Martwa cisza zalegająca nad okolicą została brutalnie przerwana. Wilcox nie wiedział kto zaczął pierwszy strzelać. Nagle po prostu się zaczęło. Karabiny obu stron ryknęły i zaczęły pluć ołowiem. Jego nikłe doświadczenie w walce dało o sobie teraz znać. W pierwszym odruchu niemalże przypadł do ziemi szukając jakiegoś schronienia. Powstrzymał się w ostatniej chwili nie chcąc by inni zauważyli. Zdobyć reputację tchórza była wybitnie łatwo. Tak samo zresztą jak zarobić kulkę, z czego Daniel zdawał sobie sprawę. Był świadom tego, że walka w dżungli to nie to samo co radosna strzelanina zza umocnionego wału. Tutaj nie jest kryty przez worki z piachem, czy drewniane wzmocnienia. Przesiąknięta potem bluza mundurowa to jedyna bariera. Żadna bariera.
I do tego ten cholerny księżyc.
W ciągu kilku chwil cały oddział pod dowództwem kaprala zorientował się, że wymiana ognia trwa zarówno na polu, które właśnie opuścili jak i w wiosce. Coś się musiało schrzanić i to mocno. Jeśli żółtki siedzą między chatami to równie dobrze mogą znajdować się w lesie, przed zabudowaniami. A to oznaczało, że grupka Marines powinna wkrótce się z nimi spotkać. Wilcox słyszał lekki szum w uszach. Mimo, że nienawidził komuchów jak psów to początkowo nie spieszyło mu się do wroga. Zwinięty, z wysoko uniesionym karabinem poruszał się zaraz za kapralem. Musiało minąć pierwsze zaskoczenie by tok myślenia Amerykanina wrócił na właściwe sobie miejsce. W jednej sekundzie znów wszystko zaczęło się robić proste i przejrzyste.
Daniel przyspieszył nieco, nie chcąc stracić okazji do oddania pierwszego strzału w kierunku Wietnamców. Należało jak najszybciej wymieść czerwoną zarazę i pomóc chłopakom z Armii. Hałas dochodzący od strony wioski był niepokojący. Skośni byli pewnie przygotowani i dobrze rozstawieni. Trzeba biec szybciej! Szybciej!
Blask księżyca odbijał się od zroszonej potem twarzy PFC Wilcoxa, kiedy ten zbliżał się do ścieżki. |