Wątek: The Cave
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-03-2011, 01:17   #106
Fabiano
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny
Wariatem jest ten,
kto żyje w swoim własnym świecie.



Biegł nie mogąc złapać powietrza. Panika powoli wdzierała się serce Nikołaja. Było ciemno, ale nie na tyle by nic nie widzieć. Daleko za nim słychać było odgłos diesla. Głośny silnik na wysokich obrotach. Coś trzasnęło. Biegł przed siebie, tam gdzie niewielki prostokąt lśnił oślepiającym światłem. Co jakiś czas, przez dziurę w starym dachu do środka hali, dostawały się jasne promienie światła. Tańczący w nich kurze zdawał się nie przejmować odgrywaną sceną.

Udo piekło okropnie, Radović,jednak nie zwracał na nie uwagi. Biegł. Buty bezgłośnie szeleściły o pokrytą rozbitym szkłem podłogę. Dżip - tak, teraz Nikołaj był pewien, że to dżip, - był coraz bliżej. Jeszcze chwila i Serb nie będzie słyszał swoich własnych myśli. Ależ długi ten magazyn. Jeszcze chwilka... Dopadł do wyjścia i uskoczył w prawo. Sekundę później - a może mniej? - z impetem wyskoczył za nim warczący pojazd. Zawył przeciągle gdy koła straciły przyczepność i zniknął w otaczającej go bieli.

Nikołaj siedział skulony, łapiąc powietrze w płucach. Nic nie widział. Słońce prażyło tak mocno, że nawet przez powieki raziło go w oczy. Lewą ręką zasłaniał się od zabójczego światła, prawą natomiast przytrzymywał się ściany. W oddali słychać było niski chrobot silnika. Wstał i nie wiedząc gdzie się znajduje, i czy przypadkiem nie jest jak czarna plama na białej tablicy, udał się wzdłuż chropowatego muru. Początkowo wolno, po kilku sekundach prawie już biegł. Nie potrafił jeszcze spojrzeć bezpośrednio w przestrzeń go otaczającą, ale było już lepiej. Dużo lepiej. Warko silnika nie cichł, stał się wyraźniejszy. A Nikołaj rzucił się w szaleńczy bieg.

Ściana skończyła się jak ucięta nożem. Wraz z brakiem oparcia, Serb, stracił równowagę i mało nie poleciał na klęczki. Szybko jednak ją złapał i zatrzymał się wzbijając tuman kurzu. Widział już całkiem dobrze. Widział plac i setkę Serbów z kałachami. Widział też kilkoro dzieciaków grających w piłkę trupią czaszką. Widział linkę, trzymaną przez dwójkę młodzieńców, na bliżej nieokreślonej wysokości. Gdzieś tam warkot silnika narastał, a Radowić dobrze wiedział, że ta wysokość to nic innego, jak sto pięćdziesiąt centymetrów. Nagle z hukiem, podrywając chmurę pyłu, otworzyła się brama na przeciwko. Ze środka wyszła, połączona w pary, grupka dzieciaków. Nikołaj zdawał sobie sprawę, że każdy z nich miał ponad metr pięćdziesiąt. A jeśli nawet by nie, to żołnierze - gówniarze z kałachami, - się o to postarają.

Dzieciaki szły ciągnąc za sobą nogi, ze wzrokiem wbitym w czubki podniszczonych butów. Starały się przeciągnąć to co nieuniknione. Dookoła słychać było gwizdy, wrzaski i radosne krzyki podrostków z karabinami. W śród śmiechu i strzałów Nikołaj ponownie wyłowił mrożący krew w żyłach odgłos. Warkot zbliżał się. Serb bał się tego odgłosu. Strach był irracjonalny i nie potrafił nad nim w żaden sposób zapanować. Zza jednego z magazynu wyskoczył jak rażony, jakiś człowiek. Zaraz za nim jechał dżip wojskowy, pomalowany w moro i z opuszczoną przednią szybą. Jeden z takich, co Amerykanie używali w Wietnamie. Za kierownicą siedział LeBlanc. Wygolona na "żołnierza" głowa pomalowana była zielenią i brązem. Morse siedział na siedzeniu pasażera i szczerzył zęby. Na pace, przy karabinie maszynowym PKT, stał żołnierz w stroju bojówki bośniackich rebeliantów. Wiek rebelianta zdawał się nie przeszkadzać w zabijaniu ludzi. Młodzieniec pociągnął za cyngiel i skosił uciekającego przed nimi człowieka.

