Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-03-2011, 01:12   #98
Alaron Elessedil
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Redania, "Wesoły Utopiec":

Brego:

Cele wiedźminów zdecydowanie się różniły.

Pierwsze kroki Brega skierowane były ku ladzie, gdzie dwoił się gospodarz lokalu.
Patrząc na jego posturę, zdawało się, iż nie jest to specjalnie wielkim wyzwaniem.
Szeroki uśmiech na jego pucułowatej twarzy zatrzymywał się na dużych uszach przyozdobionych trzema okrągłymi kolczykami.
Wydawał się być epicentrum eksplodującym specyficznym wirusem, przed którym nikt nie zdołał się uchronić. Każdy zarażał się dobrym humorem.
Mężczyzna, za odpowiednią cenę, byłby w stanie przychylić nieba każdemu klientowi, który by o to poprosił.

Tak było również w przypadku wiedźmina. Do czasu.
Monety brzęczące o ladę zadziałały przeciwnie do oczekiwań. Niemalże za każdym razem, gdy pieniądze padają tuż obok dłoni oberżysty, oblicze promienieje.

Tym razem było inaczej.
Mężczyzna spochmurniał, jakby anonimowy demon podstępnie ukradł mu uśmiech.
Powód tkwił w rodzaju monety, którą wyłożył łowca potworów. Floren nilfgaardzki.

Każdy, kto choć trochę znał kurs walut w obecnych czasach, wiedział, iż floren jest bardzo bezpiecznym pieniądzem.
Wysoki kurs oraz stabilny wzrost powinien wywoływać podskoki radości u osoby otrzymującej ją.

Bardziej atrakcyjną była jedynie marka kovirska, najbardziej dynamiczna i najszybciej rosnąca moneta o niskim prawdopodobieństwie spadku wartości.

Powodem niechęci do pieniądza nilfgaardzkiego nie była jego wartość, lecz wciąż żywe emocje.
Wojna dobiegła końca, ale ludzie pamiętali. Nie upłynęło nawet jedno pokolenie.
Być może nawet gdzieś w tej karczmie siedzieli ludzie, którzy walczyli przeciwko natarciu agresorów podczas II Wojny Północnej.

Najwyraźniej nienawiść wciąż żyła. I miała się doskonale.

Negatywne skojarzenia gospodarza były na tyle silne, że płacąc silnym florenem, Brego musiał dopłacić, przez co w istocie znacząco przepłacił za strawę.
Ponadto mężczyzna, jak się zdawało, nie chciał słyszeć o pomoc ze strony łowcy potworów, nawet jeśli posiadał jakieś problemy.

Rozmowa nie potrwała długo, więc mutant zajął wolny stolik, czekając na realizację zapewnienia, że kelnerka niedługo przybędzie z zamówioną kolacją.


Tymczasem trubadurzy wesoło przygrywali, tupiąc w takt granej przez siebie muzyki.
Przed podwyższeniem dla artystów znajdowało się kilka kobiet, raz to wirujących z sukniami wznoszącymi się w pędzie powietrza, raz skacząc wesoło.

Nagle przed wiedźminem wylądował talerz... kartoflanki, zaś kelnerka szybko włożyła tacę pod pachę.
Brego spojrzał na pracownicę, po czym mrugnął do niej. Mógłby przysiąc, że uśmiechnęła się nim poleciała realizować kolejne zamówienie.

Niestety wraz z odejściem dziewczyny, skupienie się na pięknych rzeczach się skończyło.
Naczynie było wypełnione czarno-zielonymi drobinkami powciskanymi w bliżej nieokreśloną breję konsystencji rozrzedzonej zaprawy murarskiej.
Zanosiło się na długi, męczącą walkę.

Sam jeden wiedźmin przeciwko paskudnej substancji oraz własnemu żołądkowi. Potężni przeciwnicy.
Nie będzie łatwo wygrać.

Opinia na temat gastronomicznej dewiacji niewidomego kucharza-eksperymentatora uległa lekkiej zmianie, gdy tylko woń kartoflanki dotarła do nozdrzy łowcy potworów.

Był to jedyny element, który zachęcił do nabrania niewielkiej ilości parującej papki przywodzącej na myśl świeże wymiociny.
O dziwo nie było złe! Pomimo odstraszającego wyglądu, była całkiem smaczna.

Nagle wiedźmin rozejrzał się. Nie było w pobliżu Galena.
Zobaczył go, siedzącego w towarzystwie... czterech krasnoludów!


