Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-03-2011, 11:27   #55
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Bree, Marzec 251 roku



[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=8eOIU9ekSMk[/MEDIA]


Mężczyzna po trzydziestce nosił kilkudniowy zarost, który teraz z bliska dało się dojrzeć w cieniu kaptura. Sprawiał wrażenie kolejnego wędrowca jakich wielu na szlakach Śródziemia. Z lekka zaniedbanego i w przybrudzonych ubraniach. Pod ciemno-zieloną peleryną nosił skórzaną kolczugę i pas. Na nogach wysokie buty. Wyraz twarzy miał jak z kamienia. Surowy raczej jeśli już, choć ciężko z niej było doprawdy odgadnąć jakiekolwiek emocje. Był wysoki, nawet bardzo i dobrze zbudowany.

- To o co chodzi? - zapytała prosto z mostu Rohirimka.

- O to - odpowiedział.

Otworzył dłoń na której spoczywał pierścień. Tak dobrze wyryty w jej pamięci. Nie czekając na werbalną reakcję dziewczyny, której oczy otworzyły się szeroko ciągnął stalowym głosem.

- No właśnie. Skąd go mam? Od jubilera, któremu go sprzedałaś. – powiedział uprzedzając pytania. – Tylko spokojnie. On żyje. Na pewien czas musiał zniknąć. Zanim do niego dotarłem, zdążył rozpytać pół Fornostu o ten sygnet. Rodzina książęca Dol Amroth jest ci bardzo wdzięczna i życzy ci dobrze. Dearbhail. Twoje życie jednak jest w niebezpieczeństwie. Nic ci nie grozi póki jesteś przy mnie. - po czym tonem, jakgdyby oznajmiał cos co już się wydarzyło powiedział - Jedziemy do Tharbadu. Pakuj manatki. Po drodze opowiesz historię krasnoluda.

Dearbhail już chciała wypalić ułożoną w naprędce ripostę, gdy przez karczmę dał się słyszeć nad śmiech i śpiewy tańczących na stole hobbitów, złowrogi ryk rozeźlenia.

- Osz ty kurduplu! – ryknął wstając od stołu znajomy ochroniarz ze „Złotej Rybki”. – Ostatni! Za ostatnie miedziaki!

Dookoła ludzie rechotali, bo halflingi pląsające na deskach ławy, przy której dosiadł się olbrzym, nogą wytrąciły mu z ręki dzban. Górując nad otoczeniem był równy z obracającymi się na wysokim stole, trzymającymi się nawzajem pod ramiona młodymi hobbitami. Najgłośniej śmiał się człowiek, który stał na własne nieszczęście zaraz obok kwadratowej klaty poczerwieniałego ochroniarza. To właśnie on w locie stracił przytomność szybując na sąsiedni stół, po otrzymaniu siarczystego uderzenia z otwartej ręki, wywracając kielichy i półmiski siedzących przy nim ludzi. Widać wszystkim jakby tego brakowało, bo większosć nie dała się długo prosić i po chwili pofrunął dzban z trzaskiem rozbijając się na ścianie chybiwszy ruchomego celu.

Później poleciały pieści, kopniaki, naczynia i wkrótce wnętrze karczmy ogarnęła burzliwa bitwa w centrum której potężnymi ciosami zamaszystych ramion, niczym skrzydeł wiatraka, sylwetka olbrzyma z Fornostu młóciła każdego kto nawinął się pod rękę. Na głowach gosci i deskach podłogi pękały gliniane dzbanki. Halflingi zazwyczaj czmychały pod stoły skąd niektórzy młodzianie śmiejąc sie podstawiali nogi walczącym. Kilku hobbitów, nazywanych jak Dearbhail zdążyła się dowiedzieć podczas pobytu w Bree, Stoorami, którzy ze wszystkich szczepów wyglądem najbardziej przypominali ludzi brało czynny udział w bijatyce.

Rohimirka w ostatniej chwili zdołała wstać od stołu, kiedy przejechał po nim na plecach pijany jegomość z rozbitym nosem, nim z hukiem zwalił się na deski podłogi. Tajemniczy rozmówca wyciągnął ku niej rękę, chcąc najwyraźniej pociągnąć ją ku sobie, bo w tłumie za plecami Dearbhail wszystko fruwało w powietrzu niebezpiecznie przesuwając się w stronę dziewczyny lecz musiał ją cofnąć, aby zdzielić jednego, dwóch, trzech nacierających kolejno na niego napastników. Muzykanci chowając się za wywróconymi stołami grali dalej a nawet jakby głośniej. Widziała karczmarza, który z drewnianą pałą czaił się za szynkwasem i każdego awanturnika, który korzystając z zamieszania sięgał po ustawione za ladą pełne dzbany, częstował w łapach lub głowie uderzeniami, nie szczędząc razów. Kiedy odwróciła się w drugą stronę zobaczyła lecącą w jej stronę pieść wysokiego, szczerbatego chudzielca.

Tego samego, który wcześniej wpychał łapy przy barze tam gdzie nie trzeba.












Rhudaur, Kwiecień 251 roku



Nim przeprawili się przez rzekę w lesie zastała ich noc i po szybkim marszu w milczącym, ponurym lesie z ulgą ujrzeli dym Umbathowego komina.Gospodarz na wieść o przegonieniu orków ucieszył się jak dziecko. Po chwili zastanowienia i wyrazie twarzy wędrowców zrozumiał, że radość jest przedwczesna. Zagrożenie okazało się być realnym i namacalnym, na dowód czego po ujrzeniu wyciągniętej z wora wykrzywionej gęby orka aż przysiadł blady ze strachu. Później nabrał animuszu i o opuszczeniu farmy, za nic nie chciał słyszeć. Stada ze sobą do Ostatniego Mostu nie powlecze marudził, więc będą ostrożni.

- Niech no tylko wróci! To my go urządzim! – odgrażał się. – Starej mojej powiedźcie, że do domu wracać może. Dziad mawiał, że orcze pomioty śmierdzą tchórzem. Takiegoscie mu strachanapędzili, że jeszcze teraz pewnie daje dyla na tym swoim wilczku z podkulonymogonem, za siebie bojąc się spozierać!

Z podziwu nie mógł wyjść i samouwielbienia, że miał taki dobry pomysł, żeby właśnie u nich „Pod Mostem” szukać pomocy. Proponował gościnę i ze smutną miną odprowadzał wracających do Ostatniego Mostu wędrowców. Tych, którzy po przesiedzeniu nocy w jamie, dniu tropienia uwieńczonym walką w Trollashaws, do świtu zamierzali iść dalej.

Endymionowi otworzyła się rana w połowie drogi do karczmy. Potyczka w lesie i forsowny marsz zdecydowanie nie służyły gojeniu się obrażeń. Zasklepiająca się pomyślnie pamiątka po Thurgu zaczęła krwawić na nowo a Strażnik czuł, że zaczyna go rozpalać gorączka. Wiedział, że nie jest to najlepszy czas na osłabienie. Nie wtedy, kiedy czeka ich długa podróż do Tharbad. Łeb orka w worku zarzuconym przez ramię, dyndając się w marszu, swoim obijaniem ponaglał i przypominał jak kruche bywa życie. Pojawienie się goblina zwiastowało rozświetlone ostrze. Jego śmierci towarzyszyło całkiem zgoła inne widowisko, które teraz wracając mógł kontemplować do woli, bo czasu było pod dostatkiem, żadnemu z nich nie paliło się do rozmowy. Endymion widział, że skonaniu orka wtórowało zjawisko nienaturalne. Oczy Andarasa rozbłysły matowym szkarłatem, jakby na chwilę zaszły wypełniającą szczelnie gałki oczne krwią. Wstający z ziemi Kh’aadz nie dostrzegł tego czego człowiek był świadkiem.

Za to obrażenia Kh’aadza, niby podobne, były jednak jak świeże nacięcia kozikiem na korze wiekowego dębu. Irytujące na wspomnienie, lecz prawie wcale niezauważalne przez krasnoluda, który bardziej martwił się o kondycję listu, który skrywał skórzany pojemnik, jak o własne zdrowie.