Nikołaj nie widział jednak tego. Gnał przed siebie na ile boląca noga pozwalała. A trzeba przyznać, że nie bolała za mocno. Zaciśnięte zęby przywoływały by ciarki na plecy, gdyby słyszał ich zgrzyt, albo czuł ich zacisk. Cała jego uwaga skupiona była jednak we wrzasku i odgłosie strzałów. Nie potrafił teraz rozróżnić wystrzałów AK od PKT. Biegł i gdy dopadł mrocznego otworu bramy do kolejnego magazyny, zamknął oczy. Krzyk dzieci sprawił, że z zamkniętych oczy pociekły łzy...

***

Colin stał przy filarze. Mijający go ludzie nawet na niego nie spoglądali. Nie było ich dzisiaj wielu. Kino nie cieszyło się dobrą opinią. Ale jako jedyne w miasteczku puszczało filmy o konkretnej tematyce. Praca nie była może jakaś wspaniała, ale pieniążki z tego jakieś były. Prawda, że co jakiś czas musiał wywalić jakiegoś zboczeńca, który zabawiał się podczas seansu, ale poza tym śmiało mógł chodzić chodnikiem Londynu nie bojąc się rozpoznania. Taki plus pracy jako cieć. Minus - brak babek. Która normalna dziewczyna przyjdzie na film erotyczny do kina?

Seans się skończył. Ci ludzie nie śmiecą za wiele, więc Colin zrobił szybki obchód i wyszedł. Gwiazdy na nocnym niebie świeciły przyjemnie. Było na czym oko zawiesić. Tam Pegaz, tam Wielka Niedźwiedzica, a tu Orion i Kasjopea. Piękny widok. Stał tak chwilę przyglądając się niebu, co jakiś czas spoglądając na inne szczyty himalajów. Widok był zapierający dech w piersiach. Odwrócił się by spojrzeć na Kino, z którego wyszedł. Budynek w stylu japońskim, z wielkim podświetlanym szyldem "Burdel Video" i małym dopiskiem u dołu "zapraszamy". Niby nic, a dzisiaj było tylko siedem seansów.

Ostatni pasażer kolejki linowej wszedł do wózka, po czym rozległ się dzwoneczek i gdy zapaliło się zielone światło, wagonik ruszył z nieprzyjemny zgrzytem. Colin patrzył jak niebieska skrzyneczka, która sunie po niewidzialnej linie, znika powoli we mgle. Sprawdził, czy jego dwa granaty przeciw piechotne i manierka sił specjalnych jest na miejscu. Sprawdził swojego Glocka i Pustynnego Orła, czy aby są zabezpieczone. Sprawdził uprząż i liny. Sprawdził czekan. Sprawdził raki i latarki - czołówkę i patrolówkę na sznurku. Wysikał się na pobliskie skały i zaczął sprawdzać to wszystko jeszcze raz. Przezorny zawsze ubezpieczony.

Gdy karabińczyk był już na miejscu, Colin, przeżegnał się szybko - mimochodem - i zaczął spuszczać się na niższe partie. Schodzenie z Mount Everest nie jest dla byle leszczy. W dole widział już Londyn. Piękne miasto. Gdy dotknął nogami półki skalnej, był na jakichś sześciu tysiącach. W oddali usłyszał wystrzał. Drugi, później trzeci. Zaklął w duchu i przyśpieszył zjazd na linie. Całkiem nieźle, pomyślał, gdy nogami oparł się o kolejną półkę skalną. Gdzieś niedaleko rozległy się kolejne wystrzały. Odpiął linę i ruszył w tamtą stronę. Przeciskał się pomiędzy skałami a gąszczem dziwnych krzewów. Gdy wyszedł na polane zamarł ze zgrozą malującą się na twarzy.

