Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-03-2011, 18:23   #32
Hawkeye
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Niedziela, 18 Kwietnia 1965 roku, Region Ngoc Hoi, Okolice wioski Mau Nau Vinh, godzina 23:23

"We giving all gained all.
Neither lament us nor praise.
Only in all things recall,
It is fear, not death that slays."
Rudyard Kipling "Epitafia Wojny"


Ten dzień na zawsze miał się wryć w pamięć wielu ludzi. Ci, którzy byli świadkami i uczestnikami tej walki, ci którzy wyszli cało z piekła zwanego Wietnamem, mieli nosić w sobie ślady tego dnia i tej walki do końca życia. Dla wielu Amerykanów była to pierwsza walka. To coś jak pierwsza samodzielna jazda na rowerze, bez wspomagających kółek, bez troskliwego rodzica przebywającego gdzieś w pobliżu, żeby pomóc. Można było to porównać do pierwszego pocałunku albo do pierwszego stosunku. Trema, stres i ogromny zastrzyk adrenaliny. Impuls emocjonalny jaki temu towarzyszył, sprawiał, że takie chwile wypalały się w pamięci. A śmierć potrafiła wypalać się w umyśle wielu ludzi i pozostawać dla nich ciężarem przez wiele dni.

Armia amerykańska wyszkoliła wielu młodych ludzi, a praktycznie każdy z nich uważał się za nieśmiertelnego. Giną inni nie ja, to inni otrzymują postrzał ja jestem cały. To ten biedak, który podbiegając do magazynu został postrzelony ... ten sukinsyn po prostu nie miał tyle umiejętności, tyle sprytu czy po prostu tyle szczęścia co ja. Przecież, mi to się nie może przytrafić.

Wielu mogło zadać sobie pytanie, jak ta mała wioska, z śmiesznymi chatami pokrytymi strzechą, z poletkami ryżowymi, jak to miejsce wciśnięte w górę, niczym jakiś surrealistyczny Wagnerowski dwór, mógł stać się miejscem tak realnym. A co więcej, miejscem tak prawdziwym.

Niestety nie było nic bardziej prawdziwego, od krwi, potu, śmierci i bólu, a w tym miejscu było tego, aż nadto. W tym miejscu musiało pęknąć wiele baniek mydlanych dotyczących tej wojny, może powstawały inne, a może mimo zatrząśnięcia fundamentami wierzeń, wielu żołnierzy stworzyło nowe iluzje?

Tymczasem w pewnym sensie noc dla tego małego miejsca się skończyła. Flary oświetliły jako tako miejsce bitwy. Nikt, już nie miał spać. Cywile kulili się w swoich domach, modląc się, aby przeżyć, aby strona, która wygra nie wpadła w gniew i nie ukarała ich.

PFC Tyler

Gdy dwójka żołnierzy z zadaniem otocznia przeciwnika podniosła się ze swoich kryjówek i ruszyła wybraną ścieżką, prowadzącą przez gęste krzaki, odezwał się sojuszniczy karabin maszynowy. Jego ogień prowadzony był w stronę mostka, ale nie okazywał się zbyt skuteczny. Obsługującemu go Wietnamczykowi zabrakło dogodnej pozycji, do rozłożenia karabinu. Rozmiękłe podłoże, nie okazywało się zbyt dobrym stabilizatorem, i kule raz po raz przelatywały w różnych kierunkach i dystansach. Mimo wszystko zmusiły przeciwnika, do przycupnięcia za osłoną i oczekiwania lepszej okazji do ataku. Po chwili, aby wspomóc Wietnamczyka odezwały się również M16 dwóch pozostałych zwiadowców. Nie wykonywały one lepszej pracy, ale nie było co na to liczyć. Przeciwnik pozostawał ukryty i taka wymiana ognia, mogła trwać jeszcze kilka minut. Natomiast ten ostrzał miał poskutkować czymś innym.

Jediah wraz z drugim zwiadowcom, cały czas okrążali pozycję przeciwnika. W wielu przypadkach musieli iść na czuja. Kierując się w stronę, w której podejrzewali, że znajduje się Wietnamczyk. Czasami zatrzymywali się obchodząc, krzaki które okazywały się istną ścianą, nie do przejścia, bez maczety czy większego noża, a nie mieli przecież czasu, żeby oczyszczać sobie ścieżkę. W chwilach przerwy, w ostrzela amerykańskim nasłuchiwali odpowiedzi karabinu Wietnamczyka i ruszali dali. Drugi z chłopków już oddychał ciężko, nie wyglądał na zmęczonego, ale było jasne, że coś siedzi mu na sercu i utrudnia ten marsz.

Starali się iść cicho i jednocześnie szybko, ale jasne było, że ta sztuk wychodzi tylko Tylerowi. W końcu po części uznali, a po części zobaczyli, że dostali się w miejsce, z którego mogli zaatakować Wietnamczyka z flanki. Dwaj marines wyszli od siebie w odległości około 10 metrów, szukając jakiś prowizorycznych kryjówek.

