Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-03-2011, 01:45   #94
Alaron Elessedil
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Redania:

Brego, Galen:


Kłębiaste chmury przykrywały nieboskłon, stawiając zacięty opór przed napastliwymi promieniami słonecznymi, próbującymi przedostać się na drugą stronę "wodnej" barykady.


Przez luki w fortyfikacji przedostawały się snopy światła, padające na błonia pełne bujnej, wysokiej trawy falującej na wietrze podobnie do zielonego morza.
Tylko w oddali złociły się, lśniące od skąpych strumieni słonecznego blasku, jasne wyspy kłosów.

Przejrzysta wstęga pędzących mas wody, dom dla przemykających ryb, perliła się w słońcu, by dokładnie wtedy, gdy promienie znikną, przekształcić się w załomy na powierzchni.

Gdzieniegdzie strzelały ku niebu pojedyncze drzewa, jakby pragnęły dosięgnąć samych chmur!
Nieco rzadsze ich grupy stały samotnie.

Krajobraz nie zmieniał się przed oczami wędrujących w dół nieznanej rzeki wiedźminów.
Przez większość czasu był identyczny, zaś zmieniały się w nim głównie usytuowanie elementów otoczenia.
Niezmienne były również zwierzęta przemykające pośród traw, znikające równie szybko, jak się pojawiły.

Płonąca kula, wędrująca po niebie, powoli kończyła zakreślanie łuku po sferze.
Od krótkiej chwili odpoczynku, jaki łowcy potworów zrobili sobie tuż po wylądowaniu na brzegu minęło już kilka godzin.

Mimo wszystko ów czas spędzony był niezwykle owocnie, biorąc pod uwagę pokonany dystans, a także brak jakichkolwiek poważnych przeszkód na trasie.
Ni amfisbena, ni wodnik, ni smokożółw nie wystawił łba z toni, z powietrza nie natarł żaden oszluzg ani ornitodrakon.
Brak również ataków północnic czy zjadarek i, dzięki Wielkiej Melitele, spod ziemi nie natarł skolopendromorf.

Niestety nie zdarzyła się również ani jedna rusałka.

Tymczasem Czarna Pani przejmowała dominację nad światem, spychając złoty glob poza linię horyzontu, a nieustanna wędrówka dawała się we znaki dwóm mężczyznom przemierzającym tereny pełne nierówności, lekkich wzniesień czy delikatnych spadów.

Należało jak najszybciej rozejrzeć się za miejscem na nocleg w jakiejkolwiek postaci.
Satysfakcjonująca był nawet malutki zagajnik, lecz optymalnym miejscem byłaby karczma. Jakakolwiek manifestacja cywilizacji. Nawet jeśli miała to być jej marna namiastka.

Nagle, gdy świerszcze rozpoczęły swój nocny koncert, daleko, pośród traw zaczęło rosnąć coś wyłamującego się z błogiej monotonii otoczenia!
W miarę zbliżania się rosło, nabierając kształtów... wsi!

Niestety, jak to na terenie choć trochę przypominającym równinny, realna odległość była o wiele większa niż ta, którą odbierało ludzkie oko.
Wydawało się, iż lada chwila wiedźmini wejdą za powiększającą się palisadę, mijając wielkie, drewniane wrota bramy.

Przeklęte złudzenie działało bez zarzutu. Przekonanie o małej odległości dzielącej mężczyzn od celu pękło bezpowrotnie po niespełna kwadransie marszu, kiedy to osiedle powiększyło się zaledwie trzykrotnie.

Mimo wszystko cel był zbyt blisko, by móc z niego zrezygnować od tak, jak sam król Koviru z jednego orena.

Jakaś postać prześlizgnęła się po sąsiednim wzgórzu, niknąc za nim bez śladu. Najwyraźniej nie spostrzegła dwójki wędrowców, którym medaliony poruszyły się niespokojnie.
Obaj wiedzieli czym był ów stwór. Północnica.

Dystans uciekał pod nogami wiedźminów, przybliżając ich do upragnionego celu znacznie szybciej niż przez ostatnie piętnaście minut.
Przez szóstą część godziny drewniana palisada urosła do wysokości ponad trzech metrów, zaś na jej szczycie mutanci dostrzegli stojące postacie z halabardami w dłoniach.

-Kto idzie?!-zawołał jeden ze strażników w zbroi osłaniającej jedynie pierś z szyszakiem na głowie.

-Pokazać mi się!-zawołał unosząc w górę pochodnię, by rzucić nieco więcej światła na przybyszów.
Szybko jednak poddał się, biorąc na wiarę, iż ma do czynienia z ludźmi, nie potworami.

-Otworzyć bramę!-zawołał.

-Otworzyć bramę!-powtórzył inny głos, niby echo.

-Otwieram bramę!-doniósł ostatni ze strażników, stojący za wielkimi skrzydłami.

Nagle rozległ się huk odryglowywanej bramy. Ta jednak nie otworzyła się na oścież, a jedynie uchyliła nieznacznie, wpuszczając nieznajomych.
Zupełnie tak, jakby obawiano się ataku z zewnątrz.
Poniekąd słusznie.