Galen:

Drugi z wiedźminów bez chwili zwłoki skierował swe kroki ku jednemu z najbardziej rubasznych stolików.
Podszedł do lekko znietrzeźwionych krasnoludów, jak to się później okazało, Colena, Rengha, Henga i Zevira.

Dał się nawet wciągnąć w grę na pieniądze, którą niska rasa zwała "Dupą Biskupa".
Po zamówieniu alkoholu, nieodłącznego elementu gry oraz krótkim objaśnieniu zasad, przeszli od razu do praktyki poprzedzonej jedynie przez pół szklanki wódki.

-To tego. No. Tera losujemy kolejność. Kto szybciej kufel wychyli, zaczyna. Trzy... Dwa...-zaczął odliczać Colen.


-Jeeeden... Pijemy!-wrzasnął, a wszyscy równocześnie chwycili za "wiaderka"!
Mężczyźni niemalże pozalewali się zimnym piwem przez to, jak szybko podnieśli napitek, gwałtownie zatrzymując go przed twarzą.
Szli łeb w łeb, zaś Galen dzielnie dotrzymywał im kroku!

Temperatura płynu mroziła gardło, a przełyk płonął żywym ogniem, tylko przez chwilę łagodzonym przez kolejny łyk jedynie po to, by buchnąć z jeszcze większą mocą!

To zdecydowanie nie było czyste piwo. Najwyraźniej, na zamówienie krasnoludów, dolano nieco gorzałki.

Kufel był coraz bardziej pusty, a w tym czasie na prowadzenie wysunął się... wiedźmin!
Widząc przewagę zaprawionych w pijatykach kompanów, by wygrać pierwszeństwo, posunął się do małego oszustwa.
Część alkoholu, miast wypić, wlał wprost do gardła.
Niestety, przełyk nie był przyzwyczajony do tego sposobu przekazywania płynów organizmowi, przez co bardzo szybko zamknął się, zmuszając łowcę potworów do normalnego picia.
Niemniej ten trik dał mu przewagę!

Drewniane naczynia prawie równocześnie uderzyły o stół.

-No, no, panie wiedźmin. Może jeszcze wyjdziesz na ludzi-pokiwał głową Heng, ale szybko wtrącił się Colen.

-Dalej leci tak, jak cienie w dzień. Czyli tera ja, Rengh, Zevir i Heng.
Nie ma co jeża w dupę klepać, jedziemy!


Galen ponownie spojrzał w swoje karty. Nagle wzrok spoczął na jego wybrance.
Powolnym ruchem wyciągnął ją z talii. Wyrzucił na stół...


Nagle wszyscy rzucili się na napełnione "kieliszki" wódki! Zupełnie, jakby najwolniejszego czekało badanie prostaty!
Prawie równocześnie szkło brzęknęło o blat, rodząc pytanie: Kto ostatni?

-No, Heng. Dupny start-wyszczerzył się Rengh, bynajmniej wcale nie wyglądając na zmartwionego.
Sam nawet odkręcił butlę żołądkowej, po czym nalał kamratowi dwie pełne kolejki.

-Chluśniem, bo uśniem!-ponaglił Zevir z jakąś paskudną satysfakcją w głosie.
Sam zainteresowany wcale nie wyglądał na zmartwionego.

-To łykniem, bo odwykniem!-chwycił kieliszki pomiędzy palce jednej ręki, ostrożnie wznosząc ku wargom.
Nagle przechylił, wlewając w siebie ponad ćwierć litra czystej wódki!

-Uhh... Dobra-strzepnął ostatnie kropelki na podłogę.

-Nie to, co nasza, ale ryja konkretnie kręci-zakasłał ostatni raz, Heng, by po chwili ponownie spojrzeć we własne karty.

Już w pierwszej turze zarysowała się wyraźna przewaga szybkości Galena wzmocniona osłabioną alkoholem percepcją jego towarzyszy.
Jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywki żaden z przedstawicieli niskiej rasy nie wyglądał na ofiarę najstraszliwszej choroby trapiącej społeczeństwo - trzeźwości.
Pod koniec pierwszego okrążenia największe zmiany zaszły w wiedźminie, odczuwającym gorąco promieniujące od środka ciała, aż do powierzchni naskórka.

Mimo wszystko, prowadził Rengh, choć ani razu nie był najszybszy, w przeciwieństwie do Galena.
Gdy tylko dwie z potasowanych kart spoczywających do niedawna na środku blatu trafiły do Henga, z racji przegranej zmuszonego do wypicia następnej kolejki, oraz odpowiednio po jednej do Colena, Zevira i Galena, rozpoczęła się druga część rozgrywki.

