Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-04-2011, 11:12   #201
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Wczesny wieczór 2 września 1921 r. zapowiadał się parno, duszno i wilgotnie. Hiddink po powrocie z rekonesansu w świątyniach nie omieszkał wziąć porządnej kąpieli, by zmyć z siebie bród ulicy i wspomnień przybytku Kali. Czuł jakiś wewnętrzny niepokój. Po prawdzie to cały czas był niespokojny, jednak tym razem poziom podenerwowania narastał nie pozwalając mu w spokoju czekać na kolację.
Zabierając ze sobą niezbędnik turysty w Kalkucie. To jest parasol, korkowy hełm tropikalny i tłumacza po raz kolejny wyszedł na miasto. Skierował się tym razem do ekskluzywnej dzielnicy zamieszkałej przez Europejczyków. Bowiem to czego szukał było zgoła nieosiągalne dla tubylców. Przy King’s Georg Road znajdowała się cała masa sklepów obsługujących bogatszą klientelę. To co interesowało Herberta znajdowało się w sklepie myśliwskim. Chopp bowiem kupił im sztucery Remingtona, lecz nie zadbał o odpowiednią amunicję. Chodziło o pewien wynalazek angielski z zeszłego wieku pochodzący ze zbrojowni Dum Dum niedaleko Kalkuty. Czyli po prostu o specjalną amunicję zadającą zwiększone obrażenia. W działaniach wojennych była ona zakazana przez pierwszą konwencję haską z 1899 r., co nota bene naturalnie nie przeszkodziło Anglikom w używaniu jej przeciw Burom, ale za to w myślistwie święciła swe triumfy. Prócz paczki takich naboi Hiddink dokupił jeszcze lunetę i nóż z piłką.
Tak zaopatrzony powrócił do hotelu na kolację, którą spożył w spokoju.
Przed snem zasiadł przed suto zastawionym stołem. Jednak nie uginał się on pod ciężarem dań, lecz broni. Leżał na nim bowiem rewolwer Webley Mk VI, strzelba Winchester Model 1901 i sztucer Remington Model 8.







Prócz tego stała na stole karafka z brandy i popielniczka z dopiero co zapalonym cygarem. Hiddink cierpliwie i ze znawstwem tematu rozkładał, czyścił i oliwił poszczególne sztuki broni. Nie spieszył się, miał na to cały wieczór.
Gdy skończył poszedł spać i zasnął spokojnie.
Rankiem przy śniadaniu otrzymał niezwykle pomyślną depeszę, która wprawiła go w dobry humor. Otóż Amanda powracała do nich. Najwyraźniej garnizonowy lekarz przecenił powagę jej stanu.
Herbert postanowił udawać, że nadchodzący dzień, jest dniem jak co dzień. Choć pamiętał o przestrodze Garretta postanowił wybrać się poza spokojną enklawę hotelu na bazar, gdzie kupił arbuz wielkości ludzkiej głowy i kilka innych drobiazgów. Zamówioną rykszą udał się za miasto do lasu. Na niewielkiej polance zakupiony owoc umieścił w siatce, którą zawiesił na gałęzi. Wyjął pojemnik z niewielką ilością białej farby i pędzlem namalował na arbuzie oczy, nos i uśmiechniętą buźkę. Odszedł na pięćdziesiąt kroków i z pokrowca wyjął sztucer zaopatrzony w lunetę. Załadował zwykły nabój i przycelował. Choć mierzył w czoło „buźki” kula przebiła owoc poniżej nosa. Hiddink wyjął z kieszeni śrubokręt i dokręcił śrubkę. Druga kula trafiła idealnie w środek czoła. Zadowolony Herbert wprowadził do magazynku nabój ze spłaszczoną główką. Tym razem nie zobaczył gdzie uderzyła kula, gdyż trafiony owoc po prostu wybuchł czerwienią soku i miąższu.
Niebo chmurzył się coraz bardziej. Herbert zwinął się pospiesznie. Gdy powrócił do hotelu pierwsze krople tropikalnej ulewy uderzyły o dach „Marzenia Maharadży”.
Korzystając z zacisza swego pokoju bez pośpiechu spakował swoje rzeczy. Nucąc nieświadomie „āo! Rani Deewana!” z dziwnym natręctwem. Dopiero po jakimś czasie dotarło do niego co robi. Gdy schodził na obiad zaintrygowany zapytał w recepcji, co też te słowa oznaczają.
Zagadnięty recepcjonista chrząknął zmieszany i nieco drżącym głosem powiedział:
- Przybywaj! Pani Szaleństwa.
- Jak miło. –
stwierdził Hiddink z przekąsem.
Choć reszta dnia obfitowała w liczne plany. Hiddink spożywał posiłek z wystudiowanym namaszczeniem. Swój brzuch bowiem traktował z szacunkiem. Nic bowiem nie psuje planów tak jak rozwolnienie, a Herbert musiał jeszcze dziś odebrać Amandę z dworca, wypić popołudniową herbatkę i udać się pierwszą klasą pociągu do Bhubaneswaru. O ile z herbatki mógł, choć z bólem serca zrezygnować, to z reszty w żadnym wypadku.
Cokolwiek by się nie stało jednego był pewien następny obiad przyjdzie mu zjeść w gorszych warunkach.
Zamyślił się nad tym czy zabrał wszystko co potrzeba? Cóż z wyjątkiem granatów i broni przeciwpancernej miał chyba wszystko. W tym przeświadczeniu zakończył danie główne i poprosił o deser.
 

Ostatnio edytowane przez Tom Atos : 08-04-2011 o 11:50.
Tom Atos jest offline  
Stary 08-04-2011, 14:15   #202
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/v/X1QqDwRDat4?fs=1&hl=pl_PL[/MEDIA]


Błękitne oczy matki spoglądały na Amandę z czułością, kiedy układała ją do snu. Amanda przytuliła wielkiego pluszowego słonia i dała matce słodkiego buziaka. Tato obiecał zabrać ją jutro do zoo i Amanda nie mogła doczekać się następnego poranka. Zamknęła więc mocno powieki, aby jutro nadeszło jak najszybciej i nawet nie zauważyła kiedy jej mama zamknęła drzwi i zagasiła światło. Jedynie blask księżyca swoją błękitną poświatą przełamywał mrok pokoju.

[MEDIA]http://www.youtube.com/v/1S5a1G6_J9I?fs=1&hl=pl_PL[/MEDIA]


Szepty. Głosy pełne niepokoju, złe, nienawistne. Amanda otworzyła oczy przerażona nasłuchując w ciemnościach.
Amaaaaaandooooooo chodź do nas….. Amaaaaaando gdzie jesteś??? Ona nie chce słuchać!!! Zła, niegrzeczna dziewczynkaaaaa!!!
Chichot. Złośliwy starczy chichot.


Wuj Gordon?? Mamo!! Amanda wyskoczyła spod kołdry i krzycząc pobiegła w stronę drzwi! Mamo! – krzyknęła ponownie. Klamka nie dawała się przekręcić. - Mamo!

Amaaaaandaaaaaaa !! Jesteś nasza!! Choooooodźźźźź !!! Ktoś się zbliżał, ale bała się odwrócić.
Amanda szarpnęła za klamkę z całych sił….

Statek. Była na pokładzie statku, wokół którego szalała nawałnica. Pokładem mocno kołysało i dziewczyna musiała mocno trzymać się barierek żeby nie wypaść za burtę.

- Pozwolisz, że ci pomogę moja droga ? – Amanda obróciła głowę – Herbert???? Uśmiechnięty Hiddink stał z cygarem w ustach trzymając w dłoni smycz, na której prowadził… indyjskiego słonia
- Herbercie ja…- Amanda po raz pierwszy spojrzała na siebie. Stała na deszczu jedynie w zmokniętej koszuli nocnej. Jej nagie ciało było doskonale widoczne spod cienkiej, mokrej tkaniny. Amanda zawstydziła się... Hiddink wyciągnął do niej dłoń szczerząc zęby w lubieżnym uśmiechu… Uciekła przed siebie, znikając za pierwszymi napotkanymi drzwiami.

Z impetem wpadła do…

Wagonu pierwszej klasy pełnego kolorowo i odświętnie ubranych ludzi. Najwyraźniej obywało się tu jakieś party. W tłumie dostrzegła od razu rozbawionych Choppa, Garetta i Lyncha. Ubrani w stroje hinduskie wznosili toast. Nie mogła dostrzec Emily i młodego Włocha. Jakby na zawołanie ktoś złapał ją za rękę. Obejrzała się i dostrzegła roześmianą twarz Emily.

- No nareszcie! – powiedziała do Amandy – przebierałaś się chyba ze trzy godziny, a małpy czekają.
- Jakie małpy? – Amanda czuła się zdezorientowana
Jej pytanie spowodowało, że nagle wszyscy zebrani zamilkli spoglądając na nią ze zdziwieniem.
- Jak to? Główna atrakcja wieczoru, a ty zadajesz głupie pytania Darling – zaśmiała się Emily. Goście zawtórowali kobiecie pokazując palcami na Amandę i szepcąc do siebie.
- No moi kochani, czas na nasze show. – Emily pociągnęła Amandę za rękę i przeszły razem z do kolejnego przedziału. Był nim wagon restauracyjny. Młody Luca w stroju kelnera prowadził gości po kolei do okrągłych stolików.
Amanda usiadła dalej nie rozumiejąc co się dzieje.

Wtedy wprowadzono Victora i Vincenta i usadzono ich ze związanymi dłońmi przy stolikach. Vincenta?? Przecież…

- Emily co tutaj…? – spojrzała na kobietę, która trzymała w dłoni błyszczącą maczetę.
- Czyń honory Amando – powiedziała Emily oblizując wargi i wręczając Amandzie broń. – Tylko szybko, bo jesteśmy głodni – jej głos brzmiał jak rechot starej wiedźmy.
- Tak! tak! - skandowali zebrani ludzie – Zabij ich, chcemy mięsa, chcemy świeżej krwi. Dm Kleem Kah-lee-kah-yea Nahm-ah-hahl !!
Amanda patrzyła z niedowierzaniem w ich wykrzywione i żądne mordu twarze.

- Victor! Vincent! Nieeeeee!!!

Dm Kleem Kah-lee-kah-yea Nahm-ah-hahl !!! – dźwięki jakiejś dziwnej mantry brzmiały coraz głośniej.

- NIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE!!!!!!!!!!!!!





Amanda otworzyła oczy, leżała w szpitalnej sali, a nad nią pochylał się wąsaty mężczyzna…

- Witamy w Naghpur Panno Gordon. Nareszcie się Pani obudziła.