Wrota zatrzasnęły się za Brego i Galenem, którzy zobaczyli czterech mężów, wpychających w obejmę grubą, wzmacnianą żelazem i stalą, belkę grubą jak udo.

-Nie musicie się już niczego bać. Tu żadna potwora was nie zje-odezwał się gwardzista, chyba nie bardzo wiedząc co mówi.

Niemniej jednak wiedźmini ruszyli przed siebie, w głąb.


Widok, jaki mieli przed sobą zdecydowanie dyskwalifikował identyfikację tego miejsca zarówno jako Blaviken, jak i Roggeveen, nie mówiąc już o Oxenfurcie.
Dokładnie trzy ulice tworzyły trójkąt.
Drewniane domy usytuowane po obu stronach każdej z krawędzi nie wyglądały na nowo zbudowane szczególnie w miejscach, w których strzecha zapadała się do wewnątrz.

W większości panowała już ciemność, oznaczająca, iż mieszkańcy poszli spać bądź urzędują w lokalnej karczmie.


W centrum ów trójkąta, wznosił się jedyny budynek w okolicy, wzniesiony z kamienia - kościół, w rzeczywistości przypominający nieco powiększoną kaplicę.
Usytuowanie świątyni ujawniało na jakim szczeblu swego życia, wieśniacy stawiali swe wierzenia.

Nieco poza centrum wioski znajdował się największy w okolicy budynek. Rozłożysta budowla, jako jedyna drewniana konstrukcja posiadała dachówki miast strzechy.
Cała karczma wyglądała tak, jakby niedawno ją postawiono.


W ciemności nocy wręcz promieniała światłem wydostającym się przez prostokątne okna znajdujące się na parterze, natomiast odgłosy jakie z niej dochodziły, zachęcały do wstąpienia choćby na jeden kufel.

Wiedźmini podeszli bliżej po wydeptanej przez mieszkańców, ścieżce pośród traw, kuszeni coraz mocniej.
Do doznań wzrokowych oraz dźwiękowych w postaci skocznych tonów wydobywanych ze skrzypiec, fletu oraz lutni, dołączył zapach bliżej niezidentyfikowanej, aczkolwiek smakowicie pachnącej zupy.

Nagle obaj zatrzymali się, dostrzegając szyld oberży. Oryginalny szyld.
Tuż pod napisem "Wesoły utopiec" znajdowało się wyobrażenie, wyszczerzonej w groteskowej karykaturze uśmiechu, łba paskudnej kreatury będącej czymś pomiędzy graveirem, a topielcem.

Niemniej jednak nie ważne jak paskudny był obraz wiszący nad drzwiami. Zdecydowanie istotniejszy był środek.

Obaj zdecydowanym krokiem weszli do środka, mijając koryto z wodą dla koni, gdzie natychmiast zaatakowało ich przytulne ciepło.


Niewątpliwy udział w tworzeniu temperatury wnętrza miało wielkie palenisko z huczącym wewnątrz ogniem usytuowane po lewej stronie przestronnej izby pełnej od ludzi.
Tuż przy nim znajdowała się duża nisza z podwyższeniem. To stamtąd wydobywały się dźwięki wędrownych bardów.
Palce jednego z nich z szybkością sprinterów pędziły po gryfie lutni, innego zaś wściekle skakały po strunach skrzypiec. Ostatni z nich popisywał się kunsztem gry na flecie, od którego co jakiś czas odrywał się, by wydobyć niezbędne dźwięki z fletni.

Tuż przy nich goście urządzili sobie parkiet do tańca, obecnie pełny od zainteresowanych.

Niemalże wszystkie stoliki były zajęte, co sprawiało wrażenie, iż znajdują się tutaj nie tylko mieszkańcy wioski.
Spostrzeżenie to zdawał się potwierdzać wybuch rubasznego śmiechu z prawej strony sali, wydobywającego się z gardeł kilku niskich, brodatych istot.

Cała oberża składała się z jednego pomieszczenia podzielonego na dwie sale oddzielone ścianą z dużym przejściem zwieńczonym wyciętym półokręgiem nad miejscem, w którym powinna znajdować się górna poprzeczka futryny.

Tuż obok, w większej części, znajdowała się krótka lada, za którą widniały zamknięte drzwi na zaplecze pilnowane przez niskiego, grubego osobnika o mocnym deficycie włosów na głowie.


Nie mniej jednak jego elementem charakterystycznym był szeroki uśmiech. Niezawodnie kończyłby się z tyłu masywnej głowy, gdyby nie wielkie, niemalże słoniowe uszy.


Z sali obok wybiegła kelnerka. Pospiesznie wpadła za ladę, stawiając sobie na dwóch drewnianych tacach, po pięć kufli zimnego złocistego piwa z perłową pianą.
Odwróciła się na pięcie, a karczmarz szybkim ruchem klepnął podwładną w pośladek.

Dziewczyna odwróciła się na pięcie, lecz tylko spojrzała na lekko znietrzeźwionego pracodawcę.
Zarówno Brego, jak i Galen byli przekonani, że gdyby nie tace, odpłaciłaby się czymś podobnym.
Zapewne zostawiłaby odcisk smukłej dłoni na potężnej twarzy właściciela właśnie nalewającego kolejne porcje chmielowego trunku.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline