Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-03-2011, 09:27   #130
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- A więc nie uciekłem? Nie zdołałem wyrwać się szalejącemu demonowi? Przechytrzył mnie? Omamił? Zwiódł, by porwać w objęcia i pożreć, jak wszystko, co stanęło na jego drodze? A potem wypluł na skonanie... w mękach...



- Ekscelencjo, wszystko już gotowe. Lud czeka. Astronomowie potwierdzają korzystny układ. Możemy w każdej chwili zaczynać.

- Zapewniono mnie, że wszystkie ogniska pożaru ostatecznie opanowano. Jesteś w stanie to potwierdzić...?
Zapachy wcieranej w ciało króla oliwy i barwników były tak intensywne, że aż kręciło się w głowach. Gubernator obrócił nieco głowę ku Lafayettowi i przestąpił z nogi na nogę. Płaskonosy ludzie krzątający się wokół niego jak owady płynnie dostosowali się do tego ruchu, nie przerywając czynności. Najwięcej trudności miał ten, który nanosił farby na twarz władcy, ale i on sprytnie lawirował wyczekując na momenty między wypowiadanymi zdaniami, kiedy to facjata gubernatora pozostawała nieruchoma.
- Tak jest, jestem, w całej rozciągłości. Wiem, trwało to długo. Do walki z żywiołem stawali wszyscy zawezwani poddani, dniami i nocami, ale przecież nie mogliśmy przerywac też przygotowań do uroczystości. Teraz...Sytuacja jest opanowana.

Milczenie.

- Czy ofiara jest przygotowana? - padło kolejne suche pytanie.
- Tak jest, wasza ekscelencjo. - szybkie zapewnienie zawisło w powietrzu wielkiej sali tronowej - Jeńcy są już na swoich miejscach. W pełni świadomi, tak jak sobie tego życzyłeś.

- Znakomicie. - mruknął gubernator Trahmeru. Skinął niedbałym ruchem. Stojąca do tej pory w cieniu dwójka tubylców uroczyście dała trzy kroki do przodu unosząc wysoko nakrycie głowy. Pióra zakołysały się, mamiąc wzrok swym przepychem. Wszystkie spojrzenia skupiły się na jedynym, którego głowa była godna by je dziś nosić.






- Do Samaris!

To uczucie, gdy dwupłat odrywał się od ziemi. Nie dało się go z niczym porównać. Podobne zerwaniu kajdan, które więziły nas w Trahmerze. Mieście upału podsycającego szaleństwo. Pierwszy skok machiny wybawiającej nas od miasta gotującego codziennie nasze mózgi w wielkim garze ulic i skwerów pozostawionym na ogniu słońca pośród dżungli. Wyjęcie pierwszej cegły z muru, który postawiono między nami a Samaris, nie, potężny cios i wyłom w tym murze!

Byliśmy wewnątrz wszyscy, nas czterech i ta kobieta za sterami. Właz, który wspólnymi siłami jakoś udało się domknąć, choć stal była powyginana od uderzeń o glebę, odgradzał nas od goniących - a co jakiś czas nawet coś w niego łomotało! Mimo że rozpędzająca się maszyna opadała jeszcze dwa czy trzy razy ku ziemi, trąc kołami o podłoże i ryjąc straszliwe bruzdy w pasie startowym, czuliśmy już wtedy tę wolność. A gdy w końcu idący coraz szybciej po pasie dwupłat oderwał się od ziemi na dobre i przy huku maszynerii, świstów powietrza i rozpaczliwych nawoływań naszych prześladowców na dole - zaczął wznosić się coraz bardziej zdecydowanie i śmiało - wtedy ci z nas, którzy byli przytomni krzyczeli z ulgi i radości.

Czy nie za wcześnie?!

O tak, krzyczeliśmy ze łzami w oczach, mimo iż cały czas strach ściskał nasze gardła, strach że to jeszcze nie koniec, że jednak zaraz opadniemy w dół lub jakieś nieznane nam pociski żołnierzy zniszczą jeszcze naszą drogę ku wybawieniu.