Andaras ocierając się o śmierć, z której szponów wyrwał go Kh’aadz ryzykując własną głową, wyszedł ze starcia poturbowany. Zacerowany przez rangera, który okazał się całkiem znośnie kompetentnym zielarzem i osobnikiem operującym igłą i nicią niemal tak zręcznie jak swoim półtorakiem, pół-elf-pół-człowiek kroczył przed siebie objuczony myślami i znaleziskami ostatnich kilku dni. Amulet pulsował dodając sił lub przynajmniej podnosząc ciśnienie i stał się lekkim, jak to zwykle bywało zaraz po tym jak oczy jego nosiciela przechodziły w karmazynową poświatę. Tajemnicze ostrze ostrzegające przed orkami odkryło swoją zagadkę i teraz, jako prezent od strażnika z okazji pamiątki dziedzictwa elfów tkwiło zatknięte u Andarasowego pasa. Kto, może gdyby człowiek wiedział z czym ma do czynienia, nie rozstałby się tak szybko z jakże funkcjonalnym i przydatnym kawałkiem niezwykłej stali. Z kolei krasnoludzkie znalezisko z ruin Minas Aren milcząco spoczywało bezpieczne w fałdach ubrania przyćmione starciem z goblinami. Pomimo nowych wrażeń i przedmiotów czegos również brakowało. Strzały której na próżno szukał w lesie.

Karczma „Pod Mostem” przywitała ich świtaniem. Nim Gybon zdążył postawić na stole dymiące śniadanie wieść o orkach rozeszła się lotem błyskawicy po osadzie. Jako pierwsi przebiegli zbrojni ze strażnicy. Dopiero pokazana ucięta orcza głowa zmyła z twarzy niedowiarków resztki wątpliwości. Strażnicy i miejscowi napaleni na polowanie w Trollshaws dopiero po stanowczym przemówieniu do rozsądku ostygli nieco w swoich zapędach. Na farmę Umbartha wraz z żoną farmera i jego dziećmi wyruszyło trzech zbrojnych. Dwóch konnych wyjechało na Gościniec do Bree. Wkrótce i oni pokrzepiwszy się ciepłą strawą w rytmie Andarasowych ponagleń szykowali się do dalszej podróży.

Przed południem Andaras i mruczący pod nosem Kh’aadz dosiadając Bestię ruszyli z kopyta na przełaj ku Tharbad. W ślad za nimi ruszył Endymion, któremu pod stajnią zeszła jeszcze chwila, której elf z krasnoludem nie chcieli mu odbierać, zostawiając go samym z Ameą. Dziewczyna w ubraniu podróżnym gotowa do drogi całkiem zaskoczyła Strażnika, który szykował się do odjazdu na koniu Dunlandczyków, odkupionym od karczmarza za pożyczone od Andarasa trzy złote monety i resztę srebrników rangera jakie zostały po opłaceniu rachunku w karczmie.

Jechali wzdłuż występującej z brzegów Mitheithel, na przełaj, zaśnieżonym brzegiem doliny, licząc trzy tygodnie długich dni podróży oraz wioski rybackie, w których mogliby zatrzymać się na noc.












Tharbad, Kwiecień 251 roku



Pewnego dżdżystego poranka boczną drogą , wijącą się przez zamglone rozlewiska, trójka wędrowców na dwóch koniach wjechała na Trakt Północno-Południowy. Ich oczom po krótkim czasie ukazało się miasto rozciągnięte po obu stronach rzeki. Nad nim wisiały czarne chmury. Spowite w gęstej mgle senne dzielnice przywitały ich pustymi, brukowanymi ulicami. Dzień zaczynał się pochmurnie i na tle szarych budynków tylko oko estety dostrzegłoby kwitnące pęki krzewów i drzew sadzonych gęsto w parkach, skwerach, przy basenach i fontannach.





Mimo zmęczenia, brudni trudami podróży kierowali się w stronę Mostu Tharbadu. Wszystkich łączył ten sam kierunek. Andaras miał do załatwienia wspomnianą krasnoludowi sprawę. Kh’aadz podążał za elfem, a Endymion zanim podejmie decyzję czy udać się do zamku Lorda Tharbadu, który górował na wzniesieniu wyspy na rzece, czy jechać dalej do Minas Tirith. Jako, że elf kierował się do sklepu zielarza, ranger nim podjął decyzję, a że było to po drodze, towarzyszył im chętnie. Wjeżdżając do dzielnicy portowej widzieli liczne plakaty rozwieszone na słupach rynkowych i ścianach kamienic. Co kilka budynków rzucił się im w oczy kolorowy plakat „Wesołe Bractwo w Teatrze Lampas”.