***


<<3 dni później>>


Miarowy stukot kół pociągu, gwar siedzących w przedziale osób i krajobrazy skąpane w indyjskim, popołudniowym słońcu, migające w oknie pędzącego pociągu były pierwszym co zarejestrował wyrwany nagle z głębokiego snu umysł Amandy. Z na wpół opuszczonymi jeszcze powiekami powiodła wzrokiem po przedziale. Siedzący obok angielscy oficerowie, rozmawiali ożywionym głosem o czymś, mocno gestykulując.
Z głębi przedziału słychać było radosny śmiech młodej dziewczyny siedzącej kilka miejsc dalej, a za oknem przesuwały się krajobrazy mijanych wiosek położonych na wzgórzach porośniętych bujną indyjską roślinnością.

Amanda wykorzystywała każda minutę jazdy na sen. Doktor Simons zalecił jej dużo odpoczynku, a kobieta słuchała go, choćby dlatego, że nie miała zamiaru być zawadą w wyprawie. Minęły dopiero 3 dni od kiedy wybudziła się ze śpiączki, ale jakoś udało jej się przekonać lekarza, że nadaje się do dalszej drogi. Jej młode ciało szybko regenerowało siły, jedynie głowa jeszcze trochę bolała. Nabiła sobie porządnego guza w czasie wypadku w pociągu i rozcięła łuk brwiowy, jednak i tak miała wiele szczęścia. To jej przypomniało o zaleceniach doktorka. Amanda sięgnęła do podręcznej torby i wyjęła proszki przepisane przez lekarza. Połknęła jeden popijając herbatą serwowaną w pociągu specjalnie dla obcokrajowców.

Sam wypadek zacierał się w jej pamięci. Pamiętała zgrzyt hamulców i to że nagle znalazła się w powietrzu. Potem była już tylko ciemność. Nie miała pojęcia jak znalazła się w szpitalu ani jak wyglądała akcja ratunkowa. Opowieści lekarza i notatki z własnego dziennika jakoś nie dawały jej pełnego obrazu. Musiała dowiedzieć się wszystkiego z pierwszej ręki. Od swoich towarzyszy...

Amanda sięgnęła pamięcią do dni sprzed wypadku. Nie była im wielką pomocą w tych ostatnich dniach. Męczyły ją koszmary senne, źle znosiła zmianę klimatu, coraz bardziej wątpiła w powodzenie misji. Wycofywała się zamykając się w sobie i myślała o wyjeździe. Dopiero wypadek, a właściwie sny i majaki, które pojawiały się w jej głowie w czasie kiedy była nieprzytomna uświadomiły jej, że przecież nie o nią chodzi w tej całej sprawie. Była coś winna Victorowi, ale nie tylko dlatego zdecydowała się na wyjazd.
Chciała wiedzy wykraczającej poza umysły ludzkie. Chciała… musiała zgłębić tajemnice dla której jej kuzyn stał się mordercą i być może zgłębić tajemnicę śmierci jej rodziców i wuja.
Amanda poprawiła spodnie, które przywdziała od momentu pojawienia się w Indiach. Była gotowa na spotkanie tajemnicy przez wielkie T. Była gotowa powstrzymać to co knuły ghoule. Była…. Zdeterminowana. Tak, to było właściwe słowo.

Kobieta spojrzała na zegarek. Za chwilę pociąg wjedzie na stację w Kalkucie. Odetchnęła z ulgą i lekko rozluźniła dłonie zaciśnięte na torbie. Podróż koleją przywoływała złe wspomnienia, ale nic nie było w stanie powstrzymać jej zapału.

Lokomotywa zagwizdała kilka razy, pociąg wyraźnie zwolnił i powoli wtoczył się na stację kolejową…
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!
Felidae jest offline  
Stary 08-04-2011, 15:21   #203
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Show, jaki zafundowano nam wieczorem miał wiele zalet i jedną wadę. Najważniejszymi spośród tych pierwszych były niewątpliwie tańczące artystki, których widok wydobywał mnie z otchłani ponurych rozmyślań. Wadą było to, że nie było mowy o jakiejkolwiek rozmowie w tym zgiełku. Cóż, tancerki i dobrze schłodzony alkohol musiał mi wystarczyć. Porozmawiać z innymi udało się dopiero na śniadaniu, na które dowlokłem się z prawdziwym trudem po niespokojnym, zbyt krótkim śnie. Mimo wszystko warto było czuwać, choćby by stwierdzić jak długo poza hotelem przebywał studenciak. Zanim usiadłem do stołu, porozmawiałem z uroczą recepcjonistką, która z wrodzoną gadatliwością opowiedziała mi o błocie, które dopiero co zdążyli pościerać w głównym hallu.

Rozmowa w restauracji przyniosła pewne ustalenia i obserwacje, ale gdyby nie Emily, byłaby w końcowym rozliczeniu dość nudna. Może w innych okolicznościach droczenie się z nią sprawiałoby mi nawet przyjemność, ale w tym popieprzonym kraju miałem ważniejsze rozrywki na głowie.



* * *


- Jeśli jest przystojny, to możesz zagrać na tym. - zmrużył oczy Garrett - Żaden który taki facet nie będzie przekonywał sam siebie, że zaproszenie na kolację od kobiety nie świadczy o autentycznym zauroczeniu.
Wyraz jej twarzy świadczył o szczerym rozbawieniu, uniosła brwi, kpiącym wzrokiem mierząc detektywa.
- Zatem ok. Posiłek z Drenenbergiem.
Tym razem to spojrzenie Garretta wydawało się zawierać w sobie kpinę.
- Świetnie. Proponuję tylko takie miejsce, w którym nie ważyliby się raczej uderzyć. W miarę blisko dworca, by móc w ostatniej chwili zdążyć na pociąg, skacząc na czekające już tam walizki. Wymeldowanie wszystkich z hotelu też powinniśmy zsynchronizować i odwlec do ostatniej chwili.

- Nie liczyłbym na to, iż zabójca lub jego zleceniodawcy nie znają kogoś z nas. - odezwał się wreszcie Hiddink, zajęty chyba bardziej jedzeniem niż słuchaniem - Zostaliśmy dokładnie obfotografowani. jeśłi weźmiemy osobny wagon, może drań użyć poprzedniego patentu i nas odłączyć. Jedyny sposób to wyruszyć najszybciej jak się da, by nie miał czasu czegoś zorganizować.
- Osobny wagon ma być jedynie przykrywką, Herbercie. Zasłoną dymną. Wyjezdżamy dziś wieczór.
- Wybacz. Zamyśliłem się nad podejrzanym zachowaniem Lyncha i umknęło mi to.
- Nic takiego - uśmiechnęła się. - Ale chyba nie wierzycie we współpracę chłopaka z tamtymi?
Luca już zabierał się do wygłoszenia takiego zapewnienia, ale ubiegł go Garrett.
- Coś ci powiem. - Dwight pochylił się nad stołem - Mówisz właśnie do człowieka, którego syna, za pomocą czart wie jakiego prania mózgu, przerobiono na sterowaną i podległą czyjejś woli kukiełkę. Skoro zrobili to z nim, dlaczego nie mieliby zrobić czegoś podobnego z Lynchem?! Zapytaj Herberta, czy spodziewał się że jego własne dziecko będzie chciało przegryźć mu gardło.
- Proszę nie robić ze mnie idiotki, Garrett. Wiem jak zachowywał się przed wyjazdem mój ojciec. Z waszych opowieści wiem, jak zmienił się ten... Prood. Zmiany zachodzące na skutek ‘prania mózgu’ są zauważalne. Lynch jest wprawdzie trochę dziwny, ale nie nosi znamion tego samego szaleństwa, co mój ojciec i wasz przyjaciel.
- Jest Panienka psychiatrą? - zapytał Dwight, odsuwając się z powrotem na krzesło - Zresztą, nie chodzi już o naturę tego zjawiska. Jeśli o mnie chodzi, to powiem wam jedno: bardziej obawiam się w tej chwili tego gówniarza, niż owego brodatego sukinsyna który wygląda jakby mógł złamać kark bykowi zagryzając przy tym sandwicha.
- Tak czy owak powinniśmy go obserwować, żeby nie zrobił krzywdy, obojętne sobie samemu czy nam.
- Ja już to robię, od miejsca wypadku. Wam też radzę zrobić to, co mówi Panna Emily. Innymi słowy...
Detektyw zaciągnął się głęboko dymem.
- Nie odwracajcie się do niego plecami.

Luca, który jeśli jeszcze przez ostatnie minuty sprawiał wrażenie jakby chciał coś powiedzieć, po ostatnich słowach Garretta osunął się na oparcie krzesła, wsparł łokcie na oparciach i zza zapleciaonych palców przyglądał detektywowi oraz miss Vivarro bardzo nieładnym wzrokiem.
Widok Garretta nie był specjalnie zajmujący. Po wyrzuceniu z siebie tych kilkunastu zdań mężczyzna siedział milczący, chciwie, raz po raz zaciągając się papierosowym dymem. Oczy miał podkrążone, widać było że tej nocy nie zaznał, mimo niebiańskich wygód u “Maharadży”, wiele ożywczego snu. Od czasu do czasu palec detektywa stukał cicho o blat stołu, z rzadka zataczał nim też po powierzchni małe kółeczka.
Po chwili milczenia jakie zawisło nad stołem i siedzącymi przy nim ludzi, Luca wstał i bez słowa odszedł od stołu.

Dwight Garrett posłał za nim tylko jedno spojrzenie, krótkie, ale pełne zastanowienia.



* * *


Mimo niewyspania musiałem tego dnia się sporo uwijać. Pakowanie, ustalanie szczegółów, upewnianie się czy nie pozostawały jakieś zadania które nie są przyporządkowane do nikogo. Gdzieś w międzyczasie przyszedł krzepiący telegram w sprawie Amandy, który zdjął mi z piersi pewien ciężar. Znaliśmy już nawet godzinę przyjazdu rekonwalescentki. Zaproponowałem, by w związku z planami wieczornego wyjazdu, zawinąć ją od razu na dworcu w dalszą drogę. Na wyjaśnienia było potem mnóstwo czasu, a dziewczyna nawet nie musiałaby się rozpakowywać. Nikt nie zgłosił zastrzeżeń.

Deszcz.

Jeszcze przed południem sprawdziłem, jak chwyciła rozrzucona poprzedniego dnia zanęta. Poświęcone rupie zrewanżowały się, z obchodu wróciłem do hotelu bogatszy o parę ciekawych informacji. Niestety, większość z nich nie napawała optymizmem. Można uciec przed wścibskimi oczyma wielu ludzi, ale nie wtedy gdy obserwuje cię całe miasto. Po tym, co usłyszałem nie miałem wielkich nadziei na udaną akcję arcycichego opuszczenia hotelu, ale i tak należało przynajmniej próbować. Parę imion i terminów zanotowałem sobie w moim kapowniku do dalszego sprawdzenia, bo językowe łamańce zapewne szybko wyparowałyby z mojej i tak już parującej z niewyspania, oraz kaca, głowy.