Należała ona ex aequo do Rengha i Colena, który w trakcie wyrzucił dwójkę, zmuszając kamratów do ścigania się.
Przegrał Heng, przez co w przeciągu trzech minut jego organizm zyskał niespełna pół litra żołądkowej gorzały, ale nie był to koniec.
Największa ilość pomyłek oznaczała jeszcze jeden "kieliszek".

Trzecie wyłożenie przyniosło zamianę pierwszego miejsca z ostatnim, na które spadł Rengh.
Heng nie miał żadnej pomyłki. Być może jakaś opatrzność czuwała nad nim.

Czwarte przyniosło bezwzględny remis, przez co nikt nie zabrał kart ze stosu, zaś w siódmym, sytuacja stała się kryzysowa:

Mocno pijany krasnolud ponownie wylądował na samym końcu rankingu, najwolniej reagując na wyłożoną dwójkę trefl, co w ostatecznym rozrachunku przeważyło szalę zwycięstwa o czwartą lokatę na stronę Zevira.
Ponadto prowadzący Colen trzymał w dłoni tylko jedną kartę! Jeśli nie pomyli się ani razu, wygra!
Tuż za nim, z dwoma kartami plasował się Galen.

-Kurwa mać!-skomentował dobitnie Colen, gdy tylko najwolniej wykrzyczał "dupa biskupa!".
Ponadto, nie wiedzieć jakim sposobem, Hengowi udało się uniknąć kompletnej klęski, odebranej mu przez wściekłego lidera, lecz nie na długo, gdyż ostatnie dwie tury nie były dla niego łaskawe.

Tymczasem sytuacja w klasyfikacji ogólnej, dla pierwszej lokaty nie wyjaśniła się aż do ostatniej chwili. Łeb w łeb szli Galen wraz z Colenem, posiadającymi najmniej pomyłek oraz spóźnionych reakcji, lecz pod koniec to właśnie wiedźmin przejął prowadzenie!

Do dziewiątej kolejki wchodził tylko z jedną kartą, kiwającą się na lewo i prawo, przeciwnie do ruchów całej gospody, w rytm muzyki wydobywanej przez bardów ze swoich instrumentów.
Teraz wszystko zależało od niego. Jeśli nie pomyli się ani razu, jednocześnie wykazując się szybkością wystarczającą do uniknięcia ostatniej pozycji aż cztery razy, wygra!

Zastanowił się przez chwilę, oceniając na trzeźwo, w jego przekonaniu, swoje szanse i wyszło, że...
Po głębokim, skomplikowanym namyśle, niemalże dotykającym natury egzystencji zarówno ludzkiej jak i krasnoludzkiej, a także ludzko-krasnoludzkiej, wywnioskował, iż są one duże.
A nawet bardzo duże.

Gdyby nie ilość wlanego w siebie wysokoprocentowego alkoholu, wystarczyłoby jedno spojrzenie na Henga toczącego heroiczną walkę z wybiórczą grawitacją oddziałującą z różną siłą na poszczególne części jego ciała.
Jego paskudna, gęba bełkotała niezrozumiale, lecz łowca potworów, o poszerzonych, przez ognistą wodę, horyzontach rozumienia, domyślił się, iż nieskładne dźwięki tworzone przez niesforny język latający we wszystkie strony prócz właściwej, oznaczają ni mniej, nie więcej niż:
"Nigdy więcej wódki".
W połączeniu z zielonkawo-żółtym zabarwieniem cery brodatego jegomościa wypadało wyjątkowo przekonująco.
Niestety potężny kłam słowom zadawało doświadczenie oraz oczy zezujące w stronę jedynej, po części pełnej butli z redańską żołądkową.

Zadziwiające, jak to chęć przyssania się do napojów wysokoprocentowych, w przypadku krasnoludów, rosło wprost proporcjonalnie do ilości wypitego już płynu właśnie tego rodzaju.

Ów krasnolud siedział z miną prawego króla kontemplującego nad losem podwładnych w wielkiej niedoli.
Jego brwi, w wyrazie ogromnego skupienia, zjechały tak nisko, iż Galenowi wydawało się, że Hengowi zagęściły się wąsy.
Co prawda nie było w tym nic dziwnego, zważając na waleta karo ujeżdżającego na małych, papierowych karteczkach w dłoni wiedźmina, dziewiątkę pik, z tarczą i mieczem z dziesiątki pik w dłoniach.

