Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 31-01-2011, 20:43   #21
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Katastrofa! Inaczej nie dało się tego określić. Była niemal pewna, że któreś z nich zginęło. Jeśli nie w osuwisku, to pod kopytami monocerusów. Próbowała grać spokój, podczas gdy wewnątrz niej dosłownie wszystko dygotało, a włosy jeżyły się na karku. Może to jeszcze z osłabienia? No bo niby z jakiego powodu? A może jednak nie... Sama nie wiedziała skąd wziął się w niej ten niepokój. Przecież to tylko ludzie - powtarzała sobie wciąż od nowa i od nowa, do znudzenia. Nie powinno jej obchodzić, co się z nimi stanie. Przyleźli tu nieproszeni, na własne ryzyko i sami powinni byli ponosić za to pełną odpowiedzialność. Diabli by ich wzięli! Jeden mniej czy jeden więcej, nie powinien robić różnicy... a jednak martwiła się.
Jeśli coś złego stało się Tilney’owi, albo co gorsza tamtej kapłance, służce Samary... Bzdura! Dlaczego niby miała czuć się w jakiś sposób winna? To magoa ich tu sprowadził, więc na jego sumienie spadały wszelkie konsekwencje. Mimo to istniała możliwość, iż - jak to najczęściej bywa w takich przypadkach - odpowiedzialność owa przypisana zostać może komuś, kto w danej chwili nie stanowi zbyt wygodnego towarzystwa, lub w jakiś inny sposób odstaje od reszty. A któż by tu mógł odstawać bardziej niż pewna were? Zaznaczmy - ranna i osłabiona were.

Lepszej okazji już mieć nie będą... Czuła to doskonale. Powoli, lecz sukcesywnie odzyskiwała sprawność. Odrobina odpoczynku i starania wielebnej włożone w opatrzenie jej ran w połączeniu z witalnością i pozostałymi zaletami jej drugiej natury, działały cuda. Od rana z satysfakcją obserwowała zanikające na dłoniach i ramionach stłuczenia i zadrapania. Ten sam proces zachodził z pewnością w porwanych pazurami i kłami skakunów tkankach, zakrytych bandażami Egerii. Jeszcze jedna spokojnie przespana noc i zapomniałaby o skutkach starcia z błękitnymi mordercami. Tylko czy następna noc będzie spokojna?

Cholera. Powinna być bardziej czujna. Dalej nie potrafiła zrozumieć prawdziwych intencji tych ludzi. Tak po prostu z dobrego serca niańczyli potwora? Nie może to być. Z resztą tak czy inaczej będzie musiała wkrótce udać się swoją drogą. Gh’Aa czekał na wsparcie. No, może nie czekał, ale Lilith miała nieodparte przekonanie, że cymbał będzie jej potrzebował, o ile jeszcze nadal tkwił we własnej skórze. Wszystko wyjdzie na jaw, kiedy zdecyduje się opuścić tę wesołą gromadkę. Niech tylko spróbują ją zatrzymać...
Na razie musiała jednak stawić czoła losowi. Pocieszające w tym wszystkim było przynajmniej to, że nie musiała tego robić sama. Kroczący obok niej mężczyzna wydawał się być równie przejęty owym wypadkiem.

Z bólem w boku i niepewnością w sercu zbliżała się do kręgu pochylonych nad pobojowiskiem ludzi. Z niejaką ulgą ujrzała wśród nich Egerię. I mało piorun jej nie strzelił. Sama nie wiedziała czy cieszyć się czy wściec - również Tilney stanął przed nią pokryty szarym pyłem, ale na pierwszy rzut oka cały i zdrowy. Może poza paroma lekkimi otarciami. Chyba jednak coś mu przywaliło w głowę, bo nijak nie mogła pojąć o czym on do niej mówił. Do czasu...


***

Złość? Wściekłość? Nie. Początkowo nawet o tym nie pomyślała. Może jedynie żal. Tak żal, to najlepsze słowo. I bezsilność. W tej torbie było wszystko, co miała. Jej przeszłość. Historia jej życia opowiedziana przez czas. Gniew przyszedł później. Mówili coś. Prawie nie słyszała. Jakież to złośliwe demony przywiodły ich w jej pobliże? Co w nią wstąpiło, by miast wiać, kiedy miała taką sposobność, została wyciągając im dupska z tego cyrku ze skakunami? Jedno nieszczęście za drugim. Zabije! Na Owrla! Niechże się jeszcze raz któreś odezwie. Nie wytrzyma i zabije! Kwestię stanowiło - jak? Jedna na dziewięciu? Marne szanse. Opanuj się Lili... Za młodaś jeszcze na śmierć. Niech ich Thorg piorunem strzeli! Bogowie strzeżcie mnie! Pomożecie mi się od nich uwolnić, zanim własną ręką złożę jednego po drugim, w ofierze Krwawej Pani, Madeh.
Siłą powstrzymywała się, by nie syczeć i nie warczeć, jak zwierzę. O nie, nie chcemy ich przestraszyć, ani zbyt wcześnie alarmować. Mają zbyt wiele kusz i bełtów. Nawet gdybyś rozszarpała jednego, reszta Cię dopadnie. Jeszcze nie teraz. Najpierw odzyskaj siły. Potem zrobisz, co zechcesz. Tak zrobię z wami, co tylko zechcę, jak mi jest miła pamięć wszystkich, których śmierci winne jest wasze psie plemię! Nie jesteście więcej warci od całej reszty kundli!

Mogła spróbować. Wiatr dął w dobrym kierunku, prosto w ich twarze. Jeden ruch i porwie chmurę porażającej ciało trucizny. Wokół dłoni gorączkowo przeszukującej zawartość torby, czuła miękko otulający ją, lekki proszek, który wydostał się z pojemników potłuczonych kopytami unikornów. Wystarczyła garść, albo dwie, a ich płuca wypełniłyby się paraliżującym pyłem. Dziewięć istnień. Zemsta znów pokazywała swoje kuszące, słodkie oblicze. Spoglądała prosto w oczy, prosząc o wysłuchanie. Pieściła zmysły bestii wyobrażeniem powoli uchodzącego z ich ciał życia. Zrób to... za głowę Letha... za cierpienia Derreny... za życie Manny'ego... zrób to! Tak... zrobię z nimi, co zechcę. Będą patrzeć, jak powoli wysączam krew z ich żył. Niech wiedzą, że umierają. Nie dam im wyboru, tak, jak i oni nie dali wyboru tamtym. Za Leth'a, za matkę, Lynnoy'a... Miała ochotę wyć. W gardle wzbierał szaleńczy krzyk.

Palce gmerające wciąż we wnętrzu plecaka, trafiły wśród ostrych potłuczonych skorup, pogniecionych przedmiotów i przywierającego do skóry proszku, na promieniujący chłodem kawałek metalu. Zacisnęły się na nim konwulsyjnie. Skurcz przeszył szczęki Kocicy, zwierając je z sobą do bólu. Wstrząs był na tyle silny, iż targnął całym ciałem Kocicy, zwalając ją na kolana i wyciskając spod powiek palące łzy. Precz! Nie pozwalam! Ból był przejmujący. Niewidzialne pazury cięły i rwały umysł i wolę, chcąc złamać opór. Przycisnęła pięść do piersi. Spazmatycznie chwytając powietrze starała się opanować oddech. Lodowate zimno przeniknęło w głąb, przebijając się pośród szalejące w jej wnętrzu płomienie. Podniosła głowę.

- Odejdźcie - stęknęła nie swoim głosem, czując na ustach smak własnej krwi. - Szybciej! Zanim będzie za późno. - Jej głos bardziej przypominał warkot niż ludzką mowę. - Jauna, Tilney, zabierzcie ich stąd! - wyjęczała, wpatrzywszy się w twarz Marka szeroko otwartymi oczyma w barwie złocistego oranżu...

Nie czekali na powtórzenie prośby.
Próba porozmawiania w were nie tylko Mark'owi wydała się wyjściem mało rozsądnym. Cofnęli się o kilkanaście metrów. Nie tylko Tilney i Walter unieśli kusze, widząc szaleństwo w oczach were. W ich ślady poszli natychmiast Moloss i Thyone.
Fradia pociągnęła za sobą Egerię, która pchana poczuciem obowiązku chciała ruszyć na pomoc mającej kłopoty kobiecie. Kallid, mający już do czynienia z inną postacią were, natychmiast wspomógł Fradię.
W oczach Mark'a zapłonął ogień...
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 31-01-2011 o 20:46.
Lilith jest offline  
Stary 04-02-2011, 00:03   #22
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- Oczywisty dowód na to, że w każdej kobiecie kryje się bestia.
Aucassin, autor tych słów, zachłannie wpatrywał się w to, co dzieje się z were, składając w głowie pierwsze strofy ballady o wiele mówiącym tytule 'Bestia'. Nawet się nie skrzywił, gdy łokieć Thyone wbił mu się pod żebra.
Taka okazja... Miał szansę stać się naocznym świadkiem przemiany kobiety w zwierzokształtnego potwora i nie zamierzał stracić nic z tego widowiska. Wyobraźnia, chwilowo nie zaangażowana w aktualną sytuację, podsuwała mu obrazy oklaskujących go tłumów i rzucających mu się w ramiona kobiet.
- Obudź się, wierszokleto! - Tym razem szturchnięcie było mocniejsze. - Co będzie, jak nas zaatakuje?
- To powstanie poemat 'Śmierć szalonej were' - odparł cicho Aucassin, machnięciem ręki dając znak, by bardka zostawiła go w spokoju.
Było rzeczą oczywistą, że - bez względu na to, jak szybka i niebezpieczna jest were w postaci bestii - jakikolwiek atak w jej wykonaniu mógł skończyć się tylko w jeden sposób.
Oczywiście będzie mu jej żal, bo jako kobiecie nie miał jej nic do zarzucenia, ale jeśli mieli wybierać między jej życiem, a swoim...


- Śliczne ząbki... - Wzdrygnął się na widok kłów widocznych w otwartych ustach were. Ustach, które jeszcze niedawno wydawały się idealne do całowania.
Na samą myśl o całowaniu zrobiło mu się zimno, zaś wizja takiego uzębienia występującego u innych kobiet natychmiast skłoniłaby go do głębszego zastanowienia się nad celibatem. Na szczęście ta tutaj, were, była wyjątkiem.

Mark, podobnie jak inni, z niezbyt zachwyconą miną przyglądał się postępującej przemianie.
Gładka skóra were zaczęła pokrywać się niezbyt długim, żółtym futrem zdobionym tu i ówdzie czarnymi pasami.
Kształt czaszki zmienił się, pysk jakby się wydłużył. Podobnie jak uszy, które stały się bardziej trójkątne. A nogi i ręce...
Ręce zmieniały się stosunkowo mniej. Nie były to łapy tygrysa. Dłonie pozostały mniej więcej ludzkie, chociaż pokryły się futrem, zaś paznokcie przekształciły się w parucalowej długości pazury. Stopy zaczęły się wydłużać, by po chwili osiągnąć rozmiar, który z pewnością zdyskwalifikowałby ich posiadaczkę podczas poszukiwań właścicielki pantofelka pozostawionego na balu u bajkowego księcia. Nawet gdyby obciąć pazury, pokaźniejsze niż te, które pojawiły się przy dłoniach.
Miła dla oka dziewczyna przeobrażała się w stwora o znacznie mniej sympatycznym wyglądzie. A jeśli ktoś twierdził, że kobiety są śmiertelnie niebezpieczne, to miał przed sobą oczywisty dowód prawdziwości swych słów.

Nie wyglądało jednak na to, że przemiana miałaby sprawiać were jakąkolwiek przyjemność. Wprost przeciwnie...
- Ona tak cierpi... - szepnęła Egeria. W jej głosie słychać było współczucie.

Czy tak było zawsze?
Trudno było powiedzieć, jako że nikt z nich nie widział wcześniej przemiany z kobiety w stwora. Mimo wszystko miało się wrażenie, jakby were walczyła sama ze sobą.

Wtem coś się zmieniło. Magiczne promieniowanie, jakie napłynęło nagle od strony were, było bardzo słabe, mimo to jednak pobudziło natychmiast wszystkie zmysły Mark'a. To coś, co trzymała w dłoni, czy raczej już łapie... Błyskający metalem przedmiot, jaki przyciskała do piersi. To on był źródłem magii. Miał jej w czymś pomóc? Przyspieszyć, spowolnić przemianę? Złagodzić cierpienie?
Machnął ręką dając znak wszystkim, by się jeszcze trochę cofnęli.
Nie miał zamiaru zabijać zwierzołaczki, dopóki ona ich nie zaatakuje pierwsza. Wolał mieć zatem nieco przestrzeni. Pola do manewru.
Jeśli w umyśle were zwyciężą krwiożercze instynkty, będzie jednego zwierzołaka mniej. Jeżeli bestia kryjąca się w umyśle kobiety zachowa odrobinę rozsądku... W końcu nikt z nich nie zamierzał iść przez Pustkowia zostawiając za sobą stosy trupów. Nawet dla magicznej ozdóbki.

Choć w gardle were wciąż grał głuchy warkot, a z wyrazu oczu spoglądających na nich z nieludzkiej twarzy trudno było wysnuć podobny wniosek, Tilney stwierdził nagle:
- Jest za mądra, by zaatakować.
Co najmniej trzy pary oczu zerknęły na niego z powątpiewaniem. Poruszający się nerwowo koniuszek ogona were śmigał na prawo i lewo, jak gdyby sam chciał poddać w dyskusję stwierdzenie Tilneya. Mimo to, wojownik dokończył swój wywód.
- I nie wierzę, by chciała to zrobić.

- Byłaby idealna dla kogoś, kto lubi ostre kobiety - szepnął Aucassin, na tyle cicho, by usłyszał go tylko stojący tuż obok niego Moloss. I Thyone, która kopnęła go w kostkę.
I może were, bo zastrzygła naraz uszami, jej ogon znieruchomiał, a bursztynowe oczy, przesuwające się od jednej osoby, do drugiej, zatrzymały się nagle na bardzie.
 
Kerm jest offline  
Stary 08-02-2011, 15:46   #23
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Metamorfoza trwała. Dziąsła krwawiły wypełniając usta Lilith metalicznym posmakiem. Odkształcające się z ohydnym, mlaszczącym dźwiękiem rozciąganych mięśni i ścięgien kości, raziły mózg nieprzerwanym ciągiem impulsów przejmującego bólu. W dodatku to srebrzyste migotanie. Doprowadzało bestię do szału. - Nie! Nie teraz! - Poprzez purpurową mgłę wściekłości widziała wycofujących się ludzi i ich wymierzone w nią kusze.
- Zabije nas! Zabije nas bezmyślne bydlę - wściekała się w duchu na swoje drapieżne, chciwe krwi alter ego. Przyczyną połowy jej błędów życiowych z reguły bywało to, że odczuwała tam, gdzie powinna myśleć, a myślała tam, gdzie powinna odczuwać. Przypadek sprawiał, że dziś mogło się to zmienić, kończąc wszelkie przemyślenia, jak i odczuwanie. Definitywnie.

Błąd za błędem. Znów dała się podejść. Straciła czujność w najgorszym momencie jaki mogła sobie wybrać. Co jej pozostało? Uciekać? Walczyć o życie? Bestia rwała się naprzód i Lilith wciąż musiała trzymać ją mocno za pysk. Dość łatwo mogła wyobrazić sobie finał, gdyby jej się nie powiodło. Problem w tym, że tamta korzystała mniej więcej z tych samych obszarów mózgu. Lepiej żeby nikt z tamtych nigdy nie dowiedział się, jakie obrazy przekazywała siłą sugestii. W odwecie część ludzkiej osobowości Lilith, podrzuciła jej wizję własnego truchła potraktowanego jedną z zabawek Tilneya. Może właśnie to ją ocuciło. Chociaż gdyby nie amulet... Mieli szczęście. Ta chwila zwłoki ocaliła im karki. Po prostu mieli szczęście. Tylko czy Kocica mogła liczyć na podobne?

Posiedli całą jej broń, a części ekwipunku znajdującego się w torbie (o ile cokolwiek przetrzymało kontakt z kopytami monocerusów) nie zdążyłaby nawet wydobyć, nie mówiąc o użyciu go. W międzyczasie dostałaby przynajmniej kilkoma bełtami. Wystawiła się im jak kaczka do odstrzału. Została jej tylko garść trującego proszku, z którym sama też musiała obchodzić się bardzo ostrożnie i jedynie cień szansy na przeżycie. Zaskoczyło ją więc niebywale pewne i proste stwierdzenie szarookiego wojownika, podające w wątpliwość jej krwiożercze intencje. Jakoś jednak nie potrafiła dopatrzeć się szerszego poparcia owej hipotezy pośród jego towarzyszy. Miary goryczy dopełnił, raczej nieprzemyślany w jej zrozumieniu, przytyk blond-włosego młodziana, skierowany wyraźnie pod jej adresem. Jedyna Thyone zrozumiała jej uczucia. Można powiedzieć, iż bolesny grymas na jego twarzy po kopniaku wymierzonym ciężkim butem dziewczyny w pełni usatysfakcjonował Kocicę.

- Czyżbysz do nich należał? Nie sządżę! - chrapnęła nosowo w stronę barda. - Wyglądasz na takiego, co woli szpijacz szłodki miód. A szkoda... Prrawdżiwi mężczyżni nie jedżą miodu, prrrawdżiwi mężczyżni jedżą pszczoły - wysyczała.
- Skąd to znasz? - zainteresował się Aucassin, niezbyt zdeprymowany skierowanymi w jego stronę słowami.
- Że niby czo? – fuknęła ostro, odrobinę sfrustrowana niefrasobliwym zachowaniem gładkolicego młodzieńca.


Nawet nie wyglądał na specjalnie przestraszonego. Wlepiał w nią tylko roziskrzony wzrok, a grdyka prowokująco (Kocica wodziła za nią wzrokiem, jak zahipnotyzowana, od czasu do czasu mlaszcząc nerwowo) latała mu w górę i w dół, nie dając sobie rady z zasychającym z przejęcia gardłem. Nie była przekonana o co w tym tak naprawdę chodziło, ale miał w sobie coś z mentalności leminga. Uderzające podobieństwo.
Lubiła lemingi. Były kruchutkie i chrupiące w środku. I takie akuratne. W sam raz na jeden kęs. Czasem niemal same pakowały się w łapy. Znakomita przekąska. Szczególnie jeśli nadarzała się okazja, by przedtem nadziać je na ruszt i opalić futerko.
Wyszczerzyła się radośnie do ślicznego ludzia.
Nawet nie chodziło o to, że był młodziutki i apetyczny. Sęk tkwił w tym, że absolutnie nie potrafił rozsądnie skalkulować opłacalności pewnych słów i działań. Bogowie kochają głupców. Może dlatego jeszcze żył. Chociaż jeśli miałaby mu coś doradzić, to sugerowałaby, aby wypuszczając się w jakieś bardziej niebezpieczne miejsca, zwłaszcza na Pustkowia, zawsze podróżował z kimś smaczniejszym od siebie. Lub przynajmniej z kimś takim, jak Thyone, kto w odpowiednim momencie kopałby go w jakieś wrażliwe miejsce.

Aucassin wpatrywał się w were z jeszcze większym - choć wcześniej zdawać by się mogło, że to niemożliwe - przejęciem. Przechylił lekko głowę, jakby chciał przyjrzeć się were z nieco innej perspektywy.
- Nie... nikt w to nie uwierzy... - mówił do siebie.
- Mogłabyś się przez moment nie ruszać? - zwrócił się do were. - Dwie, trzy minutki...
Nie czekając na odpowiedź, i gniewną reakcję Thyone, wziął do ręki płaską, zawieszoną na pasie, torbę i rozłożył ją. - Dwie minutki... - powtórzył proszącym tonem.

- A czo? Muszicze lepiej wymierzycz? Taa... jaszne! A potem mnie szprzątniecze i po krzyku? - Przyczaiła się uginając lekko kolana, a wzrokiem szukając drogi ucieczki, która dałaby jej jakieś szanse przeżycia. Odwrót nie dawał szans wcale. Prowadził przez otwarty teren i wystawiał jej plecy na strzały. Poza tym mogła jedynie spróbować wspiąć się po pełnej załomów i półek ścianie skalnej i dostać się na szczyt, zanim któryś z kuszników skutecznie by ją z niej zdjął. Czuła, że wykonanie wyroku wsiało na cieniutkim włosku. Odroczenie wykonania go zapewniał jej chyba chwilowo, względny bezruch. Jakaś nadzieja przecież jednak istniała. Widzieli co się z nią dzieje, a jednak nie stracili panowania nad nerwami. Może i nie dopuszczali myśli, że zdoła im zaszkodzić zanim ją utłuką, ale jeśli zauważy choć cień zagrożenia, drogo sprzeda swoją pręgowaną skórę. Przynajmniej jednego zabierze z sobą przed Spowiednika.

- Nie bądź głupia! - Aucassin gestem o znanym na całym świecie znaczeniu popukał się w czoło. - Jak się będziesz ruszać, to kąt padania promieni słonecznych się zmieni.
Thyone parsknęła śmiechem, co spotkało się z rzuconym spode łba spojrzeniem barda.
- Aucassynie, daj spokój - wtrąciła się Fradia, mimo wtrącenia się do rozmowy nie spuszczająca were z oczu. - Widać ona nie chce mieć portretu. Musisz pogodzić się z tym, że nie każda kobieta zna twoją sławę. A może ona akurat nie ma ochoty na pozowanie.

- Pożowanie? Na cholerę czi to? - sapnęła, zdezorientowana irracjonalnym zachowaniem "leminga" i śmiechem dziewczyny. Wcale nie wpłynęło to na nią odprężająco, zważywszy na ilość ostrych, stalowych grotów czekających tylko na jeden znak, lub podejrzany ruch. Nawet Tilney, mimo wcześniejszych deklaracji nie wykazywał szczególnej chęci spuszczenia jej z celownika.

- Wszak zanim sobie pójdziesz, to chociaż cię narysuję... - Bard zdawał się być zaskoczony zaskoczeniem were. - A jak mam to zrobić, jak się będziesz stale kręcić?
Teraz nie tylko Thyone była rozbawiona. Również na twarzach Tilney'a i Waltera pojawiły się tłumione uśmieszki.

Już niczego nie rozumiała. Łatwiej byłoby się domyślić na podstawie zmarszczek na skorupce, co kombinuje orzech. Za to napięta atmosfera odrobinę straciła na gęstości. Może nie warto było się tak spinać? Może rzeczywiście przypadkiem trafiła na tak zwanych "dobrych ludzi"? Niewiele brakowało, a sama roześmiałaby się, rozbawiona tą myślą.

- Aucassin chce, jak mi się zdaje, namalować twój portret, gazte. - W słowach Mark'a również czaiło się rozbawienie wywołane zaistniałą sytuacją i przebiegiem dialogu.

- Żawsze to jakasz namiasztka trofeum sz polowania na żwierzołaka. - Jakkolwiek podejrzanie to mogło wyglądać, wyszczerzyła się szeroko do zebranych. - Czo żamierza, jeszli mogę wiedżecz, począcz sz tym arczydżełem? Żapreżentowacz publicznie w sztoliczy Imperium? Proszczej od raszu żdiącz szkórę sz were.

- Nie bywam w stolicy - odparł Aucassin, szkicując naprędce portret. - Byłbym tam przyjęty równie gorąco, jak ty. A to będzie do mojej prywatnej kolekcji. I może potem, kopia, do kroniki Mark'a.

- Jeszcze jaczysz chętni na przeczudnej urody obrażek? Przybracz jakąsz szczególną poszę, miszczu? - zapytała z przekąsem, opierając rękę na wdzięcznie wysuniętym w bok biodrze.

- Nie, dziękuję. - Bard uśmiechnął się czarująco. - Jesteś bardzo miła, że zechciałaś mi poświęcić trochę czasu. Z pewnością zachowam cię we wdzięcznej pamięci.


- Proszę bardżo. Nie poleczam szę na pszyszłoszcz. - Nie oszukujmy się. Specjalnego wyboru nie miała. - I czo dalej? - dodała po chwili milczenia. - Będżemy tak sztali do wieczora? Nie szczerpły wam palcze na szpustach? - Zainteresowała się życzliwie, rozprostowując się nieco obszerniejszym ruchem. Wciąż nie śmiała jednak odsunąć od piersi, zaciśniętego w dłoni medalionu. Strzeżonego Aure strzeże.

- No, to jest pewien problem. - Mark skinął głową. - Szkoda, że nie zechciałaś poczekać trochę z tą przemianą. Mamy twoją broń, a Tilney, na dodatek, ma pewne zobowiązania, które przy takim wyglądzie, jak w tej chwili trudno wypełnić. Gdyby nie to, to zaraz moglibyśmy iść każdy w swoją stronę.
- Nie możesz się tak przemienić... z powrotem? - spytał.

- Ż dwojga żłego, lepiej niech już tak żosztanie. - Aż wzdrygnęło nią, kiedy pomyślała o kolejnej przemianie. - Póki czo nikogo żagryżacz ni roższarpywacz nie żamierzam, a i szama wolałabym jeszcze pożycz. Dla wszysztkich nasz byłoby jednak beszpieczniej - powiedziała z całą powagą na jaką było ją stać - gdybyszmy szę tutaj roższtali. Besz uraży i żobowiążań.

- W takim razie, skoro, jak widać, nie potrzebujesz już opieki, zostawimy ci twoją broń i dolinkę do dyspozycji - powiedział Mark. - I nie będziemy ci się plątać pod nogami - dodał.
- Fradio, połóż na kocu rzeczy naszej przyjaciółki. Pożegnamy się bez czułych uścisków i od razu - odwrócił się w stronę Egerii - ruszymy poszukać tych twoich porywaczy. Z pewnością, tak jak my, nie uniknęli kłopotów, to nam zbyt wiele nie uciekli.
- Bywaj! - skinął głową w stronę were.

Poruszona przypadkowo usłyszaną informacją, Kocica utkwiła wzrok w twarzy Mark'a i zastrzygła uszami...
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 12-03-2011 o 08:53.
Lilith jest offline  
Stary 18-02-2011, 17:05   #24
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Czyżby to, o czym napomknął Mark, miało coś wspólnego z uprowadzonym ludzkim szczeniakiem? Jak na komendę, cała uwaga Kocicy przyjęła pozycję “na baczność”. Zakotłowało się lekko pod kudłatą czaszką. Kilka wyszczerzonych wciąż jeszcze ku niej w szczerbatych uśmiechach kusz, stawiało pod znakiem zapytania zbieżność interesów ścigających porywaczy ludzi i were. Nie była zatem pewna czy warto zgłaszać ewentualną partycypację we wspólnym przedsięwzięciu. Układ był kuszący, choć ciut niewygodny. Zwłaszcza, gdyby wspólnicy musieli ciągle patrzeć sobie na ręce.
“Jeśli jesteś po słabszej stronie zrób wszystko co możliwe, by znaleźć się po tej drugiej” - lubił mawiać Many. Tyle, że drugim jego ulubionym powiedzeniem było: “Pośpiech jest niezbędny tylko przy łapaniu pcheł, jedzeniu ze wspólnej miski i rozstroju żołądka.”

- Porywaczy, mówiłesz? - zapytała nonszalancko.
- To tylko romantyczna teoria w wydaniu Egerii i Thyone - odparł Mark. - Ale wspólnie postanowiliśmy to sprawdzić.
- Uprowadżono... To żnaczy, żaginął ktosz Wam bliszki? - Starała się podtrzymać rozmowę nie budząc podejrzeń.
- Nie przejmuj się. - Mark machnął ręką. - Nikt nam nie zginął. To całe porwanie, to tylko taka teoryjka. A czemu pytasz?
- Dżiwi mnie, iż dla szprawdżenia jakiejsz wydumanej teorii, ryżykujecze wędrówkę po Pusztkowiu. - Wzruszyła ramionami. Delikatnie wyjęła z garści amulet oblepiony zielonym pyłem. Ostrożnie otrzepała rękę, a potem zapięła swój medalion na szyi.
- Po pierwsze, nie ta teoria jest powodem naszej tu obecności - uśmiechnął się Mark. - A po drugie, i tak idziemy w tamtym kierunku. - Machnął rękę, obejmując połowę widnokręgu.
Niedbale rzuciła okiem na uzbrojonych kuszników. Bełty nadal tkwiły w łożyskach, lecz ich ostrza pochylały się ku ziemi. Szybko zwróciła spojrzenie z powrotem na Mark'a.
- Niebeszpieczna to droga. Oby Wasz czel był tego wart - uśmiechnęła się do niego. - A czo żamierzacze żrobić, jeszli teoria okaże szę prawdą? - Zaśmiała się rozbawiona myślą o ich zaskoczeniu, gdyby udało im się dogonić porywaczy.
- To się jeszcze okaże - odparł Mark. - Tego nie wie nikt z nas i nikt z nas nie powie w tej chwili, co znajdziemy i czy w ogóle coś tam będzie. A jeśli się okaże, że przy okazji trafimy na porywaczy... To się zobaczy...
- Żdaje szę, że macze szporo wolnego czaszu - wykrzywiła się odrobinę kpiąco, spoglądając spod oka na Mark'a. - Nicz wasz nie goni, ani wy nikogo nie gonicze.- Ni z tego ni z owego nagle dobry humor opuścił ją. - Na Pusztkowiu nie szpotyka szę żbyt częszto ludżi, którzy mają aż tyle szczęszcza.
- Na Pustkowiach raczej w ogóle nie spotyka się zbyt często ludzi - odparł Mark. - A niektórzy mają pecha spotkać ich naraz w dość dużej ilości. Jeśli zaś chodzi o wolny czas... Troszkę go mamy. Rodzaj przerwy w codziennych zajęciach.
Fradia położyła na ziemi koc, na nim umieściła broń were.
- Możemy iść - powiedziała.
- Uważaj na siebie jeszcze przez pewien czas - dodała Egeria.
- Taki mam żamiar. - Pokaźne kły znów ukazały się w pełnej okazałości. - Żechczesz mi przypomniecz Wielebna czy ja czi już podżękowałam? - Uczyniła krok w kierunku Egerii.
- Owszem, nie zapomniałaś - odparła Egeria. - A nawet gdyby nie, to nic by się nie stało.
- Więcz dziękuję czi jeszcze rasz, tak na wszelki wypadek.
- Proszę bardzo - uśmiechnęła się kapłanka. - Polecam się na przyszłość - dodała.
Podczas wymiany owych uprzejmości reszta drużyny ruszyła powoli w drogę. Żegnając were skinieniem głowy lub uniesieniem ręki.
- Egerio, idziemy - powiedział Moloss. - Zostajesz tutaj?
- Nie, już idę - odparła Egeria. - Do zobaczenia - rzuciła w stronę were i dołączyła do pozostałych.
- Żegnajcze... dżiwni ludże - odpowiedziała were, także unosząc dłoń, lecz nie ruszając się z miejsca. - A może do żobaczenia wkrótcze? - prychnęła do siebie. Amulet na piersi Kocicy brzęknął cicho, lekko trącony twardym pazurem. - Aure, ty widzisz wszystko. Czuwaj i rozsądź - dodała ciszej odprowadzając wzrokiem oddalających się z wolna wędrowców. - I chyba lepiej, jeśli nie będziemy musieli się znów spotykać.


Were była, were się zmyła.
Gdy tylko zmiennokształtna została daleko z tyłu, spotkanie z nią straciło nieco na znaczeniu. Przestała być atrakcją dnia i należało zacząć myśleć o rzeczach ważniejszych. Oczywiście tygryso-kobieta stanowiła przykład tego, jak niebezpieczne stworzenia można spotkać na Pustkowiach, ale o tym wiedzieli już wcześniej.
Trzeba było tylko pamiętać, że inne potwory mogą być mniej przyjacielsko nastawione. I nie sugerować się tym akurat jednym przypadkiem.

- Cholerna powódź - mruknął Moloss, patrząc na pokłady błota, złośliwie rozciągające się na ich drodze. Albo bezdrożu... Jak zwał, tak zwał, ważne że trzeba by przez nie przejść, chcąc dalej podążać w odpowiednim kierunku. Leniwe strużki wody, snujące się między zwałami błota jakoś nie zachęcały do podjęcia próby przejścia.
- Ponoć błotne kąpiele są bardzo zdrowe - zażartował Tilney, kątem oka spoglądając na Thyone.
- A idź się utop - skomentowała bardka. - W tym błocku najlepiej.
- Panowie, jako osoby dobrze wychowane - mówiła ze śmiertelną powagą Egeria - przeniosą nas. W ten sposób znajdziemy się po drugiej stronie suchą i czystą nogą.
- A my uświnieni po pas! - Aucassin wyśmienicie udał oburzenie. - To, według ciebie, jest równouprawnienie?
- Po pierwsze najwyżej po kolana, po drugie, to nie ja jestem orędowniczką tego kierunku w polityce społecznej - odparła Egeria. - Mój honor nie zostanie nadwyrężony, gdy mnie któryś z was przeniesie.
- Dobra, dobra - wtrącił się Mark. - Zanim się zaczniecie wzajemnie nosić na rękach pójdziemy w górę, aż nie znajdziemy drzewek, na których przeczekaliśmy powódź.
- Większość przeczekała - teatralnym szeptem odezwał się Aucassin.
- Tam zgubiliśmy naszych, hmmmm, porywaczy - mówił dalej Mark - tam musimy zacząć szukać ich śladów.


Może oblicze Verta zwrócone było w inną stronę? A może to Rohren spojrzał na nich łaskawym okiem? Jakimś dziwnym trafem udało im się znaleźć miejsce, gdzie błota było jak na lekarstwo, a skalny próg, przez który przelewały się strugi wody, umożliwiał swobodne przejście.
To, że przy okazji musieli nieco nadłożyć drogi, to już był drobiazg.

- Zgłodniałem - odezwał się po kolejnych dwóch godzinach marszu praktyczny jak zawsze Moloss. - Śniadanie przeszło nam koło nosa, to może chociaż obiad?
- Ty byś tylko jadł i jadł. - Thyone zmierzyła łowcę mało przychylnym spojrzeniem. - Gdzie ty mieścisz te tony jedzenia?
- Niektórzy czynnie spędzają czas - odparł Moloss.
- A ci inni muszą dbać o dietę - wtrącił się Aucassin. - Świat jest niesprawiedliwy.
- Jakoś nie widziałem, leniu, byś się miarkował w jedzeniu - Thyone przeniosła wzrok na barda. - Molossowi to jeszcze można wierzyć, że coś robi, a ty?
Przyjacielskie docinki trwały jeszcze kilka chwil i umilkły nagle, ucięte szybkim gestem idącego na czele Tilney'a.
- Nasz obiadek i kolacja. - Wskazał na kilka dorodnych, rogatych sztuk, zaspokajających pragnienie w niewielkim potoczku.
- Ale ładne! - zachwyciła się Thyone.
- I tak smakowicie wyglądają! - zawtórował jej Tilney.
- Hej! Miłośnicy natury i jedzenia! - wtrąciła się nagle Fradia. - Może tak zainteresujecie się czymś więcej, niż zaspokojenie głodu artystycznego i fizycznego?
Wskazała nieco w bok, gdzie wśród skał majaczył czerwonawy kształt, z wolna podkradający się do trawożerców.


Czy właściciel olśniewających ząbków miał pecha i został zauważony, czy też nagły poryw wiatru poniósł jego zapach w nieodpowiednim kierunku... I gdyby niektóre zwierzęta potrafiły mówić, to nawet można by uzyskać odpowiedź na to pytanie, bowiem rogate stworzenia zerwały się do biegu i ruszyły wprost na patrzących na nich ludzi.
Czerwonofutry myśliwy, nie zniechęcony niepowodzeniem, potężnymi skokami ruszył za nimi.
 
Kerm jest offline  
Stary 17-03-2011, 10:39   #25
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Kerm, przyjacielu. Dziękuję za wsparcie moralne. ;)

Cholera! Może powinna była powiedzieć im o chłopcu? Przez chwilę, zanim jeszcze na dobre zniknęli jej z oczu za zakrętem skalnej ściany wąwozu, zmagała się z chęcią wyjawienia oddalającym się ludziom, kogóż to w rzeczywistości ścigają. Wahała się czy by czasem nie zawołać za nimi, wyjaśnić, a może nawet... nie. Powstrzymała się w ostatniej chwili. Lepiej nie pchać się dobrowolnie między człowiecze plemię. Już i tak miała z nimi wystarczająco dużo kłopotu. Nie ma co. Trzeba mieć talent, żeby w środku Pustkowia trafić na tyle tych przeklętych stworów. Z drugiej jednak strony, intrygowała ją ta ich zagadkowa wędrówka. Skoro nie mieli nic wspólnego z porwaniem Kyriana, to za czym tu właściwie węszyli? Odstawiali jakąś wyprawę krajoznawczą? Przygnali tu odpocząć od wielkomiejskiego gwaru w pięknych okolicznościach przyrody? Przedziwne miejsce na spędzanie kanikuły. Tym bardziej, że do letnich upałów jeszcze daleko... Chociaż w takim przypadku dałoby się przynajmniej wytłumaczyć, co tak zdrowo pomieszało im w głowach. Udar słoneczny, jak nic. A może po prostu zełgali? Niemożliwe. W Wyczułaby to chyba. Mówili szczerze. Miała prawie całkowitą pewność, choć tkwiła w tym wszystkim jakaś tajemnica...

Z paru uwag, które wymienili łatwo dało się wywnioskować, iż przynajmniej kilkoro z nich nie cieszyło się zbytnią sympatią i uznaniem Imperatora oraz jego wiernych piesków. Zważywszy na to, czym „pachniał” ten cały paniczyk Mark, nie dziwota. O ile zmysły jej nie myliły, a pod tym względem raczej miała do nich pełne zaufanie, najpewniej imperialne lochy powitałyby go czym chata bogata, dokładając starań, by wydusić z niego wszystkie jego małe sekreciki. Wnikliwie, szczegółowo i z całą pewnością bez zbędnych subtelności. Potem zapewne czekałby go stos. Albo też dołączyłby do małej syrenki... Syrenki? Otworzyła szeroko oczy. Jakiej syrenki? Przykucnęła opierając łapy na ziemi i podejrzliwie zerknęła na swoje odbicie w strumyku, po czym dość mocno potrząsnęła kudłatą głową. Chyba prześladowały ją wciąż jakieś pourazowe zwidy. Nie miała pojęcia skąd przyszła jej do głowy syrena i jaki miała związek ze stołecznymi kazamatami. Obejrzała łapę. Sierść ciągle jeszcze pokrywał lekko, zielonkawy pył. Szlag! Czyżby nawdychała się tego świństwa?

Dopadła strumyczka i szybko, acz starannie opłukała w bystrej wodzie całe ramiona i pysk. Powinno pomóc. Jakoś tak od razu trzeźwiej spojrzała na sytuację i resztę świata. Trzeba było działać, jeśli nie chciała pożegnać się z Gh’Aa raz na zawsze. Było nie było - pod wrunkiem oczywiście, że młody dureń dychał jeszcze - dostanie się biedaczysko w dwa ognie. Będzie miał dużo szczęścia, jeśli nie oberwie albo od bandytów, albo od przypadkowych ratowników. Niech go dobra Sillene ma w swojej pieczy. Poza tym, trzeba mieć jeszcze na oku szczeniaka. Można się było pokusić i capnąwszy któregoś z jego „sympatycznych” opiekunów, postarać się wytrząsnąć z niego parę informacji. Po prawdzie mówi się, że nie warto czasem za dużo wiedzieć, ale na miłe bogi, nie można też tak sobie po prostu, przejść do porządku dziennego nad faktem, że po twojej ziemi, z niewiadomych powodów, zaczynają ganiać w tę i z powrotem całe tabuny człowieków. Co jeden, to bardziej nawiedzony, albo na bakier z powszechną ideą cywilizowanej ludzkości. A nuż, można by jeszcze na tym jakoś skorzystać…

Napięcie ostatnich kilku chwil, wreszcie zaczęło powoli opuszczać Kocicę. Jego resztki jednak, wciąż miotały koniuszkiem pręgowanego ogona. Przydepnęła go łapą. Jakoś tak łatwiej było się skupić, kiedy nie podrygiwał niezależnie od całej reszty właścicielki oraz jej woli. Powinna ustalić priorytety. Nie mogła na złamanie karku gonić za Gh’Aa. Wcześniej wypadałoby zrobić jakieś rozpoznanie w sytuacji. Przyjrzeć się biegowi wypadków z w miarę bezpiecznego dystansu i dopiero potem zdecydować na ruch. Wpakowanie się w kolejne tarapaty, to ostatnia rzecz na jaką miała w tej chwili ochotę. Ledwo wykaraskała się z poprzednich. Bandaże uwierając zbyt ciasnymi, jak na jej obecne wcielenie, splotami, aż nazbyt wyraźnie przypominały o niedawnych przejściach. Sięgnęła do nich odruchowo. Ciasno opasywały jej ciało. Wciąż czuła na nich ludzki zapach. Szarpnęła, rozplatając pasmo po paśmie. Odetchnęła z ulgą. Siły bestii całkiem dobrze poradziły sobie z naprawą cielesnej powłoki. Bok i przedramię miały się już o wiele lepiej. Nie potrzebowały opatrunków, które teraz tylko zawadzały i ograniczały ruchy. Szkoda jednak było ich wyrzucać, a poza tym trzeba być ostrożną i nie pozostawiać za sobą zbyt wielu śladów.

Druga sprawa także wymagała natychmiastowego działania i niemal saperskiej rozwagi. Pośpiech był ze wszech miar niewskazany, a jednak musiała się śpieszyć. Ostrożnie otworzyła torbę, powoli wydobywając, oczyszczając i układając kolejne sprzęty. Zielony kurz był wszędzie. Dwie kule rozbite całkowicie. Trzecia nadtłuczona, ale trzymała się kupy. Wygrzebała w piasku spory dołek wrzucając do niego gliniane skorupy. Z ciężkim sercem dołożyła do nich kilka innych, nie nadających się już do niczego przedmiotów. Strzałki z kolców echinopsa do dmuchawki - ponad połowa strzaskana i połamana. Na szczęście podzieliła je na kilka mniejszych, owiniętych szczelnie pęczków. Ocalały też te stalowe, choć miała ich naprawdę niewiele i musiała dbać, by możliwie dużo z nich odzyskać po użyciu. Były teraz podwójnie cenne. Spora część pojemniczków z miksturami, a właściwie ich roztarte z wszechobecną zieloną substancją resztki, także spoczęły w płytkiej mogiłce. Woreczek z zapasem proszku kapeluszników dziwnym trafem nie został uszkodzony, wywołując tym uśmiech na pysku Tygrysicy. Miała nadzieję, że jeszcze go wykorzysta w stosownym czasie i już szczerze cieszyła się na tę okazję.

Torby nie mogła, ot tak sobie, po prostu wytrzepać, nie chcąc przy tym paść bez czucia. Zaimpregnowana skóra była jednak na tyle nieprzepuszczalna, by można było nabrać w nią wody i w miarę dokładnie zamknąwszy, wypłukać ją od środka. Powtórzyła zabieg kilkukrotnie, za każdym razem wylewając zielonkawą ciecz do dołka ze śmieciami. Na koniec przykryła wszystko ziemią. Ostrożności nigdy dosyć. Przynajmniej nie powinna w ten sposób zaszkodzić jakiemuś przypadkowemu, bogom ducha winnemu stworzeniu, które zapragnęłoby napić się wody ze strumyka, lub wetknąć nosa w porzucone przez nią ingrediencje. Zastanawiając się, w jaki sposób w miarę bezpiecznie przejąć od "leminga" naskrobaną jego ręką podobiznę swojej osoby, pozbierała pozostawione jej przez ludzi sprzęty. Zawahała się, podnosząc w łapie koc. Zamyślona, odruchowo podsunęła go do pyska węsząc intensywnie. Pod przymkniętymi powiekami niczym zjawa zamajaczył obraz jego dotychczasowego właściciela. Zaciągnęła się mocniej powietrzem i... kichnęła zarzucając czarną grzywą kudłów. Nawet teraz prześladowała ją ta srebrzysto mieniąca się mgiełka, snująca się wraz z jego zapachem. Zjawa spojrzała na nią, uśmiechając się kpiąco. Kocica kłapnęła zatrzasnąwszy szczęki, zdając sobie nagle sprawę, że siedzi bezczynnie, dysząc z rozdziawioną paszczą i wysuniętym jęzorem. O mało go sobie nie przygryzła.

Zmierzyła fachowym okiem wznoszącą się przed nią ścianę wąwozu. Z góry zawsze więcej widać.
Poruszyła zwichniętym stawem. Wydawało się, że działa całkiem nieźle. Ściana także nie wglądała na przesadnie trudną do zdobycia. Kilka skoków i byłaby na górze. Tylko czy naprawdę istniała potrzeba, żeby na nią włazić? Mając w pamięci wypadek Tilney'a, Kocica skrzywiła się z niesmakiem. Rzuciła jeszcze raz okiem ku wylotowi i wlotowi wijącego się pomiędzy skalnymi ścianami, wąskiego przejścia. Dolinka kusiła ją swoim spokojem. Mogłaby zapolować i odsapnąć przed dalszą drogą tak, jak pierwotnie zamierzali zrobić jej "wybawcy". Obowiązek jednak wzywał. Nie mogła sobie przecież pozwolić na zabawę, kiedy towarzysz był w opałach. Porwała z ziemi zwinięte w zgrabny tobołek sprzęty i nie zastanawiając się już dłużej zawróciła, ruszając sprężystym biegiem po śladach oddalającej się gromadki "zdobywców Pustkowi". Znajdzie jakiś łagodniejszy stok i tamtędy dostanie się wyżej na zbocze, skąd roztaczał się widok na położone niżej, niedawno podtopione obszary, po których poruszali się zapewne porywacze i jej nowi "przyjaciele" z zachodu. Zewsząd wciąż jeszcze spływały potoki wody pozostałej z powodzi. Grząski, rozmokły grunt skłonił ją do wdrapania się na wyżej położone tereny. Poruszała się wzdłuż stoku, pilnie wypatrując wszelkich możliwych śladów.


Już po kilku susach, palący gorącem skórę na piersi i dyndający w tę i z powrotem w rytm kroków
medalion, począł wyprowadzać ją z równowagi. Doskonale zdawała sobie sprawę, jak Bestia go nienawidzi. Chwilowo nie było powodu, by nie mogła jej ustąpić pod tym jednym, małym względem. W obecnej sytuacji, każde wsparcie liczyło się w dwójnasób. Nieodłączna przyjaciółka niezmiernie uradowana milczącym zezwoleniem, jednym machnięciem zdarła z szyi lśniący szlachetnym blaskiem łańcuch ze znienawidzoną błyskotką. Lilith czuła, że z chęcią cisnęłaby go w chaszcze, raz na zawsze pozbywając się niewygodnego przedmiotu, a na to pozwolić sobie nie mogła. Amulet zniknął więc w przepastnych głębiach plecaka i to jedynie tymczasowo. Bestia odetchnęła pełną piersią, szczerząc się wewnętrznie do swoich, biegnących pokrętnymi ścieżkami myśli. - Trzymaj się Gh'Aa. Przybywam z odsieczą, Kotku.

***

Pogoda zmieniła się, jak zwykle nagle i bez form pośrednich. Poranek, który przywitał ich skłębionymi szarymi chmurami, zastąpiło wietrzne przedpołudnie. Chmury przepędzone porywistymi podmuchami, rozpierzchły się niczym ścigane przez wilki stado, pozostawiając za sobą jedynie niedobitki w postaci białych, puchatych obłoczków leniwie sunących sobie tylko znaną drogą, dając pole do popisu przygrzewającemu z coraz większym animuszem słońcu. Duszne popołudnie nie stanowiło wymarzonej pory do pościgu za grupką ludzi. Przesycona wodami powodzi dolina, tonęła w unoszących się ku czystemu niebu oparach wilgoci. Mgiełka nie ułatwiała Kocicy tropienia dość szybko poruszającej się drużyny Mark’a. Wydawało się, iż powietrze było tak wilgotne, że gdyby wziąć je w łapy, można by je wyżąć niczym mokrą szmatę. I takąż też mokrą szmatę Kocica czuła we własnych płucach, truchtając z uporem maniaka za śladem ciągnącym się w dolinie.

Jako, że wody nie brakowało nigdzie, zziajana Kocica mogła przynajmniej od czasu do czasu ochłodzić się w spływających zewsząd strumykach i stojących w każdym zagłębieniu bajorkach. Na razie. Do jutra, o ile słońce będzie nadal tak przygrzewać, picie tego, co zatrzymały zagłębienia przestanie być bezpieczną czynnością, zważywszy na to, co się tam zaczynało rozkładać. Nos dostarczał jej aż nadto dowodów, co mogły kryć zwały błota i naniesionych gałęzi. Pomimo, iż głód dawał się jej coraz bardziej we znaki, nie miała jednak zbytniej ochoty sprawdzać czy coś z tego nadawało się do spożycia. Nie była w końcu zwierzęciem, a tym bardziej jakimś cuchnącym ścierwojadem. No a poza tym, kiedy bestia dochodziła do głosu, nie sposób było zaspokoić jej żarłoczności jakimś martwym ochłapem. Nawet gdyby miał być to ochłap najwyższej jakości. Potruchtała więc dalej, gnana odwiecznym instynktem, nadal bardziej zainteresowana zdobyczą w postaci kilku wymykających się jej wciąż istot ludzkich, niż rozkładającą się w pobliżu padliną.

Coś smyrgnęło obok, niemal na granicy widzialności. Dostrzegła ruch jedynie kątem oka, lecz instynkt łowcy skłonił ją do błyskawicznego skoku. Spomiędzy pazurzastych łap niemal w ostatniej chwili umknęło wielkim, jak na swoje rozmiary susem, piszczące wniebogłosy stworzonko. Ruszyła w pogoń, jak zamroczona. Nie ważne w końcu, co się ściga. Ważny jest bieg i polowanie, dopóki to coś przed tobą ucieka. Prosta zasada zadziałała i tym razem. Nieduży gryzoń o cętkowanym, szarym futerku śmigał pomiędzy kamieniami i kępami traw, starając się zgubić drałującego za nim w podskokach stwora z zacięciem godnym lepszej sprawy. Ale czyż mogła istnieć lepsza sprawa niż życie? Mimo, iż było to tylko życie małej warminii. Niełatwo być małym gryzoniem gdziekolwiek, a na Pustkowiach zwłaszcza. Także w bardziej cywilizowanych okolicach nie mogła liczyć na spokój. Jej futerko było niezwykle cenione, zwłaszcza przez samą warminię - samolubna bestyjka potrafiła posunąć się do wszystkiego, byle się z nim nie rozstawać. Lilith nie miała pojęcia czy była to jakaś wyuczona strategia czy zwykły przypadek, lecz z jej punktu widzenia w tym, co nastąpiło, musiało kryć się coś "grubszego".

Przyspieszająca z każdym krokiem Kocica miała właśnie wypaść spomiędzy grupki malowniczych skałek, mając niemal w pazurach uciekającą zdobycz. A potem, kiedy już miała skoczyć, nagle zmieniła zdanie. Wszystkie cztery łapy równocześnie wysunęły pazury i wbiły je w darń. Lilith przeturlała się, poderwała na nogi i zaczęła się nerwowo myć, zapierając się plecami o ostatnią ze skałek. Zapach, który przyniósł z sobą podmuch wiatru z rozgrzanych słońcem zboczy, zwiastował kłopoty. Poważne kłopoty. Oprócz niej ktoś jeszcze tu polował. Znała ten zapach. Jak Pustkowia długie i szerokie matki straszyły swe niesforne dziatki opowieściami o myśliwym, co chadzał w czerwonawym futrze. Może nie był tak szybki i zwinny, jak zwyczajny tygrys, lecz siłę miał ogromną. Kiedy już zaatakował, rzadko które stworzenie potrafiło przeżyć śmiertelny uścisk jego łap i uniknąć, czasem nawet dziesięciocalowych kłów. Nie miała najmniejszego zamiaru sprawdzać czy istotnie tak było. Zwłaszcza na sobie. Przytulona do rozgrzanej skały wstrzymywała oddech, co po szaleńczym biegu za gryzoniem wcale takie łatwe nie było, sama pragnęła stać się na chwilę małą, nie rzucającą się w oczy warminią.

Delikatny pocałunek wiatru, który musnął jej szyję uświadomił jej, że tkwiła w tym miejscu o parę ułamków sekundy za długo. Wiatr nagle zmienił kierunek, a kolejny podmuch również poniósł jej zapach w zdecydowanie nieodpowiednią stronę.
Do wrażliwych uszu Kocicy dotarł nie dość, jak na jej gust, odległy pomruk niezadowolenia. Nie traciła czasu na ewentualne pertraktacje. Nie miała żadnego interesu w dążeniach do konfrontacji z właścicielem ponurego ryku, jaki ją odprowadził. Ruszyła w górę stoku, nie poświęcając nawet chwili na zbędne już maskowanie swojego taktycznego, w sumie dość pośpiesznego odwrotu. Przypadła do ziemi dopiero, kiedy skryła się za grzbietem jednego z niewielkich skalnych wypiętrzeń i wyciągając szyję ostrożnie zerknęła w dół. Zasłonięty częściowo kamiennym blokiem olbrzymi kot o brązowo-czerwonym futrze, spoglądał jeszcze przez chwilę w stronę ukrytej Lilith, jak gdyby zastanawiając się nad pościgiem za niespodziewanym intruzem, który nieopatrznie wtargnął na jego terytorium. Po chwili jednak zrezygnował z zamiaru, wracając do swoich spraw. Nietrudno było się domyśleć, co go zatrzymało.

Poczuła nagle cień zazdrości i dużo mocniejsze odczucie głodu, bowiem długozębny, baaaardzo daleki krewniak, raczył się w najlepsze świeżo upolowaną zdobyczą. I bynajmniej nie była to mała i niepozorna warminia. Nozdrza Kocicy zadrgały, podniecone słodkim zapachem krwi, jaki rozniósł się wokół, gdy wiatr ponownie niespodziewanie zmienił kierunek. Przyniósł z sobą jeszcze coś. Gasnący, ledwo wyczuwalny ślad ludzkiej woni. Bursztynowe ślepia were w jednej chwili zmieniły się w wąskie szparki. Uniosła uchylony pysk, smakując powietrze. Uszy które jeszcze przed chwilą niemal płasko przylegały do czaszki, poczęły pracować pilnie, wykonując absolutnie nie zsynchronizowane z sobą zwroty we wszelkich możliwych, anatomicznie dopuszczalnych kierunkach.

Pchana jakimś niepojętym dla siebie samej impulsem, szorując brzuchem po skałach, popełzła z wolna w bok, starając się dotrzeć wzrokiem do zasłoniętego kamiennym blokiem, szarpanego kłami potężnego drapieżnika ciała jego niedawnej ofiary. Była duża, choć większą jej część stanowił już w tym momencie jedynie poszarpany, krwawy ochłap. Jeszcze kilka jardów i będzie wiedziała na pewno czym, albo... kim była...

Czerwonawy łeb o długich jak sztylety kłach uniósł się ponad skalną płytę, jak gdyby poczuł na sobie skupiony wzrok were. Przez chwilę, w której Lilith zamarła w bezruchu, czujnie badał okolicę. Czuła jego niepokój. Zerwała się w tym samym momencie, kiedy długozęby drapieżca wiedziony przeczuciem, iż jest obserwowany, porwał w pysk swoją zdobycz i nie śpiesząc się zbytnio, począł schodzić z nią w dół zbocza. Niemal przeciął jej ciało w połowie wlokąc je z sobą. Głowa i kończyny ofiary podskakiwały groteskowo, obijając się o kamienie.

Lilith stała jak porażona, nie kryjąc już wcale swej obecności. Po kilku chwilach dopiero, uczyniła jeden, potem drugi i kolejny chwiejny krok na drżących nogach, po czym ciężko usiadła na ziemi, obejmując ramionami kolana i tępo patrząc w dal. Zwierzęcy pysk wykrzywił najpierw dziwny grymas, a po chwili dał się słyszeć chrapliwy, niepowstrzymany śmiech Kocicy.
- To gażela. To była tylko gażela...
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 17-03-2011 o 11:33.
Lilith jest offline  
Stary 05-04-2011, 13:09   #26
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Trzy dni minęły od chwili, gdy mieli możliwość ujrzenia w akcji długozębnego zabójcy, który - zapewne z korzyścią dla obu stron - nie zainteresował się zwierzyną dwunożną i popędził za ich niedoszłą kolacją. Skalista pustynia, na którą wkroczyli parę godzin temu w niczym nie przypominała trawiastych równin, po których wędrowali niedawno.
Co nie znaczy, że podobała się im zmiana otoczenia. I fakt, że wśród zarośli i wysokich traw nic się kryć nie mogło w niczym nie rekompensował faktu, że nagie kamienie wyglądały ponuro nawet w promieniach słońca.

- Jesteś pewien, że dobrze idziemy? Może ich zgubiliśmy?

- Thyone - odparł niewzruszony Moloss - ja się do twojej poezji nie mieszam. Ty jesteś fachowcem od składania słów w wiersze, a ja zajmuję się tropieniem. Dopóki nie dostaną skrzydeł, to muszą zostawiać ślady. Poza tym... Widziałaś gdzieś miejsce, gdzie mogliby zboczyć? A godzinę temu trafiliśmy na ich ognisko. Przecież widziałaś.

- Ale tym razem było ich mniej - nie ustępowała Thyone. - Sam mówiłeś, że jeden gdzieś zniknął.

- Nic w przyrodzie nie ginie - odparł Moloss. - Poszedł do przodu. A parę minut temu znów do nich dołączył. Przegapiłaś.

Thyone skwitowała zakończenie rozmowy ponurym spojrzeniem, reszta - skrytymi uśmieszkami. Dialogi na linii bardka - łowca trwały od dwóch dni i dotyczyły zazwyczaj jednej i tej samej sprawy. "Na pewno ich zgubimy!"

- O ile nas wyprzedzają? - spytał Mark. Swoje zdanie na ten temat miał, ale opinia fachowca była więcej warta, niż jego własna opinia.

- Trzy godziny - odparł Moloss. - Góra trzy. Jeśli się przyłożymy, wieczorem możemy zobaczyć naszych wędrowców.

- No dobra. - Fradia, jak zawsze była uosobieniem praktyczności i rozwagi. - Zobaczymy. I co dalej?

- Nie 'zobaczymy' - podkreślił Moloss. - 'Ja' zobaczę.

- Ale... - zaczęła Thyone.

- Nie ma żadnego 'ale' - wtrącił się Mark. - Moloss rusza przodem, wy cierpliwie czekacie.

- WY? - głos Thyone stanowił kwintesencję znaku zapytania. - Czyli MY mamy siedzieć na zadkach, a ty i Moloss sobie pójdziecie przeżywać przygody? To jest nadużywanie stanowiska i tyle!




Wieczór spłynął szarymi barwami na skaliste tereny, łagodząc kanciastość kształtów postrzępionych skał. Znajdujące się w niewielkiej kotlince ognisko rozsiewało dokoła niepewne błyski. Czwórka osób, skupiona wokół ognia, pogrążona była w rozmowie. Ze względu na odległość nie można było się dowiedzieć, o czym dyskutowali z takim zapałem. Piąty uczestnik stał i rozglądał się na wszystkie strony, widać nie bardzo ufając panującemu wokół spokojowi.
Mitycznego chłopca, głównej przyczyny ruszenia za tą grupką, nie było widać. Dopiero po chwili Mark dostrzegł siedzącą pod skalną ścianą sylwetkę. Chociaż ognisko nie było najlepszym źródłem światła, to i tak można było dostrzec więzy na rękach i nogach owego kogoś.

To, że tamta grupka kogoś trzymała w więzach, nie świadczyło jeszcze o niczym. Powodów mógł być milion. W trochę gorszym świetle stawiał ich kierunek wędrówki. Serce Pustkowi nie było najlepszym miejscem na spacery z dziećmi. Ale wybić wszystkich, żeby potem się okazało, że byli w błędzie... Trochę głupio.
Poczekać, aż przysną i opanować obozowisko, zaskakując śpiących? Łatwo się mówiło - z wykonaniem tego typu ciekawych projektów zwykle bywały pewne kłopoty, jako że druga strona, ta zaskakiwana, nie zawsze chciała współpracować.
Podkraść się i wykraść jeńca? O czymś taki dobrze się opowiadało. W pieśniach i legendach wychodziło to zawsze wspaniale. W praktyce o sukcesach mówili ci, którym się udało. Pechowcy zwykle milczeli na wieki.

Dodatkowe utrudnienie stanowił szósty element. Brakujący kawałek układanki. Nawet ślepiec zauważyłby, że tamta grupka zmniejszyła swą liczebność o jedną sztukę. Zostać po drodze ten ktoś nie został, bowiem ślady do kotlinki prowadziły w niezmienionej liczbie. Jak na załatwianie na ustroniu potrzeb naturalnych to tamtego kogoś zbyt dawno nie było. Gdzie więc, dureń, włóczył się po nocy, zamiast siedzieć, jak bogowie przykazali, przy ognisku? Wycieczek krajoznawczych mu się zachciało? Jak niby mieli ich łapać, skoro ktoś się wałęsał po okolicy? Niby jeden to niewiele, ale mógłby napsuć troszkę krwi.

Trudno było powiedzieć, co stało się przyczyną nagłego poruszenia wśród dyskutujących. Może akurat coś zauważyli, a może doszli do jakiegoś wspólnego wniosku... W każdym razie zerwali się na równe nogi i z pochodniami w dłoniach rozleźli się na różne strony. Jedynie ten, co poprzednio stał na warcie, podszedł do jeńca, sprawdził jego więzy, a potem ponownie stanął z boku, rozglądając się na różne strony.
Jedna z pochodni zaczęła się powoli zbliżać do obserwującej ognisko dwójki. Moloss na migi zasygnalizował, że obejdzie obóz dookoła. Mark zaczął powoli, ostrożnie wracać do swoich.



Rozświetlana jedynie wątłymi płomieniami ogniska ciemność nie była niczym niezwykłym. W końcu jak niby miałoby być w nocy. Jasno jak w dzień? Czymś bardziej niezwykłym był ból głowy. Oraz niemożność ruszenia ni ręką, ni nogą. Na szczęście nie obrażenia głowy były przyczyną niemożności poruszenia się. Jeśli, oczywiście, solidne rzemienie, służące do wiązania, mogły stanowić powód do szczęścia.
Fakt, że niedaleko leżał jeszcze ktoś, co dało się wyraźnie słyszeć po urywanym, sapiącym oddechu, również nie był pocieszający. Cóż wesołego tkwiło w tym, że ktoś jeszcze był w takim samym położeniu? Raczej nic.
Mark ponownie spróbował się poruszyć. Odrobinkę, by jeszcze raz sprawdzić wytrzymałość więzów. Gdyby miał czas... dużo czasu i spokój... I żadnych świadków.

Zbyt dużo tej samotności i spokoju nie miał. Zbliżające się kroki i dwa głosy przerwały względną ciszę.
- Co z nim? - Pytanie dotyczyło zdaje się Mark'a, bowiem towarzyszyło mu mocne kopnięcie.
- Ano na razie nic. Leży i nawet nie drgnie. Rolf nieźle mu dogodził. Jak skończymy z tym małym, to się weźmiemy za tego.
Przenikliwy pisk rozpaczy i strachu przerwał jego wypowiedź. Po głośnym uderzeniu, którego adresatem tym razem nie był Mark, rozległ się jęk i zapanowała cisza przerywana chlipnięciami.
- Dowiemy się, czego tu szuka - mężczyzna kontynuował, jakby nic się nie stało - a potem Leonora ma względem niego jakieś plany.
- Aż mi go żal. - W głosie mówiącego nie było nawet cienia współczucia. - Ulryk, dalej, na co czekasz? Chwytaj gówniarza, lekki, to sobie sam poradzisz.
Kolejce uderzenie.
- Cholerny smark. Ugryzł mnie. Ja cię...
- Zostaw go, Ulryk, bo jeszcze go uszkodzisz i kawaler Cedryk się zdenerwuje. A i twoja kuzynka się będzie złościć. Wciśnij mu z powrotem szmatę. Po coś ją już teraz wyciągał?
Kolejny, zduszony pisk, zaświadczył o tym, że dobra rada została wysłuchana.
Po chwili Mark został sam.

Teraz z pewnością by się przydała znajoma tygrysoludka. Jej ostre ząbki raz dwa poradziłyby sobie z krępującymi Mark'a rzemieniami. Istniał jednak cień podejrzenia, że mutantka zamiast do rzemieni dobierze się do skóry jeńca, a to by było nieco mniej przyjemne...
Czekanie na ewentualną pomoc Molossa również mogło oznaczać spotkanie ze wspomnianą przez Ulryka Leonorą. A Mark jakoś nie był w nastroju do zawierania nowych znajomości, choćby czekała na niego najpiękniejsza kobieta świata.

Na rzemienie zawsze można znaleźć jakiś sposób. Przegryźć... przepiłować na ostrym kawałku skały... przeciąć wyciągniętym z rękawa czy cholewy nożem. Rozerwać. Ponoć komś się udała taka sztuczka. Albo jak wąż się wyślizgnąć, co igrce na jarmarkach pokazywali.
Można też było innych metod użyć, dla zwykłego człeka niedostępnych, które Mark na czarną godzinę trzymał. Co prawda do czerni dużo brakowało, no i strażnik, co jak dusza potępiona wokół przygasłego nieco ogniska się snuł, świadkiem mógł być niepotrzebnym, ale przy odrobinie szczęścia mogłoby się udać. Co prawda przydałoby się jakieś małe zamieszanie, które odciągnęłoby wartownika choćby na parę uderzeń serca, ale za dużo nie należało wymagać od Lorrel. Ona stwarzała okazję, a człek sprytny i przedsiębiorczy sposobność powinien móc wykorzystać.

Chmura zakryła na moment księżyc, a czarne cienie uniemożliwiły dostrzeżenie jakiegokolwiek ruchu jeńca. Mark podkulił nogi, poczekał, aż strażnik odwróci się plecami...
Żar silniejszy niż płomień ogniska spopielił więzy krępujące nogi. Jeszcze ręce...

Zamieszanie, jakie nagle wybuchło kilkadziesiąt metrów dalej, tam gdzie zgromadzona była reszta tej podejrzanej kompanii, było chyba czymś zgoła niespodziewanym, bowiem strażnik, miast pilnować ogniska i, pośrednio, Mark'a, zrobił kilka kroków w kierunku rosnącej wrzawy, w stronę okrzyków, wśród których dominowały polecenia chwytania za broń, strzelania, zabicia...

W strażniku obowiązkowość przeważyła widać nad ciekawością, lub też intucja podpowiedziała mu, że coś jest nie tak. W każdym razie odwrócił się w tym samym niemal momencie, w którym Mark pozbył się ostatniego kawałka sznura.
Bez chwili wahania sięgnął po nóż i zaatakował.
 
Kerm jest offline  
Stary 25-04-2011, 21:18   #27
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś


Cóż ją to w sumie obchodziło? Dalsze zastanawianie się nad powodem, dla którego zmierzali w głąb Pustkowi, nie miało najmniejszego sensu. Sama niczego nie wymyśli, a jeśli nawet wymyśliłaby, mogłoby to mieć niewiele wspólnego z rzeczywistością. Albo się tego z czasem dowie, albo nie dowie nigdy.
- No i czo sze tak głupio uszmiechasz? - fuknęła, spoglądając zaczepnie w puste oczodoły szczerzącej się do niej czaszki, którą przypadkiem wygrzebała przed chwilą spośród rozgrzanych jeszcze słońcem kamieni. Zginęło tu wielu ludzi. Rozsądnie byłoby zatem przyjąć, że ci ostatni widzieli szczątki wcześniejszych, a zatem posuwali się ostrożnie. Tyle, że na dłuższą metę nic im to nie dało. Przypuszczała, iż także ci, których tropiła skończą podobnie. Postukała pazurem w czoło trzymanego w garści czerepu.
- Któż pojmie, czo tam czmi sze w tych waszych pusztych, ludżkich głowach - skwitowała, ustawiając czaszkę na kamieniu, twarzą do wschodzącego właśnie księżyca.
Najważniejsze, by zdążyła dognać Gh’Aa zanim stanie się jakieś nieszczęście. Nie było innego wyjścia. Przypuszczała, że jeżeli nie zainterweniuje w to osobiście, jedyną rzeczą, zdolną powstrzymać Kocura poza nią, może być tylko bezpośrednie trafienie meteorytem.

Od dwóch dni posuwała się za grupką ludzi Marka, starając się nie wpaść im w oko. Faktycznie nie wyglądało, żeby gdzieś się spieszyli. Szli systematycznie tropem porywaczy, bardziej chyba stawiając na precyzję, niż na szybkość. I słusznie. Osobiście uważała, iż brawura nie należała do cech mogących wybitnie zwiększać szansę przeżycia na Przeklętych Pustkowiach.
Nadszedł chyba odpowiedni czas, by porzucić dotychczasowe obiekty obserwacji oraz ich miłe towarzystwo i rozejrzeć się za marnotrawnym Kocurem. Pora była ze wszech miar odpowiednia. Obrzuciła spojrzeniem grupkę ludzi skupioną wokół pełgającego nikłym blaskiem, przycupniętego pod skałą ogniska. Skąd wśród tych piaszczystych wydm i skał wytrzasnęli cokolwiek, co nadawało się na opał, tego obdarzeni najbłyskotliwszym umysłem tubylcy pewnie by się nie zdołali domyśleć. W każdym bądź razie coś udało im się podpalić, choć pomijając wszelkie prawdopodobieństwo, jej zdaniem mogły to być jeno kamienie. Zanosiło się, że dzisiejszą noc prześpią grzecznie, nie przetrząsając po ciemku najbliższej, pełnej przeciągów okolicy. Miała zamiar zrobić z tego użytek i nieco przyśpieszyć marsz, sforując się naprzód.

Mierziło ją nieco, iż sama nie może skorzystać z błogosławionego ciepła. Noce w tej pustynnej okolicy do miłych nie należały. Dobrze, że choć za dnia znośnie było wędrować, bo jeszcze słońce o tej porze roku pełnego żaru ku ziemi nie słało. Nocą jednak, ciepło tym szybciej ulatniało się z nieosłoniętych niczym skał. Gdyby nie pasiaste futro, przyszłoby teraz Lilith ostro szczękać zębami, pomimo iż jej stan posiadania wzbogacił się ostatnio o całkiem przydatny i przyjemny w dotyku kocyk.

Szerokim łukiem wzięła obóz ludzi. Kierunek, w którym poruszali się ścigani orientacyjnie tylko pod uwagę brała, szukając całkiem innego tropu. Księżyc świecił jasno, niemal w pełni będąc, więc nie była zmuszona li tylko na swym czułym węchu polegać. Choć wśród postrzępionych skał i wzrok musiała wytężać, plamy światła srebrzystego i głębokiego cienia pilnie przepatrując. Wkrótce skaliste tereny ustąpiły miejsca płaskim połaciom, gładkim niczym stół olbrzyma. Jak okiem sięgnąć po horyzont nic interesującego nie zdołała zoczyć, tylko piach i drobne kamyki. Potem piach zyskał przewagę liczebną nadając tutejszym terenom nieco innego ukształtowania. Mogłoby się wydawać, iż zebrał się tu cały drobny materiał wywiany przeciągiem spomiędzy skał, wśród których tej nocy Mark i jego towarzysze rozbili obozowisko. Coś popiskiwało, szurało, to znów posykiwało w ciemnościach, co rusz pobudzając czubek ogona Kocicy do nerwowych podrygów, a ziarenka gnane wiatrem przesypywały się szeleszcząc nieco zbyt jednostajnie i natrętnie dla jej postawionych na sztorc uszu.

Jakiś cień cichy spłynął tuż przed jej nosem, unosząc w szponach szarpiące się dziko, drobne stworzonko. Nie zdążyła nawet mrugnąć okiem, a mały zbrodniarz i jego ofiara zniknęli w mrokach nocy. Równie szybko, jak się pojawili. Poczuła się dziwnie. Psi nadali. Jak nie z dołu, to z góry. Nie dalej, niż godzinę temu o mało nie wpakowała się wprost w gniazdo piaseczników. Naliczyła chyba z pół tuzina ślicznych lejów w sypkim piachu, otoczonych wianuszkami kości oraz wyssanych i wysuszonych truchełek mniej ostrożnych, przypadkowych wędrowców rozmaitego gabarytu. Teraz natomiast, biorąc pod uwagę, iż więcej takich jak ten przed chwilą, stosownie większych, bezszelestnych zabójców szybowało sobie gdzieś po nocnym niebie, Kocica z wolna zaczęła odkrywać w sobie nieodparte podobieństwo do podskakującej na rozgrzanej patelni skwarki, którą zaraz ktoś chętny dziabnie widelcem. Wolała na razie o tym nie myśleć, choć wyobraźnia jeszcze długo nie dawała za wygraną, nie zgadzając się na przyjęcie do wiadomości, iż chodzenie po Pustkowiu z głową zadartą ku niebu, teoretycznie jak i praktycznie grozi wpadnięciem w jeszcze większą bidę.

***

Zaczynał doskwierać jej brak wody. Nasączone nią doliny i spływające strumieniami stoki gór dawno już zostawiła za sobą. Ciepłej cieczy na dnie bukłaka, której wodą nie dałoby się już nazywać, mogło jej wystarczyć góra do południa. Jeśli oczywiście miałaby jej oszczędnie używać. Potem mogło być już krucho. Całą więc noc, którą postanowiła poświęcić na nadrobienie odległości pomiędzy sobą, a ściganymi wypatrywała miejsc, w których pod kamienistą powierzchnią wysuszonego gruntu mogłoby kryć się choć niewielkie źródło. Długo węszyła, próbując kopać u podnóża skał spod których wyczuwała choćby niewielkie ślady wilgoci. W większości jednak przypadków nadzieje Kocicy spełzały na niczym, gdy w wykopach nie znajdowała nic, prócz mokrego piachu. Ledwo w jednym z dołków nazbierało się tyle wody, by wychłeptać ją paroma mlaśnięciami jęzora. Zbyt mało, by zaspokoić pragnienie.

Tamtych dogoniła w połowie nocy. Widocznie mieli mniej szczęścia lub talentu do podpalania kamulców, bo nie zauważyła, by choć próbowali rozpalić ogień. Okolica była tak pusta i jałowa, że nie było najmniejszych szans, by znaleźć tu coś, co dałoby się wykorzystać do skonstrułowania chociażby najlichszego ogniska. Poruszała się dość wolno, żeby w czas zareagować na niepokojące wrażenie, jakie ogarnęło ją, kiedy zbliżyła się do ich obozu. Obeszła go pełnym okręgiem wystrzegając się, aby nie zbliżyć się nawet do tego czegoś, co wyznaczało niedostrzegalną dla oka granicę. Czegoś, co jeżyło jej włosy na karku i drażniło skórę ukłuciami milionów igiełek. Węszyła intensywnie, a to co czuła zupełnie jej nie odpowiadało. Gdzieś w centrum okręgu powietrze drgało i falowało mocą, która budziła w niej najgorsze instynkty. Magia...

Kilka kolejnych ostrożnych, cichych stąpnięć i nagle zatrzymała się jak wryta, przypadając nosem do ziemi. Był tu. Czuła go wyraźnie, jak gdyby odszedł stąd przed chwilą. Nastawiła uszu i wytężyła wzrok mając nadzieję, że jest jeszcze blisko. Potem ruszyła świeżym, wyraźnym tropem...
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 25-04-2011 o 21:23.
Lilith jest offline  
Stary 17-10-2011, 20:42   #28
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Słońce paliło iście morderczym skwarem. Oczy piekły. Wyschnięte gardło wołało choćby o łyk wody, a nozdrza paliły żywym ogniem. Usiłowała pamiętać, żeby mimo wszystko spokojnie oddychać przez nos i nie ziajać z wywieszonym jęzorem. W ten sposób ciało traciło mniej bezcennych płynów.
Przeklinając porywaczy, Kyriana, Gh’Aa i własną głupotę wlokła się przez skalistą, rozpaloną pustynię. Mark’owi też się przy okazji oberwało, i to podwójnie. Gdyby nie on i jego ludzie, już dawno odnalazłaby Gh’Aa.
Pół królestwa za trochę wody. I drugie pół za nieco cienia, żeby mogła się położyć nie narażając na przypalenie futra. Albo chociaż mały obłoczek... A tu nic. Niebiosa, nie tak znowu dawno szczodrze obdarzające ziemię wilgocią, jakoś zapomniały o swych obowiązkach.


Prąd powietrza przesyconego wonią wilgoci mógłby doprowadzić wiele spragnionych istot do stanu, w którym zapominały o ostrożności. Lilith na szczęście aż tak zdesperowana nie była. Jednak i na nią bliskość wody podziałała zdecydowanie naglącą potrzebą zaspokojenia męczącego ją już od dłuższego czasu pragnienia. Wodopój musiał być już gdzieś bardzo blisko, choć bystry wzrok Tygrysicy żadnych jeszcze oznak, które by w jakiś sposób sygnalizowały, że w pobliżu może znajdować się jakiś zbiornik wodny, nie uchwycił. Truchtała więc dalej wiedziona nadzieją, która dodała jej sił do powzięcia wzmożonego wysiłku. Opłaciło się.
Ku zaskoczeniu Lilith, kolejne z wielu skalistych wzniesień naruszających gładki horyzont jałowej równiny, okazało się mniej suche i pozbawione życia, niż wszystkie poprzednie. O wiele mniej, niźli się tego spodziewała.

Wślizgnęła się cicho pomiędzy skały węsząc i z rozkoszą próbując smaku nasyconego wilgocią powietrza. Wysunęła się zza skalnego załomu i omal nie stoczyła się kilkanaście metrów w dół. U jej stóp otwierało się zapadlisko, na którego dnie chlupotało trochę wody. Akurat tyle, że mogłaby się utopić, gdyby miała pecha.


Rozejrzała się, nerwowo przeszukując wzrokiem strome zbocze. Urwisko było niemal pionowe. Tędy zejść się nie dało. Wprawdzie mogłaby skoczyć wprost do wody, ale nie miała zamiaru ryzykować skręceniem karku na skalistym dnie sadzawki, której głębokości nie była w stanie stąd sprawdzić. Pomimo dręczącego Kocicę pragnienia wybrała więc nieco dłuższą drogę do mieniącego się w dole i nęcącego ją oczka wody. Lawirując pomiędzy głazami opuściła wznoszące się nad zagłębieniem rumowisko wychodząc na gładki, jak stół brzeg.
Podejrzliwym wzrokiem rozejrzała się dokoła. Woda, na środku skalistej pustyni - to było równie nierealne jak sen. Zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Może woda, wbrew pozorom, nie nadawała się do picia? Była gorzka lub trująca? Tego, że istnienie jedynego wodopoju w promieniu dziesiątek mil mogłoby być powszechną tajemnicą raczej pod uwagę brać nie powinna. Ślady zwierząt, które tu przychodziły i brak szkieletów, świadczyły o czymś przeciwnym.
Ścieżka wydeptana łapami, kopytami i innymi odnóżami schodziła dość łagodnie z północno-wschodniej, odsłoniętej strony osuwiska. O ile w pozostałej części bliskość wody pozwoliła się utrzymać żywo zielonej roślinności, o tyle tutaj gorąco promieni słonecznych łakomie wysysających wilgoć z piaszczystej gleby, wypaliło wszelkie życie, podobnie jak kilka metrów wyżej, wśród skał.

Krok po kroku schodziła wgłąb dziury, strzygąc uszami na najlżejszy nawet szelest. Cisza, jaka dotąd panowała w ukrytej oazie, powoli poczęła wypełniać się dźwiękami. Pierwsze ozwało się cykanie w dywanie traw na dnie zagłębienia. Zadziwiające, że te wszędobylskie stworzenia docierały nawet w tak niegościnne, wysuszone pustkowia. Świerszcze nie były jedynymi mieszkańcami tego ustronia. Po chwili z niezbyt bujnego pasa zarośli ozwało się także nieśmiałe kląskanie. Kocica wzięła to za dobrą monetę. Najpewniej to jej pojawienie się wystraszyło i uciszyło całe to towarzystwo zasiedlające głęboką zacienioną nieckę, które teraz wracało do swoich codziennych, niechybnie dość rzadko zakłócanych zajęć.

Osobiście nie miała zamiaru zbyt długo narzucać się tubylcom swoją obecnością, ani nadwyrężać niczyjej gościnności. Zależało jej głównie na jednym. Nachłeptać się do woli chłodną wodą ze źródła i napełnić bukłak. No, może jeszcze dobrze byłoby odetchnąć kilka chwil w cienistej dolince, w której temperatura była wyraźnie niższa, niż w jakimkolwiek innym miejscu w najbliższej okolicy.
Równocześnie jednak zdawała sobie sprawę z tego, że zbyt długie przebywanie w tym miejscu było po prostu napraszaniem się o kłopoty. Ale czyż życie bez odrobiny trudności życiowych nie byłoby czasem zbyt nudne? Przyznajmy szczerze, pod tym względem Lilith, przez większość swej egzystencji na tym łez padole, na niedostatek wrażeń narzekać nie miała prawa. W każdym bądź razie z zaspokojenia pragnienia i zapewnienia sobie rezerwy wody zrezygnować nie mogła.

Podpełzła ostrożnie ku falującej linii wody i ostatni raz rozejrzawszy się wokół, zanurzyła bukłak w wodzie. Bulgotanie uchodzących z niego bąbelków powietrza i słodki dźwięk przelewającego się płynu ścisnął szczęki Kocicy bolesnym skurczem. Przetrwała to jakoś i raz po raz rzucając wokół czujne spojrzenia, odczekała spokojnie aż pojemnik wypełni się po same brzegi. Któż mógł wiedzieć kiedy znowu trafi jej się podobny fart. Dopiero wtedy sama schyliła się, by zaspokoić palące ją pragnienie.


Nagła cisza, jaka zapanowała dokoła powinna stanowić dla niej pewne ostrzeżenie, ale tak się rokoszowała ożywczym chłodem i wilgocią, które strumieniem wlewały się jej do gardła, że stała się nagle głucha na otoczenie.
‘Uwaga! W wodzie!’ W mózgu Kocicy uchyliła się dawno nie używana klepka. Dość mocno, by przepuścić znajomy mentalny głos. Nie miała powodów, by poddawać w wątpliwość wagę ostrzeżenia. Poderwała się, niczym zwolniona sprężyna. O mgnienie oka szybciej od wielkiego, trójkątnego łba, który wystrzelił nagle spod powierzchni dokładnie w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą chciwie chłeptała wodę. Gadzina syknęła wściekle zawiedziona pierwszym niepowodzeniem, ale nie rezygnując ze zdobyczy. Tym razem jednak nie trafiło jej się byle cielę.
Tygrysica wybiła się ponownie tylnymi nogami. Umknęła eumurinie sprzed samego nosa wywijając w powietrzu klasyczny piruet. Sejmitar błysnął w słońcu. Poczuła jak trafia na opór, pociągając za sobą smugę karminowych kropelek. Trafiła więc, lecz że nie do końca pozbawiła bydlęcia plugawego żywota okazało się dopiero, kiedy ponownie dotknęła ziemi. W trzydziestu stopach gadziego ciała tliło się go jeszcze dostatecznie wiele, by siłą uderzenia zdołało odrzucić niebezpiecznego przeciwnika tnącego je stalowymi pazurami, aż pod skalną ścianę. Lilith gruchnęła plecami o twardy stok na krótką chwilę tracąc oddech. I być może nie zdołałaby po raz trzeci uniknąć splotów gigantycznego węża, gdyby nie zderzenie z centkowaną futrzastą błyskawicą, która w ostatnim momencie odepchnęła ją kolejne kilka metrów dalej, wprost do zbiornika wody. Wynurzyła się, łapczywie chwytając oddech. Wężowe ciało wiło się i ciskało w nieskoordynowanych drgawkach. Doskoczyła unikając chlaszczącego na wszystkie strony ogona i charczącej rozdziawionej paszczy na oślep próbującej dopaść wroga. Dosiadła łuskowanego karku i z całą siłą na jaką było ją stać, wbiła ostrze sejmitara w krwawiącą ranę za szczęką potwora, rozorując ją jeszcze głębiej. Chrupnął pękający kręgosłup. Wąż niemal natychmiast przestał się ciskać, podrygując nieledwie od czasu do czasu. Kocica dysząc ciężko przysiadła na ziemi wciąż zaciskając łapy na rękojeści sejmitara.
- Wielkie dżęki Gh’Aa - wychrypiała, kiedy wreszcie udało jej się złapać odpowiednio dużo powietrza. - Szkąd sze tu wżołesz, Mordeczko? - Oparła łeb o barki towarzysza, który w milczeniu przysiadł obok.
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)
Lilith jest offline  
Stary 14-03-2012, 22:46   #29
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Marne nadzieje Lilith jedna po drugiej spełzły na niczym. Durnego kota nic nie było w stanie odwieść od raz powziętych zamiarów. Jakby mu się jakaś klapka zacięła. “Gh’Aa idzie po szczeniaka” i “idzie po szczeniaka”. Na każdy argument, który próbowała wysuwać wciąż ta sama, niezmienna do znudzenia odpowiedź. Ośle potomstwo, na psa urok! Po to się tu przywlokła, narażając na zeżarcie przez jakieś plugastwo z Pustkowi, albo na schwytanie przez tych... nawiedzonych... łazęgów?! Nic tylko w łeb mu strzelić. Pewnie by przeżył, bo w środku niczego ważnego nie było. Pustka, aż echo niosło. I może faktycznie brak argumentów Kocica zastąpiłaby w końcu argumentem siły, ale co by to dało? Prędzej dałby się zabić, niż zawrócić z drogi, kiedy cel miał już tuż pod nosem. Bo miał. Wczoraj nawet próbował ich podejść, ale coś ciągle mu przeszkadzało. Nie potrafił wytłumaczyć, bo pojęcia nie miał, co to było. Zanim zdołał się zbliżyć odpowiednio, tamci jakby już wiedzieli gdzie jest. Mało nie stracił łba, jeszcze zanim się spotkali przy gnieździe eumuriny. Miał na to dowód w postaci postrzępionego ucha. Niewiele brakowało. Bełt zaświegotał tak nagle nad głową, że jakoś na trochę odeszła mu ochota deptania po piętach ludzkiej zgrai. W sumie... na szczęście dla Kocicy. Gdyby nie krótkoterminowa zmiana planów Gh’Aa, Lilith teoretycznie mogłaby właśnie tkwić w przełyku wielkiego dusiciela, albo nawet ciut dalej, w formie skomplikowanie połamanego nieszczęścia.

Manny mawiał, że nic nie zdarza się przypadkiem. Możliwe, że miał trochę racji. Lilith dawno już jednak postanowiła nie wierzyć w przeznaczenie. Skłoniło ją do tego doświadczenie. Zauważyła mianowicie, iż pogląd pewnych osób na przeznaczenie znacznie różnił się w zasadniczych często kwestiach od jej własnego. Weźmy na przykład nią samą i taką sprawę. Uważała, że przeznaczeniem jej skóry jest tkwić na niej do późnej starości, natomiast jakby na przekór temu twierdzeniu wielu adwersarzy żywiło przekonanie, że najlepiej byłoby ją z niej zdjąć jak najwcześniej. Albo weźmy jej głowę. Czyż nie powinna być trwałe usadowiona na miejscu do tego przeznaczonym? Nie, nie. Może trochę nieprecyzyjnie to sformułowała. Oczywiście, że powinna. Ale tym miejscem, według niej, niekoniecznie winna być ściana nad kominkiem. A przecież poglądy sporej gromadki człowieków, których spotkała na swej drodze były zgoła odmienne. Czyż więc przeznaczenie nie było pojęciem względnym, zależnym od punktu widzenia oponentów w owej życiowo istotnej dyskusji?

Może więc lepiej by było nie igrać z losem? Tyle, że już trochę na takie przemyślenia było za późno. Powinna sama siebie w zadek kopnąć za to, iż nie dość, że dała się znowu wmanewrować w śledzenie ludzkiej szajki porywaczy, to w dodatku tkwiła właśnie na skraju małej kotliny, w której akurat obozowali. Obozowali, a teraz ni z tego, ni z owego, poczęli rozłazić się po całej okolicy z pochodniami w łapskach. Co ten nicpoń w kociej skórze znów sknocił? Bo, że to on, nie miała najmniejszych wątpliwości. Miał tylko sprawdzić czy wejścia do kotlinki pilnuje ten, którego brakowało przy lichym ognisku. O ile to możliwe jak najostrożniej i bez hałasu. Co więc takiego zmajstrował, że ruszyli, jakby ich mrówki oblazły?
- Wiej w podskokach! - Wysłała do Gh’Aa alarmującą myśl. - Idą po Ciebie.


Luna, Srebrzysta Pani nocnego nieba chyba mu dziś błogosławiła, bo jakoś udało mu się zbiec, kiedy chmury zakryły jaśniejącą na ciemnym firmamencie pełną tarczę. Tylko stworzone do widzenia w ciemnościach oczy Kocicy umożliwiły jej dojrzenie, jak zaiste w podskokach zbliża się do jej kryjówki.
- Tu! - skrzeknęła, a potem razem zapadli w cieniu przeczekując aż poruszenie wśród obozujących przycichnie.
- Co tyś znowu spaprał? - spytała jadowicie.
- Przy wejściu coś jest - mentalnie odburknął kocur. - Na drodze do ich legowiska. Gh’Aa chciał wejść kawałek dalej i tamto go ugryzło.
- Ciebie? Ugryzło? - zdziwiła się uprzejmie. - I jeszcze żyje?
- To nie żyje - odparł zakłopotany Gh’Aa. - Tego nie widać i nie da się wywąchać, ale siedzi na drodze i kąsa. Paliło w łapy. Strzelało w futrze, jak przed burzą.
Coś tu Tygrysicy nie pasowało.
- A strażnik? - dociekała dalej.
- Nikt nie pilnuje - zaprzeczył z pełnym przekonaniem. - Tylko to “Coś”.
To właśnie owo “Coś” musiało ich zaalarmować. Gh’Aa był pewny, że usłyszał ostrzeżenie Lilith w chwilę po tym, jak w to wdepnął. Przychodziło jej tylko jedno do głowy. Magia? Jakaś magiczna pułapka. Zabezpieczenie przed nieproszonymi gośćmi. Powoli zaczynała się domyślać skąd wiedzieli, że Gh’Aa za nimi idzie. Pięknie! Doprawdy! Jakby jednego magoa nie było dosyć.

Znów im się poszczęściło. Jakoś żadnemu ze szwendającej się gromady nie przyszło do głowy zajrzeć pod skalny nawis, gdzie przycupnęły dwa koty. Gdyby ściany były choć odrobinę mniej strome i wysokie, Gh’Aa i Lilith mogliby się pokusić o zejście po szczeniaka, który został w towarzystwie tylko jednego z porywaczy. Po nocy nie zaryzykowali jednak schodzenia po gładkich, niemal pionowych skałach. Może i słusznie, bo po niedługim czasie punkciki światła pochodni poczęły zbierać się w wąwozie prowadzącym do obozowiska, a ludzie spokojnie wrócili do przerwanej debaty. Wyraźnie podekscytowani naradzali się nad czymś. Kocica miała nieodparte wrażenie, że całe to machanie rękami, dziabanie paluchami w spłacheć rozwiniętego na ziemi zwoju i znaczące gesty skierowane w stronę spętanego dzieciaka i wylotu wąwozu mają ścisły, a zarazem wyjątkowo niepokojący związek z ruinami czegoś, po czym pozostał jedynie sprawiający dość ponure wrażenie ołtarz. Szkoda, że nawet czułe uszy Tygrysicy nie potrafiły wyłowić sensu padających w dole słów. Nie dało się podejść bliżej z uwagi na ziejącą pod łapami kotów przepaść, a ponadto trzeba było jeszcze uważać, co się dzieje za plecami, ponieważ przy ognisku brakowało nie jednego, ale już dwóch gnojków, którzy teraz pewnie kręcili się gdzieś po okolicy.

Jakoż i oni wkrótce pojawili się w obozie. I było ich ciut więcej niż się Kocica spodziewała. Mało jej szczęka nie opadła, kiedy w przywleczonym przez dwóch dryblasów i rzuconym w kręgu światła tłumoku rozpoznała nie kogo innego, a samego Handia Jauna, Mark’a. Nieco sponiewieranego. Tknęło ją dziwne uczucie. Chyba jednak żył, bo po cóż mieliby związywać trupa? Głupiec! Dać się tak złapać. Jednak to, że tu był znaczyło, że gdzieś w pobliżu jest też cała reszta jego znajomków. A to dawało Kocicy przekonanie, że wkrótce i oni się tu zjawią. Przecież to mało prawdopodobne, by przylazł tu sam.

Możliwe, iż zebrani wokół ‘gościa’ doszli do podobnych wniosków. Raczej nie zanosiło się, że wydobędą cokolwiek z Mark’a, bo ani szturchańce, ani szarpanie, ani nawet kopniak go nie ocucił. W każdym bądź razie czworo z nich ponownie odbyło wędrówkę z pochodniami, tym razem zatrzymując się nieopodal nadgryzionego przez czas ołtarza. Ciut daleko stąd było, by zoczyć czegóż tam szukają. Lilith widziała tylko jak łażą wokół, rozstawiają jakieś klamoty i ryją coś w ziemi. Po co?
- Gh’Aa - mruknęła do swego kociego towarzysza - kopsnij no się sprawdzić, co tam kombinują.
- A Kyrian?
- Ja go będę miała na oku. Zresztą stąd i tak mu nie pomożesz - stwierdziła faktpoza wszelkim prawdopodobieństwem zgodny z prawdą. - Zbadaj lepiej stoki wąwozu. Może znajdzie się jakieś łagodniejsze zejście.

Tym razem posłuchał. Bez entuzjazmu, ale jednak. Chyba zrozumiał, że tam więcej może zdziałać, niż udeptując skałę na urwiskach.
- I co? - spytała wyłuskując z ciemności nić połączenia z umysłem Gh’Aa.
- Gh’Aa nie zna się na człowieczych sprawach. Robią głupie rzeczy. Jedna samica kręci się koło wielkiego kamienia na nogach. - Kocur zdawał sprawozdanie. - Coś tam dłubie i ustawia. Ma pod ręką za dużo żelaznych pazurów, jak na gust Gh’Aa. Zapaliła małe ognie.
- A co z resztą? - dopytywała Tygrysica.
- Nic specjalnego. Robią znaki na ziemi.

No i psu na budę było go wysyłać. Nie powiedział jej nic nowego. Trza było do niego dołączyć i wziąć sprawy we własne łapy. I wtedy rozległo się wołanie. Dwóch dryblasów, jak na wezwanie ruszyło się zmierzając ku jeńcom. Kolejny kopniak wymierzony ciężkim buciorem, który spadł na żebra magoa specjalnie jej nie wzruszył. Sama chętnie poczęstowałaby go porządnym kopem w pewne miejsce o niezbyt szlachetnej nazwie, ale ten drugi przesadził.
Spętany jak prosiak szczeniak zapiszczał przeraźliwie i umilkł równie szybko trzaśnięty na odlew przez szarpiącego go drania. Ślepia Tygrysicy zwęziły się w dwie ziejące zemstą szparki.
'Wydłubię ci oczy przez nos, łajzo' - złożyła solenną obietnicę rudzielcowi, który nie zrażony tym powtórzył cios, aż klasnęło.
Tego było już Kocicy za wiele.
'Ożesz ty! Wyrwę ci ręce ze stawów i zatłukę cię nimi na śmierć, szczurza mordo'!
- Do mnie mówisz? - ozwał się w jej głowie nieco speszony głos Gh’Aa.
- Nie - fuknęła gniewnie. - Nie do ciebie. Uważaj, rudy gałgan taszczy do was szczeniaka. Zaraz tam będę. Pamiętaj, jest mój.
- Kto? Szczeniak?
- Gałgan!
- Gh’Aa czasem nie rozumie Lilith - bąknął zdeprymowany kocur.
- Nic nie szkodzi.
Powstrzymała ciskający się na wszystkie strony ogon i pokręciła w zniechęceniu kudłatą głową. Nie mogła wymagać od niego zbyt wiele. Czas naglił. Rudzielec ze szczeniakiem pod pachą oddalał się swobodnym krokiem. W stronę przygotowanego ołtarza.
'O Matko Tygrysico'!
Rzuciła ostatnie spojrzenie na spoczywającego w pyle, wciąż nieruchomego Mark’a.
- Barkatzen dit, maitea jauna - syknęła. - Może jeszcze kiedyś spotkamy się żywi...

~ * ~



Jednym rzutem oka oceniła sytuację. Nie zanosiło się na nic dobrego. Na ołtarzu płonęły świece. Wokół słały się kłęby dymu niosąc zapach palonego ziela i żywicy, który niewiele miał wspólnego z aromatem świątynnych kadzideł. Jeśli miałaby wybór, wolałaby tego nie wdychać. Rudzielec z obłąkańczym śmiechem i wykrzywionym jak maska gnoma pyskiem, przytrzymywał z jeszcze jednym łotrem do pomocy, odartego z odzienia, wijącego się w ich łapach i piszczącego pomimo knebla wciśniętego w usta, chłopca. Chyba czekali na dyspozycje. Przeciwnie do dwojga obserwatorów. Podstarzałe babsko, jak suka w ewidentnej rui, ocierało się o długowłosego amanta dysząc i wlepiając rozognione ślepia w dręczonego dzieciaka. Chyba podniecał ją ten widok, a kontrolę przejęło to, co miała pomiędzy nogami. Natomiast kapłanka, bo do takiej roli wyraźnie pretendowała druga z samic, wyglądała niezwykle rzeczowo. I chodziło raczej o złe rzeczy. Kiwając się smętnie, zawodziła coś potępieńczymi jękami. Aż ziało od niej magią i to tym jej rodzajem, który jeżył sierść na grzbiecie were. Smród zła bił w nozdrza i umysł Kocicy jak zgnilizna. Wylewało się z każdego z nich z osobna, niczym robactwo z wnętrzności trupów.

Rozwój sytuacji nie pozwolił na snucie planów. Niby nic nowego, bo zazwyczaj bywała dość spontaniczna. Sprawy jednak zbyt szybko nabrały tempa, by siedzieć i dyskutować, co dalej. Na wezwanie wiedźmy Kyrian w kilka chwil rzucony został na kamienną płytę i przytrzymany za nogi i ręce. Gh’Aa pognał do wlotu wąwozu. W ręku wiedźmy coraz to wyższym tonem wywrzaskującej swoje inkantacje błysnęło srebrem długie cienkie ostrze. Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie. Lilith myślą popędzała kocura, albowiem czuła, że za kilka chwil może być już za późno. Kapłanka tymczasem nacięła własną dłoń, wysączając z ranki kilka kropel własnej krwi na czoło i pierś ofiary. Coś gęstniało w powietrzu. Dosłownie. Mogłaby przysiąc, że noc nad ołtarzem staje się czarniejsza. Gdyby ktoś kiedykolwiek zarzucił jej tchórzostwo dostałby z marszu w mordę, ale teraz, naprawdę, lepkie, lodowate macki paniki chwyciły ją za gardło. Czuła, że to, co rodzi się w centrum mrocznej plamy przerasta jej możliwości w sposób znaczny.

Pozbawiony knebla więzień zapłakał głośniej, a jego krzyki i jęki sprawiły, że niewiele brakowało by rozbuchana parka obserwatorów zespoliła się z sobą na jej oczach. Obrzydlistwo. Wiedźma podniosła ton i wznosząc wzrok ku kłębiącemu się w górze czarnemu oparowi uniosła w dłoniach sztylet w geście ofiarowania.
,Gh’ha, szybciej! Teraz!'
Wiedźma nagle jakby skurczyła się w sobie. Wyjąc dziko, odwróciła się w stronę wlotu wąwozu. Zawtórował jej potężny zwierzęcy ryk.

Nad głową Kocicy zagrały rzemienie procy. Świsnął wyrzucony z ogromną siłą pocisk...
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 15-03-2012 o 13:04.
Lilith jest offline  
Stary 15-03-2012, 18:29   #30
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Sytuacja była z gatunku tych, co to je zwą dobrą, lecz nie beznadziejną. Zręczność i szare komórki przeciwko broni w dłoni kogoś, kto wprawnie nią władał i bez skrupułów miał zamiar ją wykorzystać. Z drugiej strony również Mark ze skrupułami nie miał zbyt wielkich kłopotów. Zasada “zabij, by żyć” była znana i bardzo popularna w jego środowisku. Ba, śmiało można by rzec, że wyssał ją z mlekiem matki. Można było głosić wolność, równość, braterstwo, tolerancję i miłość bliźniego, ale gdy ów bliźni nie chciał docenić tych poglądów i zamierzał pozbawić życia wyznawcę takich idei, to należało się z kimś takim rozprawić szybko i skutecznie (a jeśli można - definitywnie), by móc wspomniane idee głosić w spokoju.
Mark nie miał najmniejszego zamiaru dać się zarżnąć tylko dlatego, że tamten miał taką akurat fantazję. Pamiętał też, że walka w tych warunkach nie miała nic wspólnego z zasadami rycerskiego pojedynku. Nie sądził też, że jego przeciwnik choćby pomyślał o jakichkolwiek regułach czy honorowym postępowaniu.
- To nie ma być ładne, to ma być skuteczne...
- Rzuć mu coś prosto w twarz, to go zdekoncentruje...
- Kopnij go w jaja. Ale tego się spodziewa każdy, kto ma jakieś doświadczenie w walkach ulicznych. Dlatego najpierw kopnij go w kostkę albo nadepnij na palce...
Garść ziemi poleciała z ręki Mark’a w twarz przeciwnika. Ten uchylił się, ale to wystarczyło, by Mark mógł przejść do następnej akcji.
Jeśli jesteś bez broni, to z uzbrojonym przeciwnikiem raczej nie powalczysz. Możesz przeżyć starcie, powalić przeciwnika, zanim on zabije ciebie, ale cokolwiek zrobisz, musi to być szybkie, skuteczne i brutalne.
Mark podkurczył nogi i nim przeciwnik zdążył zareagować wyprostował je.
Co prawda jedna stopa chybiła, ale druga dosięgnęła celu. Buty przeznaczone do wędrówek po terenach rodem z koszmarów sennych nie mogą być lekkim obuwiem godnym parkietów pałacu Imperatora. Ciężki obcas trafił w goleń przeciwnika. Towarzyszyło temu miłe dla ucha chrupnięcie i jęk bólu, jaki wydostał się z ust uzbrojonego w nóż człeka, który cofnął się o krok. Nawet w panującej ciemności można było dostrzec, że utyka.
Mark zerwał się z ziemi. W tym momencie nie miał już na co czekać. Póki przeciwnik był nieco wytrącony z równowagi trzeba było go zaatakować. Zanim tamten uzmysłowi sobie dwie rzeczy - że ma przed sobą groźniejszego niż sądził przeciwnika i że użyć może nie tylko noża.

Najlepszą obroną jest atak. Tak powiadają. I tak też zapewne pomyślał ów strażnik. Nie zważając na ból nogi ruszył do ataku, zapewne chcąc wykończyć swego przeciwnika zanim ten zdąży zrealizować podobny zamysł.
Przed bełtem trudno uciec. Dużo łatwiej jest uniknąć ciosu noża, szczególnie gdy przeciwnik stoi odrobinę niepewnie na nogach. Pchnięcie, które miało w Mark’u uczynić dość głęboką dziurę rozminęło się z celem, gdy niedoszła ofiara zrobiła zgrabny unik. Może nie do końca tak udany, jak by się marzyło Mark’owi. Ostrze zahaczyło lekko o rękaw kurtki, zostawiając na niej cienką kreskę. Uderzenie Mark’a było celniejsze. Nóż wyleciał w powietrze i z brzękiem uderzył w skały.
Strażnik zaklął. Jeśli chciał cokolwiek zrobić, to już nie zdążył, gdyż Mark rzucił się na niego z szybkością błyskawicy, wbijając z całej siły łokieć w żołądek przeciwnika. Nawet skórzana kurta nie uchroniła trafionego ciosem, który sprawił, że mężczyzna zgiął się w pół, w podręcznikowy sposób wystawiając szczękę na kolejne uderzenie. Trudno było nie skorzystać z okazji.
Mark prawie poczuł, jak coś chrupnęło mu w kolanie, gdy noga z całym impetem trafiła w szczękę przeciwnika. Ten niemal się wyprostował, by po sekundzie zwalić się na ziemię po kolejnym ciosie, wymierzonym dla odmiany w szyję.

Kusza, pojemnik z bełtami i długi miecz wnet stały się własnością Mark’a. Najwyraźniej jego (były w tym momencie) strażnik był na tyle mądry, że po Pustkowiach chodził uzbrojony po zęby. Szkoda co prawda, że nie była to broń Mark’a, ale skoro nie ma się tego, co się lubi, trzeba się zadowolić tym, co się ma.
Nowy właściciel kuszy sprawnymi ruchami załadował broń. Teraz mógł mieć nadzieję, że uda mu się przedostać (choćby po trupach) obok tamtych.
Pozostawało jeszcze znalezienie odpowiedzi na jedno tylko pytanie - udusić, poderżnąć gardło, czy może zastrzelić? Bo pozostawienie przy życiu byłoby poważnym błędem.

Strażnik leżał twarzą do ziemi. Wystarczyło udpowiednio ułożyć mu ręce i związać na plecach. Kolejne kawałki sznura starczyły, by założyć pętlę na szyję i połączyć ją ze związanymi rękami.
- Przy odrobinie szczęścia sam się udusisz - mruknął Mark. - I mam nadzieję, że nie masz kataru - dodał, związując mu nogi w taki sposób, by więzień mógł (z pewnym trudem co prawda) chodzić.
Odciął od koszuli strażnika kawał materiału. Odwrócił leżącego na plecy, a potem wepchnął zwinięty kłąb płótna w usta swego więźnia.
- Wstawaj! - bezceremonialnie szarpnął leżącego za ramię.
Widocznie poprzednie uderzenia były dość silne, bowiem strażnik nieprędko otworzył oczy, w których nie pojawił się nawet cień wdzięczności za niezadźganie natychmiast po zakończeniu walki. Za to nienawiści i niemiłych obietnic znalazłoby się tam pod dostatkiem. Tym akurat Mark przejął się znacznie mniej, jako że aktualnie znajdował się po odpowiedniej stronie kuszy, ale na przyszłość warto było te niewypowiedziane groźby zapamiętać. I postarać się, by nie zostały zrealizowane.
- Pójdziemy sobie na mały spacerek - oznajmił.
Tamten szarpnął się, jakby chciał wypróbować siłę więzów, a potem pokręcił głową, co zapewne miało oznaczać, że Mark może się po prostu wypchać.
- Albo pójdziesz ze mną żywy, albo tutaj zostanie twój trup - powiedział Mark.
Czy był dosyć przekonujący? Z pewnością nie, bowiem jego niedawny strażnik ani myślał o zmianie pozycji z poziomej na pionową. Najwyraźniej nie wierzył w tego typu groźby, co było dość dziwne, bowiem sam wyglądał na takiego, co bez wahania wysłałby swego oponenta w ramiona pani Xiris. Czyżby uważał, że nie należy sądzić innych według siebie?
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:10.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172