Na połaci białego śniegu stał Morse, w swej dziwnie za dużej kamizelce taktycznej wypchanej po brzegi. W lewym ręku trzymał rewolwer a w prawej naboje do niego. Na twarzy malował się dziwaczny grymas triumfu. Z kącika ust sterczało wielkie dymiące cygaro. Na plecach musiał jakiś karabin, a na głowie usadowiony był czarny beret. Śniegu było prawie po pas, lecz wokół syna Persifala i Betty puch był udeptany, a na udeptanym stał wielki turystyczny grill. Do nozdrzy Colina Harlowa dolatywał przyjemny zapach pieczystego.

- Hahaha, trafiłeś w samą porę. Jest porcja dla Ciebie. - powiedział Morse i wrzucił trzymane naboje w żar grilla.

Przez chwilę nic się nie działo, lecz gdy rozległ się huk, Colin, uśmiechnął się.

- Uwielbiam zapach kordytu. Co dzisiaj serwujesz?


Colin, mówiąc to poczuł jak jeden z pocisków przeleciał mu tuż nad uchem a inny z wizgiem odbił się od skał po lewej.

- Specjalność zakładu. Wystrzałowe serduszka.

Faktycznie, na ruszcie, w sąsiedztwie pieczonych ziemniaczków i kaszanki, leżały dwa jeszcze krwiste serca. Duże serca. Na jego nieszczęście, uwagę przykuł, wydawało by się, mało istotny szczegół. Otóż na skałach za plecami Morse'a leżał z rozłożonymi rękoma Nikołaj Radović. Na zakrwawionej piersi ciężko było zidentyfikować koszule, a w miejscu lewego sytka była wielka szrama. Koło Serba leżał Benz. To, że to on, poznać było można tylko po nieodzownych butach trekingowych, które zawsze nosił.

Przez twarz Colina przeleciał strach, tratując jak stado bizonów, przyjazny uśmieszek. Czas jaki zajęło mu wyrwanie z kabury Desert Eagle'a skondensował się i można było kroić go nożem rzeźnickim jak ser. Widział jak uśmieszek z twarzy Morse'a przygasa, jak zaraz później w jego oczach pojawia się zrozumienie i przeistacza się to wszystko w grymas okrucieństwa. Rewolwer w jego ręku powoli zmierza na linię łączącą ich obu. W tym czasie DE jest już wysunięty, a w oddali słychać zdeformowane Kkhrraaaaaaa...

Strzały padły szybko. Morse schował się za masywnym grillem. Desert ciążył przyjemnie w ręku, lecz Colina przeraziło, że już brak mu trzech kul. zostały tylko cztery, trzeba to wykorzystać. W tej samej chwili rewolwer Morse'a wypalił trzykrotnie. Jeden z pocisków przeleciał bezgłośnie przez nogawkę spodni Harlowa nie czyniąc mu krzywdy.Grill zatrząsł się lekko i Morse wypalił ponownie. Tym razem Colin siedział już za kawałkiem skały i wszystkie naboje rozbiły się o przeszkodę. Grill, pomyślał Colin. Tak, faktycznie, to był gazowy grill. Były SASowiec wychylił się zza zasłony, zlokalizował butle, która faktycznie stała niewinnie obok metalowej zasłony, i strzelił z satysfakcją. Huk i żar pozbawiły percepcji. Śnieg na przyległych skałach stopniał momentalnie. Chwilę potem Colin Harlow przyglądał się temu wszystkiemu z dumą, uczuciem spełnienia obowiązków i smutkiem. Żar miło ogrzewał twarz...

***

Michael Jarecki patrzył jak krople raz po raz ścigają się po baterii umywalki. Biurko, na którym pracował, usiane było różnorodnymi papierami. Dookoła panowała cisza, lecz nie pomagała ona Michaelowi się skupić. Szumiało mu w głowie, a myśli przekrzykiwały same siebie, dlatego podjechał sprawnie do półki, na której stało radio i włączył je na cały regulator. Gdy głos spikera zmienił się na jakiś rockowy utwór, Michael, wrócił do biurka i zaczął przeglądać notatki zapisane drobnym maczkiem. Przeglądał się im kilka minut, po czym, ze złością, rozrzucił wszystkie trzymane kartki po pomieszczeniu.