Niemniej jednak epickie starania brodatego mężczyzny, godne do opiewania w największych balladach, przywodziły na myśl mityczne ogry rozsławione przez niezmierzone oceany intelektu. W ich mniemaniu.
Czaszka krasnoluda zdawała coraz bardziej podobna, właściwościami, do ogrzej. Prawie parowała pod natłokiem myśli, usilnie próbujących skrystalizować się w jedną, szczytną ideę, mającą rozsławić niską rasę pod niebiosa, po wsze czasy.

-Tiii...-mruknął do Galena prawie po cichu, gdy tylko uznał, iż jego niezmierzona potęga umysłowa potrzebuje lekkiego bodźca, jednego kamyczka, wywołującego potężną lawinę.

-So to za kata, kufa mać?-uwolnił myślenie.

-Lisze ju...-spojrzał na zajęte ręce, jakby w nadziei, że w umyśle rozbrzmi trąbka nadciągającej kawalerii dziesięciu palców.
Bezskutecznie.

-...tóryś hraz z kolei. Za kadym hrazem wychoziii inczae... inaczej. Wadzieścia tczy? Prafta?-pokazał wiedźminowi damę.

-Heng, twoja kolej minęła-odezwał się lekko podpity Rengh.

-Taaa?!-tym razem jego brwi ze zdziwienia wskoczyły w gęstą czuprynę.

Nagle na stół poleciała dziesiątka kier. Blat zatrzeszczał pod natłokiem uderzeń!
Najszybciej zareagował Zevir, lecz tuż za nim był... Galen!

-Fart świeżaka, ale korony twoje-przyznał Colen, potakując poważnie kiwającą się głową.

Nagle wiedźmin rozejrzał się po sali. Czegoś mu brakowało i nie chodziło o pieniądze, które właśnie zgarniał do sakiewki.
Brego!
Nie było jego towarzysza, którego zobaczył siedzącego samego przy stole.

-Brego, kurrrrwa, co tak siedzisz jak pajac sam?! Chodź tu i pij, bo kto nie pije ten kapuje!-zawołał przez całe, poruszające się nieregularnie pomieszczenie.


Brego, Galen:

Kiedy bardziej trzeźwy z dwójki łowców potworów podchodził do stolika, zobaczył dwie całkowicie puste dwulitrowe butelki po redańskiej żołądkowej oraz jedną pełną w blisko jednej czwartej.

Szkło, swobodnie toczące się po blacie, często napotykało na nieco pomniejszone wersje kubków, zwane przez krasnoludów kieliszkami lub potężne, drewniane kufle.
Zupełnie takie, jak ten, który trzymał właśnie w ręku.

Jeśli dodać do tego połamany świecznik wraz z bezpańskim widelcem trącanym przez jedną z pustych butli i rozrzucone karty, otrzymuje się piękny widok prawdziwie krasnoludzkiego stolika w gospodzie.

-Siadajta śmiało!-wypalił Rengh.

-No to wypijmy za dołączenie do nas!-propozycja Zevira spotkała się z radosnym odzewem, który zakończył się zamówieniem jeszcze jednej redeńskiej żołądkowej wraz z "kieliszkiem".

Tymczasem muzyka ucichła na chwilę, obnażając całą atmosferę głośnych rozmów i tubalnych śmiechów dobiegających zewsząd.
Ustał również tupot stóp zawzięcie uderzających o parkiet w skomplikowanych kombinacjach i formach.

Kelnerka szybko postawiła przed bardami trzy wielkie kufle piwa z perlącą się białą pianą.
Zapewne trunek na koszt karczmy. Przecież to między innymi muzyka tak skutecznie ściąga przechodniów do jedynego w okolicy lokalu zaopatrzonego w substancje płynne nie będące sokiem bądź wodą.

Wdzięczni muzycy uśmiechnęli się do siebie, po czym pokiwali głową, zabierając się do zwilżania całkowicie wysuszonych śpiewem gardeł.

Względna cisza nie potrwała długo. Piwo szybko zostało odstawione na bok, a na przód podestu wysunął się niewysoki mężczyzna. Jeden z trio.
Jego bufiaste spodnie i kaftan z mankietami i haftami były w kolorach ciemnej zieleni, poprzecinanej jasnozielonymi pasami w miejscach zagięć buf.
Ta sama barwa gościła również na mankietach oraz wewnętrznej stronie wysokiego kołnierza lekko odgiętego do tyłu.
Z lewego ramienia zwisała peleryna w tych identycznych kolorach. Jaśniejsza strona była stroną wewnętrzną, zaś ciemniejsza - zewnętrzna zawierała motywy roślinne w postaci liści bądź bluszczu na obramowaniu.