Pozostał jeszcze jeden problem. Chodzący, gadający, popatrujący we mnie tymi ślepkami. Problem, którego do końca nie mogłem rozgryźć. Mogła być to pułapka. Mógł być to też ktoś na wagę powodzenia albo nawet przeżycia. Nie chciałem przeciąć do końca tego wątku, pozostawiłem więc odpowiednie do ryzyka wynagrodzenie. Powiedziałem, że mogę obiecać jedynie podróż do najbliższego miejsca w które się udajemy, a potem się zobaczy. Nie podałem oczywiście żadnych szczegółów, a tylko miejsce i czas w którym ma się stawić jeśli się zdecyduje.

Jeszcze więcej deszczu. Przed samym powrotem połamał mi się parasol, który ze złością wrzuciłem do ścieku. Na szczęście nie trzeba było długo szukać okazji do kupienia kolejnego. Już w Marzeniu Maharadży powiedziałem obecnym, że prawdopodobnie jesteśmy pod dużo lepszą obserwacją niż sądziłem.
Już dużo po obiedzie miała jeszcze miejsce rozmowa z powracającym z miasta Choppem. Po krótce można było się dowiedzieć z niej o ciekawych ścieżkach, którymi chadzał dziś Lynch. Ja jednak ostrzegłem Waltera i zapewniłem mu dobry opis tego faceta, na którego miał zwracać szczególną uwagę jeśli zależało mu na własnej dupie.

O umówionej wcześniej wieczornej porze odbyła się, z większymi lub mniejszymi niedociągnięciami, akcja przerzutu większości osób prosto na dworzec. Niestety, nie wszyscy pojechali razem - ale i tak pewnie zbyt wiele oczu obserwowało hotel, by zrobić to całkiem niezauważenie. Mogliśmy tylko zadbać o porządny, szybki transport na który być może śledzących nie było stać.

Aha, żeby opowiedzieć w pełni co działo się do momentu wyjazdu, trzeba jeszcze wspomnieć o szopce. Szopce, która miała się odbyć podczas wizyty w Fundacji, gdzie ruszyłem tego dnia razem z Panną Vivarro. Właściwie, pierwszy jej akt odbył się jeszcze przed wejściem - choć kosztowało mnie to nieco wcześniejszych zabiegów plus jedną butelkę wódki, udało mi się zainteresować tematem paru miejscowych pismaków. Nie byliśmy może oblegani przez media, ale i tak po czymś takim łochy z Fundacji musieliby mieć nie po kolei w głowie by dobrać się do nas we własnym gniazdku. Pozostawało mieć nadzieję, że razem z czytającymi jutrzejsze gazety szef oddziału Fundacji uwierzy, że dopiero zaczęliśmy przygotowania do wyjazdu.



* * *


Nie było mi po drodze z bleskami fleszy, a już po raz kolejny w krótkim czasie strzelano do mnie z aparatów jak do królika. Tym razem jednak, wystawianie się na widok publiczny było zamierzone. Prężąc się dumnie na tle budynku Fundacji, popisowo świeciliśmy z Emily zębami udzielając krótkich, ale przemyślanych wcześniej informacji dla prasy.

- Czy po tym, co się stało, nadal jesteście w stanie uwierzyć kolejom że będziecie bezpieczni w dalszej podróży?!
- Tak. - pokazywałem dłonią siedzibę Złotych Indii - Bo tym razem zwróciliśmy się o pomoc do tej oto instytucji, która ma wielkie doświadczenie w logistyce wypraw wgłąb lądu. Pan Drenenberg, którego mam nadzieję dziś poznać, pomoże nam w załatwieniu odpowiedniego i bezpiecznego wagonu. Fundacja będzie czuwać nad całą naszą wyprawą, więc jeśli chcieliby się Państwo dowiedzieć, co się z nami aktualnie dzieje - pytajcie właśnie tutaj.
- Od kiedy jest pan członkiem ekspedycji?! - wyrywał się inny pismak, za plecami tamtego.
- Poznaliśmy się w pociągu. A dogadaliśmy się już w hotelu - uśmiechnąłem się w kierunku Emily - ...traf chciał, że udajemy się w podobnym kierunku. My, podróżnicy, musimy się trzymać razem.
- Kiedy wyruszacie?!
- Za trzy dni. - ogłosiłem donośnie - Równo za trzy dni.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 09-04-2011, 00:31   #204
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Walizka była o wiele cięższa niż w dniu, w którym meldował się w tym pełnym przepychu i luksusów hotelu... pałacu - poprawił sie w myślach Luca. Tak musieli spędzać życie książęta krwi, jeśli nie sami królowie. Luce niezwykle ciężko przyszło pogodzić się z myślą że musi opuścić Marzenie Maharadży, jego ucieleśnienie marzeń o życiu, jakiego nigdy nawet nie był w stanie wyobrazić sobie podczas wspólnych z chłopakami z ulicy leżakowań na dachu czynszówki Paola. Żal za dawnymi, dobrymi czasami na moment ścisnął gardło. Minęło... ile? Dwa miesiące! a on był o tysiące mil od domu, w obcym kraju, pośród obcych ludzi, którym po dzisiejszym śniadaniu w dodatku na nowo przestawał ufać...

To, co usłyszał Luca dzisiejszego ranka kolejny, sam już nie liczył który znowu raz przewróciło świat do góry nogami. Od czasu wyruszenia z Nowego Yorku Luca powoli i z właściwą sobie ostrożnością, małymi kroczkami poznawał ludzi, z którymi przyszło mu podróżować. Oswajał się z nimi. Stopniowo przełamał nawet trudną do wytłumaczenia niechęć do ruskich Vivarro, jak sobie na samym początku znajomości nazwał Miszę i Borię. Oswoił się i jak sądził nawet zaprzyjaźnił z Leonardem i Walterem. Hiddink i Garrett zawsze mieli go i wcale się z tym nie kryli, za szczyla... i to był dobry układ. Luca wychowany w tradycji poszanowania i respektu przed jasno określonym miejscem w rodzinie, jak sądził odnalazł się w ich gronie... rodzinie, razem chcąc nie chcąc tworzyli coś na krztałt rodziny... i zaakceptował swoje w niej miejsce.
Ale rodzina trzyma się razem. Stoi za sobą murem. Wspiera się i ochrania nawzajem. A tu co? Podejrzenia... Oskarżenia... Ostrzeżenia jednych przed drugim! Merda..! Źle się działo i Luca kiedy śniadanie ukazało straszliwą prawdę, poczuł się z nią... bardzo źle. Nagle z oczu spadły łuski i zobaczył wszystko to, czego dotąd nie dostrzegał. Podejrzliwość i obłudę Garretta. Obsesyjne pragnienie pędu miss Vivarro, melancholię Hiddinka. Nawet Walter wydawał się tego dnia jakiś inny, odmieniony. Nie topił się niczym wosk jak wcześniej w dłoniach Vivarro i nie próbował odgadywać jej zachcianek. Wszystko się zmieniło. Luca tylko nie zauważył kiedy. Wąż wślizgnął się między nich i sączył swój jad. A oni... oni spijali go chciwie mając za słodycz. Już zaczynali patrzeć na siebie wilkiem...

Chciał ostrzec Leo. Uprzedzić go, by był ostrożny. By nie dał się osaczyć i wciągnąć z pułąpkę, która jak Luca podejrzewał, prędzej czy później zostanie nań zastawiona. Pragnął mu pomóc. Tak samo jemu, jak i pewnie sobie, bo coś mu mówiło, że Leo nie będzie ostatnim. Jednak mimo, że spędził przy stole niewiele dłużej czasu, nie odnalazł go. Pokój Lyncha był zamknięty i głuchy na pukanie. Wyszedł? Sam? Co prawda mówił, że musi się rozejżeć, ale... Cóż, szukanie go, nawet jeśli opuścił hotel nie miało sensu, bo w tej chwili mógł być już wszędzie. Pozostało poczekać. Luca poszedł więc do swojego apartamentu i na długo zagłębił się w zadumie...

Obiad zamówił do pokoju. Przez te kilka dni zdążył już, z czego był niezmiernie dumny nauczyć się tego i owego o miejscowych, znaczy hotelowych obyczajach, oraz jak takie wykorzystywać. Garrett i Vivarro na to popołudnie zaplanowali wyjazd. Do tego miejsca, którego nazwy wypowiedzieć, a co dopiero zapamiętać nie potrafił. Należało ostatecznie pożegnać się ze zbytkiem i przygotować do drogi jeśli nie chciał zostać sam, bez środków do życia w kraju, co do którego nie był nawet pewny, gdzie leży na mapie. Nie przyszło mu to łatwo. Do luksusu przywyknąć łatwo, wyrzec się... szkoda gadać. Postanowił więc nie rozstawać się z nim ostatecznie. W walizce znalazły się jedna z wielu walających się po pokojach poduszek, parę butelek z alkoholem, złoty kurek z łazienki na gorsze czasy i choć za myciem nie przepadał mydełko. No i jeszcze papeteria. Nigdy nie wiadomo do czego mogła się przydać, ale nie zajmowała dużo miejsca. Pomny doświadczeń z pociągu nie miał zamiaru rozstawać się tym razem z karabinem, jednak przestrzeżony postanowił że niewinne zawiniątko nie zwróci niczyjej uwagi, a gustowny chodniczek z korytarza w sam raz się do tego celu nadawał. Owinięty sznurem z rolety nie rzucał się w oczy, jednak Luca nie lubił ryzyka, więc pozostawiwszy klucz do pokoju w zamku wymknął się tylnym wyjściem omijając recepcję. Było po czwartej po południu. Czasu sporo, ale nie chciało mu się drałować na piechotę. Walizka trochę ważyła, a poza tym wszyscy biali tak robili, więc już na sąsiedniej ulicy wdrapał się na rozklekotany wózek zaprzeżony w jakieś bydło i kazał wieżć na dworzec kolejowy. Po drodze uświadomił sobie że nie ma zapasu papierosów. "Taksówkarz" jak się okazało ledwo rozumiał po angielsku, a odpowiedzieć to już ni w ząb, więc Luca chcąc skłonić go do wskazania miejsca, gdzie może nabyć tytoń zmuszony był do gestykulacji. Szło opornie, ale się udało. Dopiero gdy pokazał hindusowi palce złożone w krztałt fajki, tamten w szczerym uśmiechu ukazał braki w uzębieniu i zawiózł chłopaka pod sklepik, gdzie wśród różnokolorowych worków pełnych suszu i po kolejnej pełnej gestykulacji rozmowie kupił tytoń. A nawet za niewielkie pieniądze figową fajkę.