Sklep zielarza znajdował się w dzielnicy haradzkiej. W zakładzie pachniało aromatem kadzideł, roślin i sadzonych ziół. Nie było jeszcze żadnych gościa a i sam właściciel sklepiku, który wyszedł z zaplecza słysząc dzwonek który uderzył w otwierane drzwi, był zaspany. Mężczyzna w sile wieku wyglądał niczym zaprawiony surowym słońcem marynarz. W jego ogorzałej twarzy, przecinanej siatką zmarszczek, były głęboko osadzone niebieskie oczy. Długie włosy opadały na ramiona a luźne szaty sugerowały człowieka, który cenił sobie swobodę i funkcjonalność ubioru. Na widok Andarasa uśmiechął sie szeroko ukazując dwa rzędy zdrowych, mocnych zębów.

- Witaj Andarasie! - przemówił pierwszy okazując zdziwienie niecodziennego widoku, który towarzyszył pojawieniu się animisty. Z nie tęgą miną krasnolud i równie brudny jak jego towarzysze człowiek, którego twarz kryła się w cieniu resztek czegos, co kiedys mogło byc płaszczem. - Mam dla ciebie przednie ziółka, które specjalnie trzymam na zapleczu dla wyjątkowych klientów. Zapraszam. - powiedział odsuwając kotarę wiodącą na tyły sklepu.












Tharbad, Kwiecień 251 roku



Perła dochodził do siebie w zaciszu pokoju, który stał się na okres kilku tygodni jego nowym domem. Gospodarz dbał o zdrowie Valamira i rana goiły się bez komplikacji. Dostępne w skrzydle w którym przebywał pomieszczenia do ćwiczeń były nieocenioną odskocznią od monotonni i bezczynności. Wieczorami przesiadywał w bibliotece pierwszy raz w życiu mając tak wiele czasu na czytanie.

Kiedy czuł już się niemal w pełni sił wyruszał na miasto zamieniając kolorowy kaftan na zwykły, szary płaszcz z kapturem, który na wiosenne deszcze wtapiał Talasaara w bury krajobraz przechodniów Tharbadu jak ulał.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=FVs6ucD5dVA[/MEDIA]


Pewnego kwietniowego poranka do obserwowanego od kilku dni sklepu w dzielnicy haradzkiej uwiązawszy dwa czarne konie u parkuru zawitało trzech niecodziennych gości. Czarnowłosy elf z tarczą na plecach, która mimo misternego wykonania nie nosiła żadnych symboli, krótko ostrzyżony krasnolud w pasiastym kaftanie, którego kolorów ciężko było zgadnąć pod brudem podróży oraz owinięty na szyji i głowie szmata opadającą na ramiona mężczyna o szemarnym wyglądzie i czujnym spojrzeniu z półtoraręcznym mieczem.

Konie były piękne. Oba zdradzały gorącą i szlachetną krew wspaniałych rumaków. Ten, na którym przyjechał człowiek miał siodło i uprzęż charakterystyczną dla dunlandzkich jeźdźców, którzy od dłuższego czasu coraz liczniej pojawiali się w okolicy. Nie sposób było ich nie zauważyć, bo atmosfera w mieście jak szybko zdążył się dowiedzieć była napięta. Przy Ostatnim Moście zginął wódz Dunlandu wraz z dwoma synami, co doprowadziło do nerwowej atmosfery w Tharbadzie. Cos wisiało ciężkiego wisiało nad miastem i nie była to bynajmniej mgła.

Siedząc pod murem budynku obserwował ulicę i wśród pierwszych przechodniów zauważył grupkę głośnych drabów. Krępi, czarnowłosi mężczyźni byli o poranku już, lub jeszcze wstawieni. Nie zostawiało cienia wątpliwości, że piątka maruderów na rauszu była Dunlandczykami.

- Patrz! Koń Zarisa! – zagrzmiał jeden podbiegając do czarnego rumaka.

- Ha, ha! Tą pechową szkapę poznam wszędzie! – ryknął drugi.

- Co on tu robi? Kwiatki kupuje? – parsknął trzeci.

- Durniu! – klepnął go przedmówca z taką siłą w plecy, że tamten, żeby nie ściana budynku, upadłby na bruk. – Zaris pewnie długo na konia nie wsiądzie. Albo wcale! I bez konia wrócił! – dało się słyszeć złowrogie oprzytomnienie i zmianę nastroju w głosie dryblasa.

- Idziemy! – rzucił krótko jednen z Dunledingów kierując się wprost do sklepu zielarza.

Reszta bez namysłu podążyła za nim.






 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 31-03-2011 o 11:46. Powód: literówki
Campo Viejo jest offline