Niestety drugi ze zwiadowców, wpadł na jakiś kawał zeschniętego drzewa, które najpierw pękło z trzaskiem pod jego ciężarem, a następnie jego kawałek poszybował w stronę pola ryżowego, wpadając do niego z głośnym pluskiem. Hałas był wystarczający, aby pozwolić zorientować się w sytuacji Wietnamczykowi. Wypalił w stronę zwiadowcy, który padł na ziemię, szukając jakieś kryjówki. Przez to niestety udało mu się też dostrzec Jediah. Wietnamczyk był szybki, cholernie szybki, zarepetował stary karabin, wymierzył i strzelił. Na całe szczęście, chybił posyłając kulę daleko od chłopaka. Ten nie zamierzał pozostawać dłużny, jego strzał był trochę celniejszy, ale i tak minął Wietnamczyka.

Dwaj przeciwnicy, zaczęli szukać jakieś lepszej osłony, nie zamierzając jednak przestać się ostrzeliwać. Tymczasem drugi Amerykanin, zebrał w siebie pokłady odwagi, podniósł się na kolana i oddał strzał do przeciwnika, za chwilę rzucając się w stronę lepszej pozycji i osłony. Teraz Wietnamczyk miał przeciwko sobie dwóch przeciwników. Walka w mroku okazywała się trudniejsza, niż można było przewidzieć. Jediah nie miał dobrego widoku na cel, a Wietnamczyk skupił się na nim, atakując wściekle. W końcu gdy za którymś razem podniósł się lekko za osłony, aby oddać strzał w stronę chłopaka, dosięgła go kula towarzyszącego mu Marine. Kaliber 5,56 uderzył Wietnamczyka w głowę, rozrywając ją i posyłając w niebo kawałki mózgu i kości czaszki. Bezwładne ciało Wietnamczyka uderzyło o ziemię, a nad polem zapanowała cisza, przerywana tylko szlochaniem kobiety ...

PFC Murkowsky, PFC Wilcox

Marines ruszyli biegiem ścieżką prowadzącą do wioski. Nie zwracali na nic uwagi. Z tej odległości odgłosy walki były coraz wyraźniejsze, tak jak krzyki ich kolegów. Po chwili niebo rozświetliły wystrzelone z moździerzy race. Marines nie zważając na nic biegiem pokonali pierwsze chaty, a gdy znaleźli się w wiosce, zaczęli uważnie rozglądać się.

Przylgnęli do ścian, aby nie dać się trafić niewidocznemu przeciwnikowi. Serca biły jak oszalałe. Karabiny przeskakiwały z punktu, do punktu, gotowe w każdej chwili posłać śmiercionośny ładunek, do każdego, kto byłby na tyle nieostrożny, żeby sprowokować tych żołnierzy. W końcu popędzani przez podoficera zaczęli wspinaczkę. Po kilku chwilach, zobaczyli chłopców z Armii, kryjących się za przeróżnymi przeszkodami. Wydawało się, że ostrzeliwali dwa punkty oporu. Marines poszukali jakiś kryjówek, próbując lepiej zorientować się w sytuacji ....

Kim Bejart

Z jej strony walka wcale nie wyglądała wesoło. Tex strzelał, zmuszając Wietnamczyków do kulenia się za osłonami, ale jego kule nie wyrządzały im większej szkody. Co czwarty pocisk smugowy, pozwalał mu na skorygowanie ognia, ale dawał również Wietnamczykom znać gdzie się znajdują. Chociaż nie miało to żadnego znaczenia, patrzyła w mrok ... który co jakiś czas rozświetlała podobna kula ... surrealizm, całkowity surrealizm tego wydarzenia. Przez chwilę wydawało jej się, że zaraz się obudzi, że będzie po wszystkim, ale to nie był koszmar ... to była zwykła, cholerna rzeczywistość.

Porucznik uratował ją przed postrzałem. Patrzyła na jego zdeterminowaną twarz, gdy tuż przy niej podniósł swojego Colta i nacisnął spust. Oglądała kulę, która pomknęła w stronę strzelca. Widziała, jak tamten próbuje zmienić swoją pozycję i zobaczyła obłoczek krwi, gdy kula z pistoletu dosięgła go, powodując krzyk bólu i wypuszczenie karabinu.

-Jednego mniej - usłyszała stłumiony głos strzelca.

A potem jej wzrok skrzyżował się, ze wzrokiem postrzelonego Wietnamskiego oficera. Jego czarny oczy z jakąś ogromną siłą wpatrywały się w jej twarz, aby następnie z jakąś niezrozumiałą siłą, zmrozić ją w jakimś dziwnym konkursie gapienia się w siebie.

