- Tak, to z pewnością jest Ci po drodze. To zaledwie dwa dni - szybko i z przekonaniem powiedział Heinrich von Blomberg. Pozostałych dwóch mężczyzn tylko pokiwało głowami, uśmiechając się pod nosem. - Co do dyliżansu, to jedzie on do Talabheim, a to zgoła przeciwny kierunek.
- Gdzieżbyśmy podejrzewali, drogi Khadlinie, że tylko złoto Ci w głowie. Ale, żeby zaspokoić Twoją ciekawość, to my tu sami na drogę oferujemy Ci pięć złotych karli, a baron von Wallenstein z pewnością bardziej szczodry będzie. Pismo napiszę, żebyś żadnych problemów po drodze nie miał - kontynuował von Blomberg. Wyciągnął mieszek i położył go na stole, przed krasnoludem. Monety głucho zadźwięczały w zetknięciu z blatem. - To jak będzie?
Khadlin przez chwilę udawał, że się zastanawia. Ale i tak podjął decyzję. W jego przypadku, każden kierunek był dobry, zwłaszcza, że przy okazji można było zarobić trochę złota. W końcu pokiwał głową na zgodę. Mężczyźni, wyraźnie zadowoleni, po kolei uścisnęli mu prawicę.
- Doskonale - Hochberg dał znak karczmarzowi aby podał więcej piwa. Rozlał do kufli i wzniósł toast. - Na Ulryka! Twoje zdrowie, Khadlinie! Jutro z rana wyruszysz. List dostaniesz, jak von Blomberg go napisze. Wypijmy!
Nastał ranek. Krasnolud wyspany i wypoczęty, zjadł śniadanie, zapijając je potężnym garncem piwa. Od Hochberga, wraz z życzeniami powodzenia i wytycznymi co do drogi, dostał pismo, opatrzone odciśniętą w laku pieczęcią. Mógł ruszać w trasę.
Mglisty i wilgotny ranek, przeszedł z ponury, chłodny dzień. Khazad szybkim krokiem, mocno ściskając w jednym ręku topór, a w drugim tarczę, maszerował przez las. Nikogo nie widział, ani nie słyszał, jednak czuł, że coś kryje się w mgle, zalegającej między pniami. Było cicho, co jakiś czas gdzieś w gęstwinie zakrzyczał ptak lub zaskrzypiało drzewo. Na każdy taki odgłos Khadlin reagował odruchowo, kuląc się i zasłaniając tarczą. Jednak nic się nie działo. Aż do popołudnia...
Tym razem usłyszał kroki. Szybkie, gwałtowne kroki kogoś przedzierającego się przez poszycie. Natychmiast zatrzymał się i czekał. Po chwili zobaczył mężczyznę, który wybiegł spomiędzy krzaków. Jego ubranie było w strzępach. Zmierzwione włosy sklejała krew. Na twarzy malowało się przerażenie. Gdy zobaczył krasnoluda, zatrzymał się i niepewnie rozglądnął na boki.
- Pomóż mi - jęknął, błagalnie patrząc na Khadlina. - Oni... Oni zabili mi syna... Na polance... O tam! Całkiem niedaleko. Błagam...
Po tych słowach, ranny zachwiał się i upadł na ziemię. Krasnolud przez chwilę stał i zastanawiał się co robić. Co za niebezpieczeństwo czaiło się między drzewami? Kogo mógł napotkać, pomagając temu człowiekowi? |