Dworzec w niczym nie różnił się od czasu jak go zapamiętał sprzed trzech dni. Brudny, zapyziały, i pełny rozpaplanych, łążących we wszystkich możliwych kierunkach ludzi. Pociągu jeszcze nie podstawiono, ale bilet po kolejnej pełnej niedomówień rozmowie dostał. Tym razem facet u którego kupował znał język, jednak to Luca nie bardzo wiedział gdzie chce jechać. Po chyba dziesiątej śpiewnej nazwie wymienianej z cierpliwością świętego przez kasjera Luca był prawie pewien że chodzi właśnie o to miejsce. Siedem i pół dolca, jak sobie przeliczył, i to za drugą klasę. Nie potrzebował sypialki. I tak mimo całonocnej podróży nie miał zamiaru zmrużyć oka. Nie po tym, co potrafi się człowiekowi przytrafić, gdy podróżuje koleją po Indiach. O nie...
W sumie był z siebie zadowolony. Na dworcu był chyba pierwszy. Sam załatwił sobie bilet. Pozostało usiąść i cierpliwie poczekać na pociąg. Jak postanowił, tak zrobił. Znalazł ustronne miejsce pod dworcową ścianą i wygodnie rozwalony na walizce nabił sobie fajkę. NIGDY dotąd nie palił takiego tytoniu. Był jakiś... aromatyczny.... lekki... i ...dziwny.

Ludzieeee.... oni wcale nie... byli ...otdeeech staaał się... głęęębszyy... spoookoojniejszyy.... dźwięęękiii... wyyyraźne.... i ...kolooorowee.... drzewa gadałyy... liśśście szeptaaałyy... aoo...
rrrrraaani.... te całee... Innndiee... to w suumie.... baaardzoooo pszyjemmmnny krajjj....
 
Bogdan jest offline  
Stary 09-04-2011, 17:08   #205
 
zodiaq's Avatar
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
Ból...pierwsze co poczuł, to wypełniający nozdrza swąd wilgotnych ubrań i pleśni
" Nie zamknąłeś okn...."
Otworzył oczy, leżał w kompletnej ciemności, Zamarł...od razu czuł, że to nie to, to nie było to samo miejsce...sen.
Wiele o tym czytał, właściwie nawet przytrafiało mu się to czasem, jednak nigdy nie udało mu się utrzymać tego stanu. Zjawisko które w swoich pracach opisywał van Eeden, świadome śnienie. Wraz z powracającymi zmysłami uświadamiał sobie jak realne jest to zjawisko...czuł, widział, słyszał i dotykał.
Jednak ból...ból był nie do zniesienia, początkowo nie wiedział skąd, w nieprzeniknionych ciemnościach badał każdą część swojego ciała, każdą kończynę. Dotknął jej...palący ból przeszył rękę wędrując do klatki ramienia.
Nie krzyczał. Bał się, nie znał źródła strachu, jednak jedyną reakcją na przeszywający ból był zduszony syk i odgłos szorujących o siebie zębów.
W końcu udało mu się podnieść, woda skapywała z ubrań na klepisko.
Przegniłe powietrze i nie do końca zagojona rana wywoływały zawroty głowy...potrzebował powietrza...mimo iż to tylko sen...sen
Chłopak wyciągnął kościstą, nienaturalnie długą rękę wskazując ciemną uliczkę, pomiędzy rzędami zapuszczonych ruder.
Biegł, obijając się o zdezelowane ściany parł we wskazanym kierunku. Powoli tracił przytomność. Dobiegł.
To tylko sen.
Nie pamiętał jak to się stało, że dotarł do łóżka, jednak był szczęśliwy. Znalazł wyjście, dzięki któremu koszmar miał się skończyć.

*

Nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Z przerażeniem wlepiał oczy w szereg nieznanych znaków. Blizna jeszcze krwawiła, cała pościel usmarowana była w posoce i niebieskim barwniku użytym do pomalowania tatuażu.
" To nie był sen...nie śniliśmy...nie..."

- Uważam, że powinniśmy wyjechać jak najszybciej - postanowiła mówić wprost. - Trzy dni to zbyt dużo czasu, pogoda będzie się pogarszać i jeśli będziemy zwlekać to nim dotrzemy do Bhubaneswaru będzie lało nieprzerwanie.
Lynch spojrzał na Emily, po czym mechanicznie kiwnął głową. Luca spojrzał na Lyncha. Potem tęsknym wzrokiem na otaczający ich zbytek i dopiero na Emily.
- A ten cały Bhubenser... kur..., to jak to jest daleko? - zapytał.
- O-około 200-230 mil po lini p-prostej - wydukał Leo, leniwie przeżuwając "upolowany" kawałek sera. Był zmęczony, całą tą nocną wędrówką przez Kalkutę. Zmęczony i zaintrygowany tym co się stało.
"...Jedna, nieświadoma procesów i złożoności świata. Druga – mroczniejsza, dobrze wiedząca, co się z tobą dzieje. Obie części stanowią jednak całość. Jedna nie istnieje bez drugiej. Twoja prawdziwe ja – Leonardzie Douglasie Lynch. Ja, którego póki nie zaakceptujesz, póty będziesz rozdarty."
Słowa Hieronima wyryte na jego umyśle powracały co chwila.
"Dwie natury..."
Z nocy w której zniszczony został ich pociąg pamiętał tylko urywki, najpierw okropny huk i pisk kół, później już tylko zbliżająca się paszcza monstrum.
"...nieświadoma..."
-...muszę s-się jeszcze rozejrzeć - wyszedł.

Teraz myślami błądził po Nowym Yorku. Płonący ghul...postrzelony Luca...wcześniej, obserwacja cerkwii, pierwsze spotkanie z Włochem...urywki, pojedyncze obrazy, zdjęcia...schody, stukot kół pociągu wyładowanego skrzyniami, fabryka...prawie nic...dzień po przedawkowaniu Lafayette'a...
Przed oczyma przesuwało mu się całe życie, jedna długa retrospekcja wszystkiego co przeżył...nie. Coś mu mówiło...w głębi czuł, że to nie wszystko...gdzieś pomiędzy tymi urywkami...

5 lat wcześniej. Boston.

-...nic?
- Kompletna pustka...wygląda mi to na szok powypadkowy, co po tym wszystkim co widział pański syn nie wydaje się czymś dziwnym - lekarz rozłożył się na fotelu, spoglądając na mężczyznę spod grubych szkieł.
- Więc co mamy z nim teraz zrobić? - wydobyła z siebie siedząca obok męża kobieta.
- Leo uczył...
- Leonard - poprawiła go szybko z surową miną.
- Przepraszam...Leonard w czasie pobytu w placówce uczył się, prawda? W jego papierach, pierwszy lekarz zaznacza, że mimo wszystko chłopak jest dość bystry...wydaje mi się, że powinni państwo wynająć mu dobrego nauczyciela, z którym opanuje zaległy materiał...i kto wie? Może już po roku nauki Leo-nard - dokończył szybko rzucając potulne spojrzenie kobiecie - będzie w stanie dostać się na Uniwersytet.

1921. Kalkuta.

Musiał znaleźć...musiał dostać się do rudery, w której obudził się poprzedniej nocy. Chciał się przekonać...wiedzieć. Musiał. Wiedział, że teraz ma szansę, szansę na chociażby częściowe zrozumienie tego co się z nim dzieje...tego co dzieje się z jego umysłem i duszą...jeśli w ogóle taki twór istnieje.
Widok czającego się kilka kroków za nim Choppa nie pomagał. Może i był rozgorączkowany, jednak nauczony doświadczeniami z Nowego Yorku nauczył się ciągle pilnować pleców i swojego, jak to ładnie określał Garret, ogona.
Przez chwilę nie wiedział co robić...wiedział, że nastawienie reszty do niego zmieniło się, nie wiedział dokładnie dlaczego, jednak czuł bijącą od nich niechęć. W takim wypadku próba zgubienia Choppa, jeszcze bardziej pogrążyłaby go w oczach reszty...pod warunkiem, że reszta wie o tym, co robi Walter...co jeśli...przypomniała mu się scena ze szpitala...miotający podejrzeniami Garret przyciskający Choppa do ściany...czy to byłoby dziwne? W końcu ich przeciwnikiem byli ludzie wpływowi...ludzie, którzy za jednym razem wydają się pomagać, a za drugim trzymają sztylet wbity w nasze plecy.
Czy Chopp był wtyką? Właściwie to każdy z nich mógł nią być, każdy...prawie.
Całą resztę przeszukiwań miasta po prostu nie zwracał na niego uwagi.

*

- Lllleeeeeeoooooo - wybełkotał zamroczony Luca, siedzący przy peronie.
- L-luca...potrzebuję twojej p-pomocy - powiedział z poważną miną, starając się nie przywiązywać uwagi do stanu w jakim był Włoch...
 
zodiaq jest offline  
Stary 09-04-2011, 21:22   #206
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Gdy ciepłe światło świtu zaczęło przesączać się przez ażurowe okiennice, Emily leżała już w łóżku z otwartymi oczyma. Zimne szpony strachu i niewyjaśnionym pochodzeniu zaciskały się kurczowo na jej gardle. Przyszedł jej do głowy ojciec- nie taki, jakim go znała. Nie ciepły, mądry, dobry i żyjący pasją człowiek, ale jego karykatura, w którą przemienił się tuż przed wyjazdem. Opowieść Teresy o tym, jak uderzył ją w gniewie, wspomniana teraz zupełnie niechcący, na nowo zmroziła krew w żyłach Emily. Niemal godzinę spędziła na rozmyślaniach. Czy jej życie jeszcze kiedykolwiek wróci do normy? Czy to możliwe, że tłuste, szczęśliwe lata minęły bezpowrotnie? Chciało jej się wyć. Wstać i w szale drzeć pościel, ale ograniczyła się do naciągnięcia na głowę prześcieradła.

Powróciła też wczorajsza ostra wymiana zdań z Garrettem i poprzedzające ją wydarzenia z udziałem Waltera Choppa. W głowie miała całkowity chaos. Walter nie krył się ze swoim zainteresowaniem. Przed oczyma miała jego zmartwioną twarz i pełne czułości gesty, podejrzane spod wpół przymkniętych powiek, gdy leżała na ulicy w centrum Kalkuty. Dotarło do niej, jak bardzo samotna jest w oceanie niezrozumiałych spraw. I jak bardzo przywiązała się do obecności tego człowieka. Ba, polubiła go nawet, choć byli tacy różni! Jego i te zupełnie nie przystające do rzeczywistości, w której funkcjonowali gesty w stylu posyłanych do pokoju kwiatów czy walca na pokładzie transatlantyku. Choć bez wątpienia troskliwy, nosił w sobie tajemnicę. Zalążek szaleństwa, który przeczuwała, choć nie chciała w niego uwierzyć. Kto nie osunąłby się w otchłań, bo takich przeżyciach, jakie przypadły w udziale temu człowiekowi? Czyja zbroja zachowałaby połysk? Emily nie sądziła, by człowiek, który zastał swoją żonę brutalnie zamordowaną we własnym łóżku mógł żyć jak kiedyś. To po prostu niemożliwe. Ona sama ulegała przemianie, a przecież nie miała dowodów na śmierć Teresy!