Nie mogła oderwać wzroku, od pary oczy wyrażających ból, strach i cierpienie. Jeniec wycharczał coś, ale zamiast słów, na jego ustach pojawiła się tylko krew. Chciała mu pomóc .... nie mogła mu pomóc. W końcu zobaczyła jak w jego oczach ginie jakaś iskierka ... i była pewna, że już nic ... może poza modlitwą nie zdoła pomóc temu człowiekowi.

-Cholera - jęknął amerykański oficer, obserwując poczynania Texa i kule przelatujące nad nimi -Strzelaj mała do tego drugiego sukinsyna, potrzebujemy pomocy -

Nie wiedziała nawet co robi, ale popędzana przez oficera podniosła swój pistolet. Łzy w oczach ... niezbyt wyraźny obraz ... płot, zwierzęta, jakiś rozbłysk. Mężczyzna z bronią ... wróg. Strzał, odrzut ... zapach prochu ... i nagle głośny krzyk. Wietnamczyk puszcza karabin ... łapie się za gardło ... pada na ziemię. Tarza się po niej, jego nogi ryją w ziemi duże bruzdy. Chyba próbuje krzyczeć, ale nie ma jak ... po chwili umiera ... leży w powiększającej się kałuży krwi. Chwilę jej zajęło zrozumienie co zaszło, trafiła go ... zabiła go ... pozbawiła życia kolejną osobę. Porucznik lotnictwa patrzy na nią jakimś dziwnym wzrokiem, mieszanką niedowierzania, wdzięczności i podziwu ... i nagle zalała ją dziwna cisza. Strzały, które dochodziły z innych miejsc, nie miały dla niej znaczenia. Nikt nie strzelał w tym momencie do nich, nikt z ich grupy nie strzelał ... koniec ... a może to dopiero początek?

Sergeant Miller, Private 2 Kossant

Plutonowy sił specjalnych biegł, jakby gnały go wszystkie demony piekła. Nie patrzył za siebie, nie widział co robią jego żołnierze. Nie przejmował się teraz niczym, biegł, żeby przeżyć, biegł żeby uratować resztę swoich podwładnych. Od trzymanego w ręce grantu pobladły jego kłykcie, ale nie przejmował się tym. Biegł, aby go użyć. I nikt do niego nie strzelał, był pewien, że wróg go widzi ... może był za szybki, a może to ich zaskoczyło, może nie spodziewali się, że ktoś spróbuje czegoś takiego? Wiedział, że na tą akcję można patrzeć dwojako, jeżeli by go zabili, wielu mogłoby powiedzieć, że był głupi, ale jeżeli mu się uda ... jeżeli mu się uda, to pewnie będą za to mu dziękować.

Dobiegł do wypatrzonej kryjówki, wychylił się i rzucił granat. Obserwował, jak ten wpada przez okna, za którym powinien czaić się wróg. W końcu usłyszał wybuch i głośny, przeraźliwy i urwany krzyk. Ktoś tam musiał być ... może nawet nie jeden ... a on ich wyeliminował.

Ktoś tam jednak jeszcze żył. Widział, jak ktoś wychyla się, żeby strzelić. I pada skoszony serią z M16. Plutonowy popatrzył na resztę żołnierzy. Postrzelony nadal leżał w tym samym miejscu, wyznaczony do przeniesienia go żołnierz, kulił się za osłoną. Wystraszony, nie mogący wykonać żadnych ruchów. Wyciągnął pistolet i oddał kilka strzałów, do ostatniego kryjącego się w magazynie przeciwnika. Był zły, jego akcja miała zakończyć impas ... miała pomóc, a okazywało się, że nadal ktoś tam pozostawał. Strzelali ... w końcu jednak dostrzegł, że żołnierz zdecydował się na coś, wziął swój karabin, wybiegł z kryjówki, złapał swojego kolegę i przeciągnął go w bezpieczne miejsce ... ogień zaporowy zmusił, zaś Wietnamczyka do schowania się ... był jednak za wolny ... o chwilę za wolny Miller nacisnął spust i obserwował jak przeciwnik pada. Brak kolejnych strzałów, uświadomił mu, że przynajmniej w tym miejscu, był to koniec ...

Kossant starał się obserwować wszystko co działo się w wiosce. Raz na jakiś czas strzelał w stronę magazynu. Chciał jednak widzieć co dzieje się w innych miejscach. Zobaczył, że sanitariusz nie działał, leżał skulony w jednym miejscu, nie mogąc się ruszyć. Chciał sam iść pomóc oficerowi, ale ten najwyraźniej dał sobie radę. Oparł się o ścianę, wyjął opatrunek osobisty i owinął wokół swojej nogi. Po chwili jego wzrok przyciągnęła grupa Marines przybywająca na miejsca i kryjąca się za różnymi przeszkodami. Widać było, że ludzie z Korpusu, próbują zorientować się w sytuacji, już miał im wskazać magazyn, kiedy okazał się, że walka tam wygasła ... jedynym miejscem oporu pozostawała więc duża chata ... walka wyglądała teraz o wiele lepiej ...
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline