Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-04-2011, 13:09   #26
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Trzy dni minęły od chwili, gdy mieli możliwość ujrzenia w akcji długozębnego zabójcy, który - zapewne z korzyścią dla obu stron - nie zainteresował się zwierzyną dwunożną i popędził za ich niedoszłą kolacją. Skalista pustynia, na którą wkroczyli parę godzin temu w niczym nie przypominała trawiastych równin, po których wędrowali niedawno.
Co nie znaczy, że podobała się im zmiana otoczenia. I fakt, że wśród zarośli i wysokich traw nic się kryć nie mogło w niczym nie rekompensował faktu, że nagie kamienie wyglądały ponuro nawet w promieniach słońca.

- Jesteś pewien, że dobrze idziemy? Może ich zgubiliśmy?

- Thyone - odparł niewzruszony Moloss - ja się do twojej poezji nie mieszam. Ty jesteś fachowcem od składania słów w wiersze, a ja zajmuję się tropieniem. Dopóki nie dostaną skrzydeł, to muszą zostawiać ślady. Poza tym... Widziałaś gdzieś miejsce, gdzie mogliby zboczyć? A godzinę temu trafiliśmy na ich ognisko. Przecież widziałaś.

- Ale tym razem było ich mniej - nie ustępowała Thyone. - Sam mówiłeś, że jeden gdzieś zniknął.

- Nic w przyrodzie nie ginie - odparł Moloss. - Poszedł do przodu. A parę minut temu znów do nich dołączył. Przegapiłaś.

Thyone skwitowała zakończenie rozmowy ponurym spojrzeniem, reszta - skrytymi uśmieszkami. Dialogi na linii bardka - łowca trwały od dwóch dni i dotyczyły zazwyczaj jednej i tej samej sprawy. "Na pewno ich zgubimy!"

- O ile nas wyprzedzają? - spytał Mark. Swoje zdanie na ten temat miał, ale opinia fachowca była więcej warta, niż jego własna opinia.

- Trzy godziny - odparł Moloss. - Góra trzy. Jeśli się przyłożymy, wieczorem możemy zobaczyć naszych wędrowców.

- No dobra. - Fradia, jak zawsze była uosobieniem praktyczności i rozwagi. - Zobaczymy. I co dalej?

- Nie 'zobaczymy' - podkreślił Moloss. - 'Ja' zobaczę.

- Ale... - zaczęła Thyone.

- Nie ma żadnego 'ale' - wtrącił się Mark. - Moloss rusza przodem, wy cierpliwie czekacie.

- WY? - głos Thyone stanowił kwintesencję znaku zapytania. - Czyli MY mamy siedzieć na zadkach, a ty i Moloss sobie pójdziecie przeżywać przygody? To jest nadużywanie stanowiska i tyle!




Wieczór spłynął szarymi barwami na skaliste tereny, łagodząc kanciastość kształtów postrzępionych skał. Znajdujące się w niewielkiej kotlince ognisko rozsiewało dokoła niepewne błyski. Czwórka osób, skupiona wokół ognia, pogrążona była w rozmowie. Ze względu na odległość nie można było się dowiedzieć, o czym dyskutowali z takim zapałem. Piąty uczestnik stał i rozglądał się na wszystkie strony, widać nie bardzo ufając panującemu wokół spokojowi.
Mitycznego chłopca, głównej przyczyny ruszenia za tą grupką, nie było widać. Dopiero po chwili Mark dostrzegł siedzącą pod skalną ścianą sylwetkę. Chociaż ognisko nie było najlepszym źródłem światła, to i tak można było dostrzec więzy na rękach i nogach owego kogoś.

To, że tamta grupka kogoś trzymała w więzach, nie świadczyło jeszcze o niczym. Powodów mógł być milion. W trochę gorszym świetle stawiał ich kierunek wędrówki. Serce Pustkowi nie było najlepszym miejscem na spacery z dziećmi. Ale wybić wszystkich, żeby potem się okazało, że byli w błędzie... Trochę głupio.
Poczekać, aż przysną i opanować obozowisko, zaskakując śpiących? Łatwo się mówiło - z wykonaniem tego typu ciekawych projektów zwykle bywały pewne kłopoty, jako że druga strona, ta zaskakiwana, nie zawsze chciała współpracować.
Podkraść się i wykraść jeńca? O czymś taki dobrze się opowiadało. W pieśniach i legendach wychodziło to zawsze wspaniale. W praktyce o sukcesach mówili ci, którym się udało. Pechowcy zwykle milczeli na wieki.

Dodatkowe utrudnienie stanowił szósty element. Brakujący kawałek układanki. Nawet ślepiec zauważyłby, że tamta grupka zmniejszyła swą liczebność o jedną sztukę. Zostać po drodze ten ktoś nie został, bowiem ślady do kotlinki prowadziły w niezmienionej liczbie. Jak na załatwianie na ustroniu potrzeb naturalnych to tamtego kogoś zbyt dawno nie było. Gdzie więc, dureń, włóczył się po nocy, zamiast siedzieć, jak bogowie przykazali, przy ognisku? Wycieczek krajoznawczych mu się zachciało? Jak niby mieli ich łapać, skoro ktoś się wałęsał po okolicy? Niby jeden to niewiele, ale mógłby napsuć troszkę krwi.