Wieczorna rozmowa z Ukraińcami nie pomogła jej uporządkować myśli – z ich słów wyzierała niechęć wobec księgowego. I jeszcze detektyw, ze swoją dziecinną uszczypliwością. Nie rozumiała jego zachowania – podczas rozmowy u Branda wywarł na niej wrażenie człowieka konkretnego. Chłodnego profesjonalisty o przenikliwym umyśle. A teraz? Teraz sama już nie wiedziała czy kredyt zaufania, jakim go obdarzyła nie został mu przyznany na wyrost.

W końcu usiadła na łóżku.
Strumień myśli był jedynie kontynuacją tego, który wczoraj ukołysał ją do snu. Tęskniła do czasów, gdy jej życie było proste. Gdy podróżowała z Grantem, z którym łączące ją relacje były uporządkowane i wiadomo było, czego się spodziewać. Och, bez przesady, wiedziała przecież, że kiedyś się to skończy. Małżeństwo, o którym kiedyś rozmawiali, miało być sposobem na przedłużenie szczenięcych lat. Ale wtedy nie sądziła jeszcze, że przyjdzie jej zmierzyć się z dżunglą w towarzystwie obcych ludzi. Że od niej zależeć będą losy całej jej rodziny. Katastrofa pociągu kazała jej wziąć pod uwagę najgorszą z opcji – że może z tej wyprawy nie wrócić.
Ta myśl na moment zatrzymała jej serce.

Nie możesz ulec strachowi, Emily. Zbyt wiele zależy od Ciebie. Nie jesteś tu sama, ci ludzie polegają na Tobie. Wierzą, że doprowadzisz ich do celu.
Rozsądek.
Szaleństwo.
Prawda i produkt przerażonego umysłu.
Musisz, musisz, MUSISZ wziąć się w garść!
To nic, że strach; że ból; że deszcz.


Zimny prysznic przywołał ją do rzeczywistości. Wymyślone tygrysy potrafiły być równie niebezpieczne, co te prawdziwe – to nie był najlepszy moment na paraliż woli. Ziemia usuwała jej się spod nóg, ale spolegliwie przeskakiwała z półki na półkę w rytmie dyktowanym jej przez niewidzialna orkiestrę. Nie zamierzała się poddać. A przecież zatrzymanie się w jednym miejscu choć trochę za długo przywiodłoby ją do ostatecznej kapitulacji.

*

Mogłaby przysiąc, że nad stołem Amerykan widać było tego ranka ciężką deszczową chmurę. Mimo niewątpliwie radosnej treści depeszy, która informowała, że Amanda dołączy do niech jeszcze dzisiejszego wieczora, rewelacje o nocnych wycieczkach Lyncha wzburzyły pomiędzy uczestnikami wyprawy kurz nieufności, który ledwie zdążył osiąść. Zaraz za chłopakiem z restauracji wybiegł Walter i nie zdążyła nawet zapytać go o nowy opatrunek na dłoni.
Dwight wzruszył z westchnieniem ramionami, a potem rozejrzał się po twarzach tych którzy pozostali, zwłaszcza po obliczach Emily i Hiddinka.
- Fundacja ma w mieście kogoś, kto już ma nas na oku. Mam na myśli zabójcę - wypalił prosto z mostu.
Emily zadała sobie niemało trudu, by nie opuścić szczęki na kolana. Luca nawet się nie starał.
- Zabójcę? Jesteś pewien? Jak to możliwe, że Lynch mógł wyjść z hotelu i -wrócić do -niego cało, skoro czeka na nas... zabójca?
- Właśnie. -odrzekł powoli - doskonałe pytanie, Panno Vivarro.
Odczekał trochę.
- Ten ktoś wyszedł za wami zaraz po wizycie w Fundacji.
- Jak to możliwe? - Próbowała przypomnieć sobie, czy widziała kogokolwiek, ale najwyraźniej wczorajsza złość z powodu jasełek Waltera Choppa zaburzyła jej spostrzegawczość. - Czy to ktoś, kogo...? Towarzyszy nam od dawna?
- Nie. Posłano go za wami po rozmowie, musieliście dać im powód. Sprawia wrażenie zawodowca. Opiszę go wam teraz.
Dwight krótko, ale dokładnie scharakteryzował Hindusa, dodając jeszcze na koniec parę cech szczególnych. Najwyraźniej uważnie go sobie obejrzał.
- Może nie jest świadom, że Leo jest członkiem naszej ekspedycji? Może nasze twarze to jedyne, jakie potrafi połączyć z wyprawą?
- Możliwe. - Dwight wypuścił dym - Ale to wciąż nie wyjaśnia jak, albo może raczej DLACZEGO przeżył Lynch. I co robił cała noc poza hotelem.
Zdania goniły jedne drugie, aż Luca zaczął sprawiać wrażenie jakby nie nadążał.
- To może go w łeb i związać? - zasugerował ponuro jeden z ochroniarzy. - A potem przepytać. Grzecznie.
- Jeśli puszczą go naszym tropem to...- spokojnie i cicho powiedział Garrett - pozostałbym nawet przy samym daniu w łeb.
- Zara, zara - wtrącił się nieoczekiwanie Luca - Hindusa czy Leo? O czym tu się gada?
- No właśnie. - powiedział jeszcze raz Garrett, wodząc wzrokiem po wszystkich - Gadamy o tych trudnych sprawach, czy przyglądamy się na siebie?!
- My tam nie lubimy gadać - mruknął Boria lub Misza. - Mówcie, co mamy zrobić działamy. Gadanie zostawiamy wam. A jak mamy dzisiaj jechać, miss Vivarro, to pójdziemy już i zajmiemy się aprowizacją. Za pozwoleniem....
- Chwila - Emily zaczynała być lekko poirytowana sytuacją. - Rozumiem, że skoro nikt się na ten temat nie wypowiada, ruszamy w dalszą drogę już dzisiaj. Doskonale. Myślę, że bez problemu dostaniemy bilety. Z dawaniem w łeb i przepytywaniem wstrzymałabym się do chwili, gdy będzie to naprawdę konieczne. Lub gdy będziemy pewni, że chcemy dać w łeb właściwym osobom. Możecie iść - odprawiła Braci.
- Ruszamy dzisiaj. - potwierdził Garrett - Im szybciej, tym lepiej. A do tego - im dyskretniej, tym lepiej. Przydałoby się, żebyśmy z jednej strony skonstruowali wiarygodną bajeczkę o wyjeździe o danej porze, a pojechali w ostatniej chwili zupełnie z zaskoczenia.
Popatrzył na Emily.
- Nie palę się wcale do walenia w łeb. Ale bylebyśmy w imię naszej poprawności nie oddali meczu walkowerem. Pilnowałem waszych pleców całą noc, i dalej będę to robił, ale jeśli ten ktoś będzie na tyle dobry - to może nie wystarczyć.
- Co zatem sugerujesz? Profilaktyczne porwanie?
- Jeśli będzie się kręcił w okolicy naszego pociągu...Trzeba by się upewnić, by do niego nie wsiadł. To wszystko.
- Czy jeśli pójdę dziś do Drenenberga z prośbą o zorganizowanie dla nas dodatkowego wagonu nie będzie zbyt oczywiste, że kombinujemy? To wszystko jest tak zapętlone, że mam problem z oceną co wygląda wiarygodnie a co nie - przyznała. - Z drugiej strony nie przychodzi mi do głowy prostszy pomysł jak go poinformować o terminie naszego wyjazdu.
- Mam dylemat. - zagryzł wargi Dwight - Pomysł z prośbą o zorganizowanie wagonu wydaje się być dobry, zwłaszcza jeśliby był poparty szopką o rzekomej bezradności ekipy w zakresie samodzielnie ustalanego wyjazdu. Tutaj...- uśmiechnął się do Emily - ...nie wątpię, że potrafisz być bardzo przekonująca i pomysłowa.
Bawił się papierosem, wciąż nie podnosząc go do ust.
- Tyle tylko, że za cholerę nie podoba mi się pomysł, by wchodzić jeszcze raz na zamknięty teren Fundacji. Podajemy się jak na tacy... Może zaproszenie dla Drenenberga na obiad na mieście?
- Prawdę mówiąc obiad to dużo więcej czasu nią planowałam mu poświęcić... Nie jest on jedyną osobą w Kalkucie, która może pomóc w zorganizowaniu transportu. Wagon wypadałoby faktycznie zamówić, jeśli chcemy stworzyć wiarygodne pozory. Może po prostu powinna wysłać mu list z podziękowaniem za pomoc i suchą informacją, że wyruszam za trzy dni.
- Są jeszcze inni. - Dwight rozejrzał się po podróżnikach - ...można podzielić się działaniami. A obecność na obiedzie, czy może nawet kolacji uwiarygodniałaby informację o odroczonym wyjeździe...
- Wspaniale - westchnęła. - Wyciąganie go poza siedzibę może wyglądać podejrzanie, ale trudno. Jeśli do tej pory nie uznał mnie za dziwaczkę, to pewnie niewiele jest w stanie zatrzeć dobre pierwsze wrażenie.
- Jeśli jest przystojny, to możesz zagrać na tym. - zmrużył oczy Garrett - Żaden który taki facet nie będzie przekonywał sam siebie, że zaproszenie na kolację od kobiety nie świadczy o autentycznym zauroczeniu.
Wyraz jej twarzy świadczył o szczerym rozbawieniu, uniosła brwi, kpiącym wzrokiem mierząc detektywa.
- Zatem ok. Posiłek z Drenenbergiem.
Tym razem to spojrzenie Garretta wydawało się zawierać w sobie kpinę.
- Świetnie. Proponuję tylko takie miejsce, w którym nie ważyliby się raczej uderzyć. W miarę blisko dworca, by móc w ostatniej chwili zdążyć na pociąg, skacząc na czekające już tam walizki. Wymeldowanie wszystkich z hotelu też powinniśmy zsynchronizować i odwlec do ostatniej chwili.

*

Po urządzonej przez Garretta szopce z reporterami, w końcu dotarła do siedziby Złotych Indii. Sir Drenenberg był tego dnia równie uprzejmy, co wcześniej. Szarmancki, uczynny i... co najważniejsze – nie wracał do incydentu związanego z Walterem. Nie zdążyła się nawet solidnie zastanowić, jak mogłaby usprawiedliwić jego wybryk, więc uprzejme pominięcie tematu było naprawdę zbawienne. Dopytywał natomiast o jej ojca. Choć sprawiał wrażenie naprawdę szczerze zainteresowanego, nie mogła mu przecież powiedzieć o swoich przypuszczeniach na temat obiektu ojcowskich badań. Kluczyła więc, z uśmiechem na ustach, starając się nie powiedzieć zbyt dużo.

Zaskoczył ją wtedy, gdy w ślad za obietnicą wysłania do Bhubaneswaru depeszy, zaproponował jej swoje towarzystwo w podróży. No, Emily. Nadszedł czas, by pokazać co z ciebie za dyplomatka.

- Moja przyjaciółka, która w wypadku miała mniej szczęścia w dniu jutrzejszym powinna przybyć do Kalkuty, więc nie będę zmuszona podróżować samotnie – oślepiła go najbardziej czarującym i smutnym uśmiechem na jaki było ją stać. - Propozycja jest bardzo miła, ale nie ma potrzeby, żeby pan zaniedbywał swoje obowiązki. Gdyby jednak udało się zorganizować kogoś na miejscu byłoby wspaniale. Gościna tutejszych pracowników Złotych Indii zmusza mnie do ponownego przemyślenia tematu wypraw badawczych w te strony.
- Zadepeszuję do mojego serdecznego przyjaciela, pana Alexa Golda. Niech pani powie o której ma pań oczekiwać. List który mi pani pokazała może stanowić doskonałą przepustkę do rozmów z Alexem.
- Wyjeżdżamy za trzy dni, wieczornym pociągiem. Mamy zamówiony wagon – pomyślała o rezerwacji, którą faktycznie zleciła Miszy.
- Doskonale poinformuję go o tym
- Myślę, że to bezpieczny okres czasu, żeby moja przyjaciółka dostatecznie doszła do siebie, choć z trudem przychodzi mi odnalezienie równowagi między jej dobrem a pośpiechem
- Czy dzisiejszy wieczór ma pani zarezerwowany, bo jeśli nie mam spotkanie tutejszym radżą, w jego pałacu odbywa się małe przyjęcie, będzie dość rzadko pokazywany teatr cieni... niesamowite przeżycie estetyczne. Może – zaczął nieśmiało, a Emily zaczęła się intensywnie zastanawiać nad przyczyną, dla której wszystkie odbywane ostatnio z mężczyznami rozmowy wymykały się jej spod kontroli - zechciałaby mi pani towarzyszyć, pani i ze dwie osoby. - Poprawił się by nie wyglądało ze jest za szybki.
Spanikowała. Przez jedną bardzo krótką chwilę chciała wybiec z jego gabinetu z krzykiem. Opanowała uderzenie krwi i rumieniec, który sir Kajetan zinterpretować mógł zgoła inaczej niż powinien, powrócił za kołnierz.
- Oczywiście, z przyjemnością, o której godzinie?
- Przyśle po panią powóz o szóstej, do hotelu Maharadża jak pisali w gazecie?
- Tak, do Marzenia Maharadży.
- Dobrze, zatem jesteśmy umówieni - uśmiechnął się czarująco.
- Nie mogę się doczekać - Emily odwdzięczyła się równie czarującym uśmiechem.
- Czy mogę jeszcze być w czymś pomocny? Znam nieco Kalkutę i panujące w niej układy.
- Właściwie mam chyba wszystko, co mogłoby mi być potrzebne, Marzenie Maharadży to prawdziwy pałac. chyba, że mógłby pan polecić lekarza, tutaj w Kalkucie chciałabym, żeby obejrzał Amandę zanim ruszymy dalej.
- Dobrze. Porozmawiam z panem Hopkinsem. To mój doktor i mam do niego zaufanie.
- Raz jeszcze dziękuję za okazane zainteresowanie i pomoc. Nie zabieram już panu cennego czasu. Do zobaczenia wieczorem?
- Będę czekał z niecierpliwością.

Wsiadła do czekającej przed budynkiem taksówki, wyrzucając sobie plan wystawienia Drenenberga do wiatru. Albo o niczym nie wiedział, albo zaiste była kłamcą doskonałym. Spotkanie przebiegało w miarę pomyślnie – prócz jednej, dotyczącej Hindusa gafy. Sądziła, że Singh był służącym, jednak mężczyzna wyprowadził ja z błędu. Współudziałowiec i znajomy jej ojca. Co za cholerne bagno!

*

Hotel opuściła jako jedna z ostatnich, dopilnowując, by Bliźniacy zabrali na dworzec wszystko, co konieczne. Wyposażony w zakupione w ostatniej chwili bilety Misza miał za zadanie przechwycić na dworcu Amandę, Borii zaś przypadło w udziale zajęcie miejsc.
Zanim opuściła podwoje Marzenia Maharadży, zostawiła na recepcji hotelu w zaklejonej kopercie wiadomość dla sir Drenenberga.

Cytat:
Proszę się na mnie nie gniewać. Jeśli będzie mi dane, wszystko Panu wyjaśnię. Przepraszam. EV
Taksówka, zdezelowany ponad wyobrażenie Ford, wlokła się tak, że Emily miała chęć wyskoczyć na ulicę i biec obok niej. W jej sercu wciąż tlił się niepokój.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
Stary 09-04-2011, 21:38   #207
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DWIGHT GARRETT, EMILY VIVARRO, AMANDA GORDON, HERBERT J. HIDDINK, WALTER CHOPP


Wasz plan był przemyślny. Misza i Boria zajęli przedział, a wy w ostatniej chwili wskoczyliście do pociągu. Plan miał tylko jeden słaby punkt, o którym jako obcokrajowcy nie wiedzieliście. Ścisk na dworcu i chaos, jaki panował przy zajmowaniu miejsc. Ledwie się wam udało, ale udało się.

Podzieliliście się. Herbert Hiddink i „przechwycona” przez niego Amanda Gordon zajęli miejsce w wagonie pierwszej klasy. O dziwo, także Garrettowi udało się zakupić bilet w pierwszej klasie i na dodatek trafił do tego samego przedziału co jego przyjaciele. To chyba było zrządzenie losu, albo niezwykłe szczęście. Ale nowy „nabytek” Dwighta zadekował się gdzieś w czwartej klasie i detektyw nie miał pojęcia co się z nim teraz dzieje.

Do przedziału zajętego przez Braci wskoczył Chopp. A potem Emily – wprost ze spotkania z Drenenbergiem . Widzieliście także Lyncha i Manoldiego, przepychających się przez tłum Hindusów. Chyba wsiadali do wagonu trzeciej klasy. Przez ścisk i zamęt na peronie nie mieli chyba szansy dostać się do waszego przedziału. Obaj jednak na pewno zdążą. Do odjazdu pociągu zostało kilka chwil.

Pociąg do Bubenshawaru ruszył punktualnie w trasę. Tym szczyciły się królewskie koleje brytyjskie. Punktualnością, która w tym kraju nie była łatwa do utrzymania.


* * *


To co działo się w wagonach klasy trzeciej i czwartej przyprawiało o lekki szok. Ścisk i chaos nabierały nowego znaczenia. Ludzie lokowali się dosłownie tam, gdzie się dało. Wypełniali całą przestrzeń w wagonach: na ławkach, na korytarzach i nawet na półkach na bagaże. Część miała zamiar podróżować na zewnątrz – nie zważając na pogodę wspinali się na dachy i za pomocą lin wiązali do wystających z nich elementów.

To, co hindusi robili z pociągiem, przypominało wam armię drobnych owadów obłażących ścierwo wielkiej gąsienicy.

W wagonach drugiej klasy było już znośniej. Obsługa pilnowała, by zbyt wielu podróżnych nie przesiadywała na korytarzach, a szerokie przedziały mieściły po osiem osób. Było ciasno, ale znośnie. I siedzenia były dość wygodne, chociaż oczywiście po kilku godzinach jazdy przestaną takimi być.

Wagony pierwszej klasy – odcięte od reszty składu i pilnowane przez kolejarzy uzbrojonych w solidne pałki – były zupełnie innym światem. Światem pachnącym kawą, cygarami i dobrą kuchnią. Dwa wagony z miejscami do spania – znane im już z feralnej trasy z Bombaju do Kalkuty oraz podłączony do nich wagon – salonik.

Noc zapadła bardzo szybko skrywając widok wyżyny, tu i ówdzie porośniętej spłachetkami tropikalnego lasu przed waszymi oczami. Stukot kół powodował, że napływały do was złe wspomnienia. Każde zwolnienie pociągu, a zdarzały się one dość często, powodowało, że serca zaczynały bić szybciej, ręka sama szukała czegoś do obrony, a uszy bez udziału woli próbowały usłyszeć ryk „drzewa”.

Pociąg nie był szybkim środkiem transportu. Zatrzymywał się w każdej większej miejscowości, przy wtórze pisku hamulców, syku pary z kotłów i rejwachu, jaki czynili tubylcy opuszczający i wsiadający do pociągu. A każde wyjście z wagonu trzeciej lub czwartej klasy lub wejście do niego przypominało szturm średniowiecznej twierdzy. Były wrzaski i zapewne przekleństwa, były obelgi i nerwowe krzyki, było nawet okładanie się kułakami i kijami. I byli poturbowani i pokrwawieni, którymi nikt się nie przejmował. Mniejsza „dzicz” panowała w drugiej klasie, a pasażerowie korzystający z dobrodziejstw wagonów pierwszej klasy mogli co najwyżej słyszeć odgłosy szamotaniny.

Zdawaliście sobie sprawę z tego, że pociąg porusza się w leniwym lecz jednostajnym tempie. Pokonywał dystans oddzielający was od celu powoli. W końcu uśpieni szumem deszczu i stukotem kół zasnęliście.

* * *

Większość z was obudził konduktor, pól godziny przed stacja docelową. Bubenshawar nie był ostatnim przystankiem pociągu w jego trasie. Za oknami był szary, deszczowy dzień, ale nic was nie zaatakowało nocą.

Mieliście chwile na dojście do siebie nim pociąg wtoczył się na mało imponujący dworzec.

Kilkanaście minut później pociąg odjechał w dalszą drogę, a wy wraz ze swoimi bagażami zastanawialiście się, co dalej.

Braku Luci i Leonarda dopatrzyliście się dopiero na dworcu. Tylko ich bagaże były w waszych rękach, bo Misza i Boria wcześniej umieścili je w przedziale. Po chłopkach nie było jednak śladu.
Mogliście mieć jedynie nadzieję, że nic im się nie stało. Że spóźnili się na pociąg i dołączą do was szybko. Lub, że właśnie śpią gdzieś w pociągu jadącym w nieznane.

Chyba, że stało się coś innego.
Chyba, że wasi wrogowie jednak przejrzeli wasz fortel. A obaj młodzieńcy właśnie spotkali swoje przeznaczenie gdzieś, w mrocznym zakątku tego przerażającego miasta, które pozostało za waszymi plecami.
Nie mogliście podjąć takiego ryzyka. Nie z czystym sumieniem.