Zaglądając do kabiny, gdzie Claudette wytężała wszystkie siły by utrzymać równy kurs i wyprowadzić maszynę ponad linię drzew, widać było to co przed nami. Mknęliśmy przez mrok w nabierającej szaleńczo prędkości i wysokości ogromnej masie stali, a jedynym naszym drogowskazem była rosnąca z każdą chwilą ściana ognia. Przysięgam, że słyszałem płacz i przekleństwa płonących drzew i gniew lasu. Wylatywaliśmy z ust rozszalałego zielonego potwora i tylko to, że byliśmy coraz dalej od tysięcy jego usiłujących nas pochwycić ramion, sprawiało że wciąż żyliśmy. Panna Andersen z wielkim trudem utrzymywała w miarę równą odległość, szalony spektakl hipnotyzujących płomieni trwał po prawej stronie, ta czerwień tańczyła w naszych szeroko otwartych oczach. Ale brakowało drugiej czerwonej linii i pilot, uchodząc przed językami strzelającego ku nam ognia musiał uchodzić w lewo, w nieznane, w mrok tak gęsty że dwupłat zdawał się w nim grząznąc, a poza tym...

Poza tym, tam właśnie był rozwścieczony las i jego gałęzie, których nikt z nas nie widział. Nie widzieliśmy w ciemności. Claudette też nie.

To stało się dosłownie w ostatniej chwili, gdy już poprzez przesłaniający prawie wszystko dym pożaru dostrzegaliśmy już zarys linii drzew tuż pod kadłubem. Potężne uderzenie gdzieś w bok rzuciło nas na jedną ze ścian. Posypały się skrzynie, ktoś z nas zawył z bólu. Po twarzy innego popłynęła lepka strużka krwi...Ciecz w tych dziwnych przytwierdzonych do ścian pojemnikach wydała charakterystyczny odgłos uderzając o blachę. Gdzieś nad nami, a może z boku, sam nie wiem, rozległ się źle wróżący chrupot czy jazgot machinerii. Pilot rozpaczliwie usiłował odzyskać kontrolę nad maszyną, wszystko zawirowało. Tej części nie pamiętam najlepiej, wiem że myślałem o oddalającym się Samaris. Tak już bliskim, a przecież tak dalekim...


Nie wiem, ile czasu minęło zanim się ocknąłem. Dwupłat szedł w miarę równo, choc co jakiś czas trzęsło, zgrzytało i wtedy zawsze od kabiny słychać było siarczyste przekleństwa Panny Andersen. Byliśmy w powietrzu! Dwupłat przecinał przestworza, mknął niczym pocisk przez mrok, przez huk wiatru, a wysokośc cisnęła niemiłosiernie bębenki uszu. Trahmer, jego żar i tajemnice, jego płaskonosy mieszkańcy i niezrozumiałe bóstwa, ostatni przystanek i ostatnia przeszkoda na drodze do Samaris zostały gdzieś daleko, gdzieś tam w dole. Zdawał się byc tylko kolorowym, szalonym snem który przyśnił się kilku na wpół żywym ludziom znajdującym się na pokładzie latającej machiny. Machiny zmierzającej w znajomym wszystkim kierunku...


- S a m a r i s ...- po twarzy Claudette płynęły nadal łzy - ...lecimy tam. Nic nas już nie zatrzyma.







Słońce zachodziło...Już po raz drugi od tamtych wydarzeń. Dwupłat był już daleko, choc krajobraz tam w dole nadal wydawał się wcale nie zmieniac. Nisko, pod chmurami i rozlewającymi się właśnie barwami zachodu pyszniło się wieczne morze zieleni, rozciągająca się we wszystkich kierunkach dżungla. Patrząc z wysokości łatwo można było teraz zrozumieć przekonanie tubylców Trahmeru o tym, że jest ona jednym organizmem, jednym bytem. Ale pasażerowie nie myśleli już o Trahmerze, nie wiedzieli, że w tym samym czasie właśnie w tym pozostawionym za sobą mieście, pod tym samym malowanym pędzlem zachodzącego słońca niebem, zaczyna się wielka uroczystość.

Zgromadzone na placach i ulicach pod piramidami tłumy podniosły niesamowity hałas, gdy na szczycie najwyższego z zigguratów pojawiła się majestatyczna postać władcy, którego przybycie oznaczało rozpoczęcie misterium. Dla związanych, nagich i oszalałych ze strachu, rozciągniętych na kamieniach ofiar, przybycie to oznaczało początek długiego i strasznego końca.

Król Trahmeru uniósł wysoko ręce.




 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 25-03-2011 o 09:29.
arm1tage jest offline