Trudno było powiedzieć, co stało się przyczyną nagłego poruszenia wśród dyskutujących. Może akurat coś zauważyli, a może doszli do jakiegoś wspólnego wniosku... W każdym razie zerwali się na równe nogi i z pochodniami w dłoniach rozleźli się na różne strony. Jedynie ten, co poprzednio stał na warcie, podszedł do jeńca, sprawdził jego więzy, a potem ponownie stanął z boku, rozglądając się na różne strony.
Jedna z pochodni zaczęła się powoli zbliżać do obserwującej ognisko dwójki. Moloss na migi zasygnalizował, że obejdzie obóz dookoła. Mark zaczął powoli, ostrożnie wracać do swoich.



Rozświetlana jedynie wątłymi płomieniami ogniska ciemność nie była niczym niezwykłym. W końcu jak niby miałoby być w nocy. Jasno jak w dzień? Czymś bardziej niezwykłym był ból głowy. Oraz niemożność ruszenia ni ręką, ni nogą. Na szczęście nie obrażenia głowy były przyczyną niemożności poruszenia się. Jeśli, oczywiście, solidne rzemienie, służące do wiązania, mogły stanowić powód do szczęścia.
Fakt, że niedaleko leżał jeszcze ktoś, co dało się wyraźnie słyszeć po urywanym, sapiącym oddechu, również nie był pocieszający. Cóż wesołego tkwiło w tym, że ktoś jeszcze był w takim samym położeniu? Raczej nic.
Mark ponownie spróbował się poruszyć. Odrobinkę, by jeszcze raz sprawdzić wytrzymałość więzów. Gdyby miał czas... dużo czasu i spokój... I żadnych świadków.

Zbyt dużo tej samotności i spokoju nie miał. Zbliżające się kroki i dwa głosy przerwały względną ciszę.
- Co z nim? - Pytanie dotyczyło zdaje się Mark'a, bowiem towarzyszyło mu mocne kopnięcie.
- Ano na razie nic. Leży i nawet nie drgnie. Rolf nieźle mu dogodził. Jak skończymy z tym małym, to się weźmiemy za tego.
Przenikliwy pisk rozpaczy i strachu przerwał jego wypowiedź. Po głośnym uderzeniu, którego adresatem tym razem nie był Mark, rozległ się jęk i zapanowała cisza przerywana chlipnięciami.
- Dowiemy się, czego tu szuka - mężczyzna kontynuował, jakby nic się nie stało - a potem Leonora ma względem niego jakieś plany.
- Aż mi go żal. - W głosie mówiącego nie było nawet cienia współczucia. - Ulryk, dalej, na co czekasz? Chwytaj gówniarza, lekki, to sobie sam poradzisz.
Kolejce uderzenie.
- Cholerny smark. Ugryzł mnie. Ja cię...
- Zostaw go, Ulryk, bo jeszcze go uszkodzisz i kawaler Cedryk się zdenerwuje. A i twoja kuzynka się będzie złościć. Wciśnij mu z powrotem szmatę. Po coś ją już teraz wyciągał?
Kolejny, zduszony pisk, zaświadczył o tym, że dobra rada została wysłuchana.
Po chwili Mark został sam.

Teraz z pewnością by się przydała znajoma tygrysoludka. Jej ostre ząbki raz dwa poradziłyby sobie z krępującymi Mark'a rzemieniami. Istniał jednak cień podejrzenia, że mutantka zamiast do rzemieni dobierze się do skóry jeńca, a to by było nieco mniej przyjemne...
Czekanie na ewentualną pomoc Molossa również mogło oznaczać spotkanie ze wspomnianą przez Ulryka Leonorą. A Mark jakoś nie był w nastroju do zawierania nowych znajomości, choćby czekała na niego najpiękniejsza kobieta świata.

Na rzemienie zawsze można znaleźć jakiś sposób. Przegryźć... przepiłować na ostrym kawałku skały... przeciąć wyciągniętym z rękawa czy cholewy nożem. Rozerwać. Ponoć komś się udała taka sztuczka. Albo jak wąż się wyślizgnąć, co igrce na jarmarkach pokazywali.
Można też było innych metod użyć, dla zwykłego człeka niedostępnych, które Mark na czarną godzinę trzymał. Co prawda do czerni dużo brakowało, no i strażnik, co jak dusza potępiona wokół przygasłego nieco ogniska się snuł, świadkiem mógł być niepotrzebnym, ale przy odrobinie szczęścia mogłoby się udać. Co prawda przydałoby się jakieś małe zamieszanie, które odciągnęłoby wartownika choćby na parę uderzeń serca, ale za dużo nie należało wymagać od Lorrel. Ona stwarzała okazję, a człek sprytny i przedsiębiorczy sposobność powinien móc wykorzystać.

Chmura zakryła na moment księżyc, a czarne cienie uniemożliwiły dostrzeżenie jakiegokolwiek ruchu jeńca. Mark podkulił nogi, poczekał, aż strażnik odwróci się plecami...
Żar silniejszy niż płomień ogniska spopielił więzy krępujące nogi. Jeszcze ręce...

Zamieszanie, jakie nagle wybuchło kilkadziesiąt metrów dalej, tam gdzie zgromadzona była reszta tej podejrzanej kompanii, było chyba czymś zgoła niespodziewanym, bowiem strażnik, miast pilnować ogniska i, pośrednio, Mark'a, zrobił kilka kroków w kierunku rosnącej wrzawy, w stronę okrzyków, wśród których dominowały polecenia chwytania za broń, strzelania, zabicia...

W strażniku obowiązkowość przeważyła widać nad ciekawością, lub też intucja podpowiedziała mu, że coś jest nie tak. W każdym razie odwrócił się w tym samym niemal momencie, w którym Mark pozbył się ostatniego kawałka sznura.
Bez chwili wahania sięgnął po nóż i zaatakował.
 
Kerm jest offline