Zainteresowany już wcześniej waszą obecnością Hindus w mundurze kolejarza odważył się w końcu podejść. Miał brodę i jasny turban, ale strój pracownika kolei. Co ważniejsze, całkiem nieźle znał angielski.

To on wyjaśnił wam, że stacja leży ponad dwa kilometry od miasta i najlepiej będzie dostać się do niego taksówką. Wyjaśnił, jakie hotele są dobre dla europejczyków, jakich dzielnic unikać. Odpowiedział życzliwie, na pytania, które mogliście mieć do niego.

W zasadzie kolejny krok należał do was. Byliście znużeni podróżą, senni, a siąpiący z nieba deszcz i zachmurzenie tylko podsycały to zmęczenie, jakie odczuwaliście.

Brakowało wam planu – co dalej. Owszem, na pewno mieliście jakieś przemyślenia i pomysły, jak odszukać miejsce do którego udał się Morgan Vivarro, bez pośrednictwa Złotych Indii, lecz nie zostały one skrystalizowane.

Ruszyliście do wybranego przez siebie hotelu. Było już na tyle jasno, że mogliście zorientować się pobieżnie w topografii miasta.

Bubenshawar leżał nad rzeką, której brzeg z jednej strony porastała dżungla. Droga prowadząca do miasta biegła pomiędzy polami ryżowymi, w których stała brudna woda koloru brązów. Zaraz za tymi poletkami rozpościerały się połacie dżungli. Mimo, że miasto było jednym z większych w prowincji Orisa, to sprawiało wrażenie zapuszczonego.

W końcu ujrzeliście je przed sobą i zmieniliście zdanie. Miasto wyglądało wspaniale. Pełne budowli o egzotycznych dla was kształtach, w których Emily czy Lynch bez trudu rozpoznawali wieżyce świątyń i zigguratów, i nawet reszta mniej wykształconych w dziedzinie kultury i antropologii członków ekspedycji domyślała się sakralnego charakteru. Świątyń było mnóstwo. Wyglądało na to, że zabudowa sakralna zdominowała architekturę miasta, a w zestawieniu z historycznymi obiektami sakralnymi zwykłe budynki wyglądały ubogo.



Znaczna część ulic była zwykłym, rozmiękłym od deszczu klepiskiem, w którym pojazdy, zwierzęta i ludzie poruszali się z najwyższą ostrożnością a mimo wczesnej pory ruch na ulicach był znaczny. Co więcej, straciliście blisko kwadrans w korku, bowiem ulicę, którą wasz kierowca wybrał za trasę przejazdu zablokowała krowa. Święte zwierzę nie śpiesząc się obżerało towary jakiemuś stragan, a uliczka była na tyle wąska, że nijak nie dało się zwierzęcia ominąć, a za wami ugrzęzło kilka innych pojazdów. Najwyraźniej nikomu, poza rzecz jasna wami, sytuacja nie działała na nerwy.


W końcu znaleźliście się w hotelu. W porównaniu z „Marzeniem Maharadży” hotel był nędzny. Oczywiście był nędzny tylko na zasadzie kontrastu, bowiem spełniał wszelkie oczekiwania ze strony europejskich czy amerykańskich gości. Była ciepła woda, wygodne łóżka, łazienki – co prawda łączące ze sobą dwa pokoje, i jedzenie. Można było odpocząć i zregenerować siły.

No i, jeśli nie chcieliście tracić elementu zaskoczenia, ustalić dalszy plan działania.

Nie łudziliście się. Taka grupa jak wasza była łatwa do rozpoznania.


LUCA MANOLDI i LEONARD D. LYNCH


Lynch znalazł Manoldiego pierwszy. Chociaż widzieliście innych, którzy już zajmowali „pozycje startowe” do pociągu. Taki był plan. Rozdzielić się i wsiąść do wagonów w możliwie ostatniej chwili. Lecz Lynch miał inny plan, który szybko wyjaśnił młodemu Włochowi. Ten przystał na niego skwapliwie. Dziwny tytoń spowodował, że miał wyśmienity humor i chciało mu się śmiać z byle czego. Młodzieniec zachichotał na myśl o tym, jakie miny będzie miała reszta ekipy, kiedy zorientują się w ich planie.

By nie wzbudzać podejrzeń wasze większe bagaże zostały przekazane już wcześniej Ukraińcom, ale mieliście przy sobie mniejsze plecaki z podstawowym ekwipunkiem, dokumentami, wizami i niewielką ilością gotówki. Bagaż podręczny – jak nazywali to amerykanie. Kiedy zaczął się szturm na pociąg wy dwaj, trzymając się blisko siebie udaliście, że próbujecie do niego wsiąść, w ostatniej chwili jednak kryjąc się za filarem dworca i stamtąd obserwując odjazd pociągu. W końcu pojazd zniknął wam z oczu. Odjechał

Zostaliście we dwóch na zatłoczonym peronie. Wokół was falował wielobarwny tłum tubylców, który niekiedy rozstępował się przez czerwonym mundurem angielskiego żołnierza lub jakiegoś innego białego, którego strój odcinał się od strojów Hindusów.

Leonard miał plan. Luca miał wyśmienity nastrój i – w swoim mniemaniu – dług do spłacenia względem przyjaciela. Przyjaciela, który jego poprosił o pomoc. Który jemu zaufał. Tylko jemu. To było wyróżnienie. W ten sposób postępowali przyjaciele. W ten sposób postępowała rodzina.

Na peron wtoczył się ciężko kolejny pociąg. Piszcząc i buchając parą. Nie mieliście nic więcej do szukania.

* * *


Nad Kalkutą zapadła ciemność i zalewały ja potoki deszczu. Od rzeki Hugli, w dzień pełnej ruchu i okrętów, teraz ciągnęła wilgotna, śmierdząca bryza.

Luca miał zamiar wrócić do miejsca, w którym wydawało mu się, że poznaje okolice. Był tylko jeden problem. Im mocniej padało i im ciemniej się robiło, tym mniej poznawał okolicę. Charakterystyczne cechy, dobrze widoczne w dzień, teraz zniknęły pochłonięte przez mroki nocy i ulewę. W takich warunkach mieli niewielką szansę na powodzenie planów Lyncha. Tylko szczęście mogło ich doprowadzić do celu.

W wąskie uliczki nie docierały światła ulic, a nogi zapadały się w pełnym odpadków błocie. Podeszwy ślizgały się na glinie, oczy zalewał monsun. Co jakiś czas mijali zakutane postaci, wyglądające jak bohaterowie z koszmarnego snu. Lub półnagich żebraków, którzy patrzyli na nich dziwnie, kiedy wymijali się w wąskich uliczkach i przesmykach miedzy ruderami.

Tak spędzili dwie, może trzy godziny. W deszczu, smrodzie i ciemnościach brudnych zaułków dzielnicy pariasów w Kalkucie. Dzielnicy Nietykalnych. Ludzi z kasty wyrzutków. Dzielnicy, do której nie zapuszczał się nikt z innych kast.

Ulewa, jaka rozszalała się nad miastem w końcu otrzeźwiła Lucę. Dopiero wtedy chłopak zorientował się, co robią z Lynchem. Plątają się po wąskich, cuchnących zaułkach nawet gorszych niż te w Nowym Yorku. Nocą, podczas ulewy. Nie znając nikogo i nie wiedząc czego szukają. Manoldi wiedział, że to proszenie się o kłopoty. Poważne kłopoty. Im dłużej tu pozostawali, tym większą mieli szansę na jakąś niemiłą przygodę.

Lynch był jednak jak w amoku. Nie zważał na przeciwności losu i na panujące warunki. Zaglądał w każdy zaułek, w każdą obskurną odnogę jaką mijaliście.
Deszcz lał z nieba strugami. Brodziliście już w wodzie po kostki, ale Leonard nie znalazł tego, czego szukał.

Lynch poczuł to pierwszy. To samo uczucie, które towarzyszyło mu na cmentarzu, kiedy z Lafayettem po raz pierwszy asystował w rytuale. Potem czuł to pod mostem gdzie poznał Lucę. Kilka nocy później koło Cichej Cerkwi. Wtedy też padał deszcz.

Lodowate ukłucie obcej woli. Nieludzkiej świadomości czającej się gdzieś w mrokach zaułków. Świadomość, co to oznacza zapłonęła w nim zimnym ogniem.
W pobliżu znajdowały się ghoule! Gdzieś blisko. Być może w kolejnym zaułku! Być może tuż za nimi!

Ni to szczekanie, ni to zawodzenie, które doleciało ich z bocznej ulicy utwierdziło go w przekonaniu, że niestety ma rację. Manoldi też wiedział, co oznacza ten przecinający pluskot deszczu dźwięk, który doleciał do jego uszu.

Ręka Lyncha pod opatrunkiem zaczęła płonąć, jakby ktoś polał ją kwasem. Niepowstrzymanym impulsem zerwał bandaż i zaczął drapać się po tatuażu. Paznokcie rwały skórę, otwierały głębokie, krwawiące rany na ciele studenta.

Przerażony już nie na żarty Luca usłyszał jakiś ruch za swoimi plecami. Odwrócił się gwałtownie widząc jakąś zamaskowaną postać w turbanie majaczącą na końcu ulicy. Coś mu mówiło, że nie znalazła się ona tutaj przypadkiem.



WSZYSCY


āo! Rani Deewana!


Mężczyzna stał przed pokręconym drzewem o niesamowicie poplątanym systemie korzeni i wpatrywał się w wiszącą na nim głową w dół postać. Śniada skóra wiszącego człowieka kontrastowała z ciemnobrązową, wilgotną korą drzewa. Przerażone oczy wpatrywały się w człowieka oraz w to, co znajdowało się za jego plecami, skryte w gęstwie dżungli i w zapadającym mroku. Niewyraźne, kiwające się monotonnie postaci, które mamrotały powtarzającą się nieustannie mantrę.

āo! Rani Deewana!

Spomiędzy inkantujących słowa wezwania kultystów wyłoniła się pokraczna, przygarbiona wiedźma. Brudna, rozczochrana poruszająca się niezgrabnie parodia człowieka. Chuda dłoń wyciągnęła się w stronę mężczyzny podając mu paskudny sierp, wyglądający jak ogromny szpon.

Mężczyzna i starucha wymienili spojrzenia. Mężczyzna podszedł do wiszącego Hindusa, który próbował się miotać, lecz niewiele to dawało. Potem beznamiętnym ruchem wbił ofierze zakrzywione ostrze por mostek, ciągnąc w górę i otwierając jamę brzuszną. Wnętrzności wypłynęły z fontanną krwi na ofiarę.


āo! Rani Deewana!