Wysokie, sięgające kolan brązowe buty bogate w sprzączki, przyjemnie dla oka komponowały się szczególnie z pasem z klamrą, do którego przypięta była mała tubka.
Przez ramię prawe ramię przewieszony był drugi pas, do którego przytroczone były dwie pochewki.
Pierwsza, bardziej rozłożysta o ściętym dole, tworzącym z jednym z bogów kąt ostry.
Pokrowiec na fletnię.
Druga z nich ciągnąca się wzdłuż, osiągająca prawie półtorej stopy, była przeznaczona na drewniany, rzeźbiony flet poprzeczny z jasnego drewna, trzymany w dłoni przez właściciela.

Mężczyzna wyszczerzony w, pełnym równych zębów, uśmiechu przyklejonym do twarzy w lamówce z czarnej bródki ukłonił się jednej z pań stojących niedaleko.
Nagle odrzucił czarne włosy do tyłu, zręcznie zakręcił blisko półtorastopowym fletem w dłoni, po czym przytknął go do ust.


Popłynęły pierwsze nuty melodii granej przez tylko jednego minstrela. Tym razem to on występuje w głównej roli.
To jemu przypadło wystąpienie solo.
Dopiero po chwili włączyli się pozostali dwaj, choć względnie szybko ucichli.

Można by było pomyśleć, że bezładne bujanie się Henga na krześle jest rodzajem specyficznego tańca krasnoludów, w którym, jak powszechnie wiadomo, najniższa rasa nie była przodownikiem.

Niemniej jednak po bardziej wnikliwej obserwacji każdy zdołałby zauważyć wysoki poziom znietrzeźwienia, prowadzący do wprowadzenia korekty w pierwszej, jakże błędnej diagnozie.

Nieobecny wzrok krasnoluda, najpewniej próbującego odnaleźć się w niezliczonej ilości wirujących wokół wymiarów, splatających się w chorobliwych uściskach, by po chwili eksplodować, rozłączyć się, skupiony był w jednym punkcie.

Sama klockowata postać kurczowo trzymała się drewnianego siedzenia w słusznej obawie o swoje położenie po puszczeniu.
Wściekle wirujący świat, wywołujący zielony kolor na twarzy był wielce nieprzewidywalny w swym chaotycznym, niemalże sferycznym ruchu.
Przecież nie można było być pewnym, że nie odwróci się do góry nogami, zaś Heng nie spadnie na podłogę z ogłuszającym łoskotem!

Co prawda kilkakrotnie był tego zdumiewająco bliski!
Dwie nogi krzesła uniosły się na tyle wysoko, że jedynie za sprawą cudu stanęło na nich ponownie, oszczędzając wszystkim widoku nieporadnego krasnoluda bezskutecznie usiłującego podnieść się z podłogi.

Nagle nachylił się w kierunku wiedźminów, jakimś niewytłumaczalnym sposobem, nie wpadając na Galena.

-Suchajsie mie. Ja ści coś, kuwfa powim. Tyko śe us.. usz... uspojoko... z... pokój ma byś, do kuwfy nędzy!-odezwał się zionąc alkoholem, jak smok niszczącymi płomieniami, zdolnymi zniszczyć najtwardszą skałę.

-Mam tu sosz. Tlko czsziiii. Ani sówka. I przesańta, kuwfa, skakać!-wydarł się, zarzucając głową na tyle energicznie, iż niemalże trafił Galena w nos.

Już miał sięgnąć do kieszeni, gdy gwałtownie zatrzymał się z konsternacją wykwitłą na twarzy.
Przez chwilę patrzył na swoją dłoń, spoczywającą na blacie stołu.
Otworzył usta zupełnie tak, jakby chciał coś powiedzieć, lecz równie prędko je zamknął.
Znowu otworzył. I zamknął.

Przez chwilę zezował na wiedźminów lewitujących w powietrzu, by z wyrazem zwątpienia skierować spojrzenie na swoją dłoń.

-Tiii... Króta... Kórta... Która jet moja?-wykonał gest, mogący być wskazaniem brodą na własną rękę.

