nocna dżungla może zamienić się w piekło. Przy kolejnym już stosie ogień zaczął go osaczać z wielu stron, biegł więc tam gdzie go nie ma, w ciemność, gubiąc się. Słyszał trzask drewna, ryki jakichś rozwścieczonych zwierząt których nawet nie chciał sobie wyobrażać. Uchodząc przed rozprzestrzeniającym się błyskawicznie pożarem wypadł wreszcie nagle na otwartą przestrzeń i zdał sobie sprawę, że stoi na pasie startowym.

Było ciemno, ale wiedział trzy rzeczy. Po pierwsze, tam daleko były słabe światła zabudowań, a więc mniej więcej tam była maszyna. Po drugie, trzeba było biec pod górę - w przeciwnym kierunku do ruchu startującego dwupłata.
Ruszył bez zwłoki po wzniesieniu, zdyszany, najszybciej jak był w stanie. Biegł, czasem opierając się ręką o glebę. Obejrzał się tylko raz. To była ta trzecia rzecz, którą wiedział, a teraz przekonał się że ma rację. Wiedział to nawet zanim się obejrzał, bo mrok rozświetlała już nieziemska, czerwonawa łuna. Za plecami Bluma płonęła dżungla, pożar zatrzymywał się dopiero tam gdzie zaczynał się pas, tworząc ciągnącą się w dół ścianę ognia po jednej jego stronie...


I co? I pożar. To bardzo powoli
się zaczynało. Najpierw mnóstwo znaków,
zapachów, trzasków, drobnych świateł. Teraz
płonie. Poważnie. Ogień stawia swoje
stopy ostrożnie. Ja to sobie tańczę.
Siedząc przed lustrem, zupełnie nieruchomo, z zamkniętymi oczami,
tańczę to sobie, ja to sobie tańczę.
Wyjąc bezgłośnie, postępując tuż za
ogniem, powoli,
powoli,
powoli.
Tańczę to sobie.


Biegł. Więcej się nie oglądał...Mimo że z tyłu, przysiągłby, słyszał śmiech Goldmanna. Mimo, że zarysy płonącego Xhystos Asylum były wciąż jeszcze blisko, mimo że słyszał gwizdki i syrenę alarmową. Samaris, w zasięgu ręki. Lokomotywa gnała. Nic nie było już w stanie go zatrzymać, a już gdzieś tam przed sobą słyszał głos należący do dziewczyny znanej mu jako Claudette Andersen...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 15-03-2011 o 20:08.
arm1tage jest offline