Siedział chwilę wśród deszczu o formacie A4 i gromkich braw dochodzących z radiowego koncertu. Był wyraźnie sfrustrowany. Rozejrzał się po gabinecie i zaklął obskurnie. Dźwięki z radia porwały jego słowa. Podjechał do regału z książkami i zaczął się wczołgiwać po schodkach, które pięły się powoli na piętro. Gdy się zmęczył, przysiadł na chwilę i spojrzał na swoje kikuty.

Obie nogi kończyły się, mniej więcej, tam, gdzie powinno zaczynać się kolana. Stracił je już jakiś czas temu, ale jeszcze do tej pory miewał widmowe bóle. Czasami nie spał całymi nocami, co róż podnosząc się z bólu i łapiąc za swoje nieistniejące stopy. Lekarze twierdzili zgodnie, że widmo minie. Że kiedyś przejdzie. Żaden jednak zapytany nie potrafił odpowiedzieć kiedy. Tymczasem Michael nie wiedział czy gorsze są te bóle czy brak nóg.

Spojrzał w dół. Zobaczył ściankę, która przecież od zawsze tam była, obłożona kafelkami miernej jakości.

- Cześć Mike
. - Powiedział do ścianki.

- Cześć. - rzuciła ścianka.

- Długo tak w ogóle siedzisz? - Zapytał się Michael z zatroskaniem

- Ja?

- No ty. A kto by inny?

- Ja? - zastanowił się Mike - Chyba z trzydzieści lat. Hahahah.

Głos Mike był zwykły, pozbawiony jakichkolwiek emocji. Michelowi skojarzył się z wybielonym obrusem. Od karku aż po same stopy przeleciały go ciarki.

- A ty, Michael?

- Ja? - Zapytał Jareckidrapiący się w niewidzialną nogę.

- No ty. A kto by inny?

- Ja? - Michael nie miał pojęcia. - Wiesz? Nie mam pojęcia.

- Hahahaha... kiedy pora karmienia?

- Była. Zjadłem twoją porcję stary. Wybacz.

- Hahahaha...

Śmiech Mike'a zaczął przypominać mechaniczny łoskot. Coś jakby uderzanie dwóch prętów o siebie. Może dwóch kawałków drewna. Michael uświadamiając sobie to, wzdrygnął się i nagle przypomniał sobie po co zaczął włazić na górę. Obrócił się na brzuch i kontynuując wspinaczkę spoglądał jak zza murku, który, ot tak, stoi sobie na środku gabinetu wyłania się kościotrup. Ubrany był w niebieską koszule i dżinsy. Na rękach ma kajdanki. Szczęka kościotrupa podnosiła się i opuszczała w dziwnym mechanicznym śmiechu.

- Te, Mike! - Zawołał Michael będąc już prawie na piętrze.

Kościotrup spojrzał na swojego imiennika. Zdawał się uśmiechać od ucha do ucha.

-Zamknij się wreszcie. Niektórzy próbują tu pracować! - rzucił z wyrzutem inwalida, po czym, z grymasem bólu, usiadł na ostatnim schodku i zaczął masować nogi, których nie było. Palce co róż starały się złapać, coś w powietrzu i co róż mijały się z celem.

Po lewej, w salonowym lustrze, lekko łysy i bardzo siwy staruszek masował stopy dotknięte artretyzmem. Stopy były sine i zdawały się nie ruszać, lecz twarz staruszka, choć ogolona, była spowita grymasem zatroskania. Z dołu, do uszu staruszka, dochodził śmiech. Chichot przyprawiający o dreszcz. Przypominający trochę kaszel...

*
Nikołaj Radović, Colin Harlow
Obudził was huk. Wstaliście z tętnem grubo przekraczającym setkę i pierwszym na co zwróciliście uwagę, był Tony siedzący w słonecznych promieniach i przyglądający się, jak kilka metrów od was gołębie wzbijają tumany kurzu.

- To tylko gołębie przewróciły jakąś deskę.

Była godzina 7 minut 40.


*
Michael Jareki
Ciebie obudził kaszel. Szaleńczy kaszel osoby, która się dusiła. Dochodził zza ścianki. Dochodził z celi Mike'a.


__________________________________________________
Grafika:
oko
 
__________________
gg: 3947533

Fabiano jest offline