Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-04-2011, 17:08   #205
zodiaq
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
Ból...pierwsze co poczuł, to wypełniający nozdrza swąd wilgotnych ubrań i pleśni
" Nie zamknÄ…Å‚eÅ› okn...."
Otworzył oczy, leżał w kompletnej ciemności, Zamarł...od razu czuł, że to nie to, to nie było to samo miejsce...sen.
Wiele o tym czytał, właściwie nawet przytrafiało mu się to czasem, jednak nigdy nie udało mu się utrzymać tego stanu. Zjawisko które w swoich pracach opisywał van Eeden, świadome śnienie. Wraz z powracającymi zmysłami uświadamiał sobie jak realne jest to zjawisko...czuł, widział, słyszał i dotykał.
Jednak ból...ból był nie do zniesienia, początkowo nie wiedział skąd, w nieprzeniknionych ciemnościach badał każdą część swojego ciała, każdą kończynę. Dotknął jej...palący ból przeszył rękę wędrując do klatki ramienia.
Nie krzyczał. Bał się, nie znał źródła strachu, jednak jedyną reakcją na przeszywający ból był zduszony syk i odgłos szorujących o siebie zębów.
W końcu udało mu się podnieść, woda skapywała z ubrań na klepisko.
Przegniłe powietrze i nie do końca zagojona rana wywoływały zawroty głowy...potrzebował powietrza...mimo iż to tylko sen...sen
Chłopak wyciągnął kościstą, nienaturalnie długą rękę wskazując ciemną uliczkę, pomiędzy rzędami zapuszczonych ruder.
Biegł, obijając się o zdezelowane ściany parł we wskazanym kierunku. Powoli tracił przytomność. Dobiegł.
To tylko sen.
Nie pamiętał jak to się stało, że dotarł do łóżka, jednak był szczęśliwy. Znalazł wyjście, dzięki któremu koszmar miał się skończyć.

*

Nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Z przerażeniem wlepiał oczy w szereg nieznanych znaków. Blizna jeszcze krwawiła, cała pościel usmarowana była w posoce i niebieskim barwniku użytym do pomalowania tatuażu.
" To nie był sen...nie śniliśmy...nie..."

- Uważam, że powinniśmy wyjechać jak najszybciej - postanowiła mówić wprost. - Trzy dni to zbyt dużo czasu, pogoda będzie się pogarszać i jeśli będziemy zwlekać to nim dotrzemy do Bhubaneswaru będzie lało nieprzerwanie.
Lynch spojrzał na Emily, po czym mechanicznie kiwnął głową. Luca spojrzał na Lyncha. Potem tęsknym wzrokiem na otaczający ich zbytek i dopiero na Emily.
- A ten cały Bhubenser... kur..., to jak to jest daleko? - zapytał.
- O-około 200-230 mil po lini p-prostej - wydukał Leo, leniwie przeżuwając "upolowany" kawałek sera. Był zmęczony, całą tą nocną wędrówką przez Kalkutę. Zmęczony i zaintrygowany tym co się stało.
"...Jedna, nieświadoma procesów i złożoności świata. Druga – mroczniejsza, dobrze wiedząca, co się z tobą dzieje. Obie części stanowią jednak całość. Jedna nie istnieje bez drugiej. Twoja prawdziwe ja – Leonardzie Douglasie Lynch. Ja, którego póki nie zaakceptujesz, póty będziesz rozdarty."
Słowa Hieronima wyryte na jego umyśle powracały co chwila.
"Dwie natury..."
Z nocy w której zniszczony został ich pociąg pamiętał tylko urywki, najpierw okropny huk i pisk kół, później już tylko zbliżająca się paszcza monstrum.
"...nieświadoma..."
-...muszę s-się jeszcze rozejrzeć - wyszedł.

Teraz myślami błądził po Nowym Yorku. Płonący ghul...postrzelony Luca...wcześniej, obserwacja cerkwii, pierwsze spotkanie z Włochem...urywki, pojedyncze obrazy, zdjęcia...schody, stukot kół pociągu wyładowanego skrzyniami, fabryka...prawie nic...dzień po przedawkowaniu Lafayette'a...
Przed oczyma przesuwało mu się całe życie, jedna długa retrospekcja wszystkiego co przeżył...nie. Coś mu mówiło...w głębi czuł, że to nie wszystko...gdzieś pomiędzy tymi urywkami...

5 lat wcześniej. Boston.

-...nic?
- Kompletna pustka...wygląda mi to na szok powypadkowy, co po tym wszystkim co widział pański syn nie wydaje się czymś dziwnym - lekarz rozłożył się na fotelu, spoglądając na mężczyznę spod grubych szkieł.
- Więc co mamy z nim teraz zrobić? - wydobyła z siebie siedząca obok męża kobieta.
- Leo uczył...
- Leonard - poprawiła go szybko z surową miną.
- Przepraszam...Leonard w czasie pobytu w placówce uczył się, prawda? W jego papierach, pierwszy lekarz zaznacza, że mimo wszystko chłopak jest dość bystry...wydaje mi się, że powinni państwo wynająć mu dobrego nauczyciela, z którym opanuje zaległy materiał...i kto wie? Może już po roku nauki Leo-nard - dokończył szybko rzucając potulne spojrzenie kobiecie - będzie w stanie dostać się na Uniwersytet.

1921. Kalkuta.

Musiał znaleźć...musiał dostać się do rudery, w której obudził się poprzedniej nocy. Chciał się przekonać...wiedzieć. Musiał. Wiedział, że teraz ma szansę, szansę na chociażby częściowe zrozumienie tego co się z nim dzieje...tego co dzieje się z jego umysłem i duszą...jeśli w ogóle taki twór istnieje.
Widok czającego się kilka kroków za nim Choppa nie pomagał. Może i był rozgorączkowany, jednak nauczony doświadczeniami z Nowego Yorku nauczył się ciągle pilnować pleców i swojego, jak to ładnie określał Garret, ogona.
Przez chwilę nie wiedział co robić...wiedział, że nastawienie reszty do niego zmieniło się, nie wiedział dokładnie dlaczego, jednak czuł bijącą od nich niechęć. W takim wypadku próba zgubienia Choppa, jeszcze bardziej pogrążyłaby go w oczach reszty...pod warunkiem, że reszta wie o tym, co robi Walter...co jeśli...przypomniała mu się scena ze szpitala...miotający podejrzeniami Garret przyciskający Choppa do ściany...czy to byłoby dziwne? W końcu ich przeciwnikiem byli ludzie wpływowi...ludzie, którzy za jednym razem wydają się pomagać, a za drugim trzymają sztylet wbity w nasze plecy.
Czy Chopp był wtyką? Właściwie to każdy z nich mógł nią być, każdy...prawie.
Całą resztę przeszukiwań miasta po prostu nie zwracał na niego uwagi.

*

- Lllleeeeeeoooooo - wybełkotał zamroczony Luca, siedzący przy peronie.
- L-luca...potrzebuję twojej p-pomocy - powiedział z poważną miną, starając się nie przywiązywać uwagi do stanu w jakim był Włoch...
 
zodiaq jest offline