-Piedolić-warknął, podnosząc z wysiłkiem dłoń, którą zaczął klepać się po piersi w poszukiwaniu kieszeni.
Trafił na nią, przebywając bardzo długą drogę, w pewnym momencie badając w jej poszukiwaniu własną twarz i stopy.
Blisko pięć minut bezowocnych poszukiwań okraszonych prezentacją zadziwiająco obfitego wachlarza ledwie zrozumiałych wulgaryzmów, opisujących rodzinę kieszeni na pięć pokoleń wstecz, zostały zakończone!

-Mam!-triumfalny uśmiech wypłynął na wyszczerzoną radośnie twarz brodatego mężczyzny.

-Kuwfa! Ne ta! Nech to pes wdy... wdy... wydy... Kr... Krwa... Kuwfa!-wrzasnął, ze złości chcąc uderzyć pięścią w stół!

Pierdut!

Znietrzeźwiony Heng nie trafił w stół! Siła jaką przyłożył do ciosu prześlizgnęła się koło blatu, ciągnąc bezwładne ciało w dół!
Jakby tego było mało, lecąc w dół, z impetem rąbnął czołem o blat!
Ostatni cios był tak silny, że obrócił Krasnoluda nim ten padł na podłogę!

Leżał tak przez chwilę, szybko mrugając oczami. Osiągnąwszy szczyt dezorientacji poprzedzony gwałtownym, nieoczekiwanym rozbłyskiem przed oczami, nie bardzo wiedział co się stało i, przede wszystkim, co go trafiło?

Uderzenie było na tyle silne, że zamglone, do tej pory, orzechowe oczy krasnoluda zatliły się lekkim zrozumieniem w wyrazie powrotu na tyle dużej części trzeźwości, iż był w stanie, przekładając lewą rękę na drugą stronę ciała, przekręcić się na brzuch, by z trudem wspiąć się na czworaki.

To nie był koniec jego karkołomnej wędrówki. Przed nim stały Smocze Góry krzesła!
Był jednak krasnoludem! Twardą rasą!
Nie podda się!

Tytaniczne zmagania mitycznego herosa przynosiły pewne korzyści! Spracowane, trzęsące się ze zmęczenia, lub pijaństwa, dłonie podciągały na sam szczyt niemalże bezwładne z braku powietrza, a raczej nadmiaru alkoholu, ciało wraz z nogami jakby nasmarowanymi oliwą!

Niewątpliwie jakiś złośliwy bóg postanowił skomplikować żywot bohatera tylko po to, by ów cierpiętnik dostał wieczną chwałę i żywot wieczny u boku samej Melitele!
Albo sponiewierała go redańska żołądkowa. Jedno z dwóch.

-Kuwfa!-zakończył łańcuch obelg.

-Tóra?!-wrzasnął cały czerwony na twarzy, z wyraźnym trudem obracając się do pozycji siedzącej.

-Tóra dzifka?! Kuwfa! Butelko! Ale pusto! Pało! Ale kuwfa mać, tóra dzifka... mje stołem przyperdoliła?!-zmoczył blat własną śliną, która wyprysnęła z ust.

O dziwo ów substancja, wydostała się przed chwilą z ziejących czystym alkoholem, krasnoludzkich ust, nie przeżarła drewna stołu.
Na tej podstawie można było dedukować, iż nie była niebezpieczna dla zdrowia i życia.
Przynajmniej istniało takie prawdopodobieństwo.

-Miałeś im flaszke pokazać-odparł z politowaniem Colen.

-Ty mje, kuwfa, nie kręć dupą kotem!-królewska purpura jeszcze wygodniej rozlokowała się na brzydkiej facjacie przedstawiciela niskiej rasy.
Nagle w oczach Henga zagościło zainteresowanie.

-Jaka flaszka?-zapytał całkiem wyraźnie, przejmując kontrolę nad nieuchwytnym, jak do tej pory, językiem latającym w każde miejsca ust. Prócz najbardziej pożądanego.

-A! Taaa...-zrozumiał.

Teraz już bez większych problemów odnalazł właściwą kieszeń, aczkolwiek mocno niepewnym ruchem wyjmował jej zawartość, którą postawił na stole.

Zakorkowany flakon pełny gęstego, wściekle pomarańczowego płynu mienił się w świetle malutkich płomyczków ogarków.
Substancja zdawała się bić własnym blaskiem! Zupełnie tak, jakby wewnątrz znajdował się ogień.

Wilk!

Skąd eliksir wiedźmiński wziął się u krasnoluda?!
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.

Ostatnio edytowane przez Alaron Elessedil : 07-04-2011 o 00:11.
Alaron Elessedil jest offline