Kultyści oszaleli na widok krwi, która spływała kaskadą na twarz zarzynanego człowieka. Zabójca pochylił się nieco, by spojrzeć w oczy ofierze, a potem szybkim, wprawnym ruchem odciął jej głowę, która potoczyła się pod nogi staruchy. Wiedźma podniosła ją za włosy i uniosła na wysokość twarzy, a potem cisnęła makabryczne trofeum w tłumek czających się w mroku wyznawców.

- Następni na tym drzewie umrą amerykanie – powiedziała skrzekliwie, jakby składała mężczyźnie obietnice.

Mężczyzna nic nie odpowiedział. Zanurzył dłonie w otwarte ciało, chwilę gmerając we wnętrzu zabitego. Potem wyjął okrwawione ręce, tuląc w nich wyrwane serce. Uniósł je do twarzy i odgryzł kawałek. Krew spłynęła mu po brodzie.

- Też tak sądzę.

Głos miał zimny. Pozbawiony jakichkolwiek emocji. Podobnie jak wyblakłe oczy wpatrzone gdzieś w skrytą w ciemnościach i zalewaną monsunowym deszczem dżunglę. W coś, co tylko on i starucha widzieli.

- Przybyła po ofiarę – powiedziała niepotrzebnie wiedźma.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 10-04-2011 o 10:13. Powód: usunięcie problematycznego zdjęcia
Armiel jest offline  
Stary 14-04-2011, 22:40   #208
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Jedenaście godzin z Emily w jednym przedziale. Spełnienie marzeń księgowego. Walter nawet nie próbował marzyć, że właśnie w ten sposób rozłoży się rozkład przedziałów. Był raczej gotowy na to, że z hotelu pojedzie sam na dworzec i kupi bilet na trzecią klasę. Zasymiluje się z Hindusami podczas podróży, pogniecie się i przemęczy, ale jakoś zniknie gdzieś tam w tłumie. A tu proszę, w tym całym zamieszaniu, nawet nie wiadomo jak, nagle siedział w przedziale drugiej klasy ramię w ramię z Emily. Oprócz nich byli jeszcze dwaj Ukraińcy i czterej obcy Hindusi, ale żaden z nich nie był tym, którego spotkali wcześniej w „Złotych Indiach”. Na szczęście.

W normalnych warunkach, Chopp siedziałby jak na szpilkach, wsłuchując się w stukot kół, czekając na nagłe hamowanie, na kolejny niesamowity atak czegoś, co ciągle ma ich na oku. Teraz jednak Walter siedział jak na szpilkach dlatego, że obok siedziała najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek było dane mu spotkać. Robił wszystko, żeby ukryć swoje emocje i wyglądać jak zwykły towarzysz podróży, żeby nie dać się ponieść emocjom.

Rozmawiali szeptem. Nie chcieli być słyszani przez pozostałych podróżnych. Rozmawiali w końcu o rzeczach niebezpiecznych. O czymś, co mogłoby wsadzić ich do wariatkowa na długie lata. Wystarczy tylko przypomnieć sobie reakcję tego Kajetana z Fundacji – patrzył na Waltera jak na wariata. A na Emily, jak na obiekt westchnień.

Mówili szeptem, nachylali się w swoją stronę, żeby lepiej się słyszeć. Raz zdarzyło im się nawet zderzyć głowami, co skwitowali oboje śmiechem. Już drugi raz śmiali się razem. Rozmowa szeptem sprawiała, że ich kontakt stawał się intymny, bliski. Walter nie raz miał ochotę schwycić ją za rękę. Co rusz rzucane czujne spojrzenia na Hindusów w przedziale i na plączących się po korytarzu innych ludzi, sprawiały, że oboje czuli się jak ukryci w szafie nastolatkowie, którzy w tajemnicy przekazują sobie tajemnice.

A rozmawiali rzeczywiście na poważne tematy. Walter starał się wykazywać męstwem i pocieszał pannę Vivarro, która zdawała się wątpić w szansę odnalezienia jeszcze kiedykolwiek swojej siostry, Teresy oraz ojca. Mówił, że już niedługo wszyscy się spotkają i poukręcają łby gulom i ich pobratymcom. Opowiedział jej o hipnozie, o Wegnersie i machinie do zniszczenia świata, jaką gule mają zbudować w Duvarro Sprocket. Wszystko to nie uspokajało jednak Emily – wręcz przeciwnie. Stwierdził, że muszą bardziej rozmawiać o technicznych aspektach wyprawy – to powinno im obojgu lepiej zrobić.

Powymieniali się uwagami na temat, co powinni dalej zrobić, jakie następne kroki przedsięwziąć. Walter próbował jeszcze rozbawić ją wspominaniem przedostatniego dnia, kiedy najpierw on postawił ją w niewygodnej sytuacji, a później ona odpłaciła mu pięknym za nadobne.

I tak mijał czas podróży. Bez przygód, bez ataków, bez podejrzanych typów, którzy mogli siedzieć im na ogonie, ale za to z burzą w sercu. Podróż była długa, a noc szybko nastała. Oczy powoli zaczynały same się zamykać, ale sen nie przychodził do księgowego. Obserwował z boku pannę Emily, której klatka piersiowa unosiła się nierówno w górę i zaraz potem opadała. Jej sen był poszarpany, nerwowy i niechlujny. Walter czuwał całą noc, tak mu się przynajmniej wydawało, nad jej bezpieczeństwem, czy nie przyśni jej się jakiś koszmar – chciał być przy niej wtedy. Nic jednak takiego się nie stało. Panna Vivarro co prawda często się przebudzała, ale bez krzyku, bez potrzeby przytulania.

***

A pierwszy dzień po odpoczynku w Bhubaneswarze spędził z kolei z Amandą. Tak wspominał ostatnio, że nie miał nawet okazji się z nią zaprzyjaźnić, a tu proszę. Podjęli się wspólnej wyprawy na poszukiwanie śladów po wyprawie profesora Vivarro wśród miejscowych tragarzy. oprócz tego trzeba było również dostać jakąś informację, co z Lynchem i Lucą. Czy wsiedli do pociągu i z niego nie wysiedli, czy ktoś ich zatrzymał w Kalkucie. Walter nadał w recepcji ich hotelu depeszę do „Marzenia Maharadży” z zapytaniem, czy ci dwaj młodzi chłopcy pojawili się znowu w hotelu i obiecano mu, że po południu będzie już miał odpowiedź. W recepcji dostali również namiar na kilka organizacji, skupiających tragarzy i organizujących zaplecze logistyczne dla różnych wypraw w mniej przyjazne tereny. W końcu Emily poleciła im tez odwiedzić tutejszy rynek, gdzie pałęta się na pewno pełno niezrzeszonych tragarzy.

Zrobią oczywiście to wszystko, ale dla Waltera i tak najważniejsze było coś innego: czy Emily jest zazdrosna? W tej chwili za tę informację, oddałby wszystko. Jej oblicze było jednak nieodgadnione i zdawało się być niewzruszone informacją, że Chopp spędzi cały dzień sam na sam z Amandą. Gdyby jednak, to Emily zniknęła na cały dzień z Garettem... brr. Na szczęście to tylko niegroźny Hiddink. Stary grubas może liczyć pewnie tylko na prostytutki. Panna Vivarro będzie z nim bezpieczna.

Bubrezawar, Bruzwabar, czy jak to tam się wymawia, był zdecydowanie mniejszy od Kalkuty i Bombaju, ale nie mniej dziwny. To dalej było bardzo duże miasto z jeszcze większym natłokiem religijnych symboli budowli i nachalnych świątyń. Chopp nigdy nie był człowiekiem religijnym i zaczynał mieć powyżej dziurek w nosie tej całej indyjskiej religijności, świętych krów itp. Zaczynał uważać Hindusów za ograniczonych i tępych. Wszystko, co u nich istniało miało swoje uzasadnienie w religii. Stąd też konieczność posiadania tysięcy bóstw, które potrzebują świątyń, rytuałów, ale też morderstw, ofiar i poświęceń. To fanatycy religijni są największymi szaleńcami. Z nimi nie da się wygrać dyskusją, czy inteligentną wymianą zdań – trzeba wybić. Po prostu. Pamiętał swój pierwszy kontakt z gulami. Najpierw rozmowy z Wegnersem o zupełnie nieprawdopodobnych rzeczach, później widok guli na cmentarzu, kontakt z ludźmi, którzy działają w ich imieniu. To było przerażające. Ale przede wszystkim proste i zrozumiałe dla Waltera. Złe bestie żyjące w podziemiach, ich kolonie pleniące się po całym globie, które teraz wychodzą, żeby zawładnąć Ziemią. Teraz zaczęło mu się trochę rozmywać. Pojawiło się tyle nowych nazw, wyrazów, symboli, znaczeń. Walczące ze sobą bóstwa – do tego wylądowali w kraju, w którym wszyscy wyglądają jak pod wpływem środków halucynogennych. Jakby był na jakimś wesołym miasteczku, jakby zaczynał zapominać jak bardzo groźni potrafią być ci ludzie. jakby zaczynał zapominać o prawdziwym celu tej podróży.

Victor Prood – to przecież on jest powodem tego wszystkiego. To przecież jemu trzeba pomóc za wszelką cenę. To dlatego chcą jechać w głąb dżungli i znaleźć to samo, co miał znaleźć profesor Vivarro. To dlatego powinni walczyć najprostszymi środkami: nie rozmawiać – dojść do źródła i wyrżnąć. W pień. Bo wojna się jeszcze nie skończyła.

A nie pieprzyć o bóstwach i świątyniach. Za dużo filozofowania. To źle działa na potencję.

To dlatego siedząc w rikszy z Amandą i wynajętym tłumaczem, nic się nie odzywał. Za dużo miał myśli w głowie. Ocknął się dopiero, gdy riksza stanęła przed niewielkim budynkiem, który wyglądał, jakby był posklejany ze starych szmat. To była pierwsza organizacja, którą poszli odwiedzić.

Organizacja to może za duże słowo, ale naprawdę znali się na rzeczy. A na pewno znali się na tym, jak czegoś czasami nie zrobić i nie wziąć za to pieniędzy. A poza tym znali się na tym, jak doskonale sprzedać swoje usługi. Tłumacz co prawda ich ostrzegał przed natarczywością i nachalnością indyjskich biznesmanów, ale szczyty jakie osiągali w negocjacjach i uświadamianiu potrzeb były tak wysokie, że gdyby nie zdrowy finansowy rozsądek Waltera, mogli by wrócić do hotelu niesieni na rękach tysiąca tragarzy, za którymi snułoby się całkiem pokaźne stado słoni.

Na rynku było tak samo, tylko znacznie gorzej. Tam niezrzeszeni tragarze nie ograniczali się do argumentów werbalnych, ale pomagali sobie chwytaniem za ręce, dotykaniem twarzy Waltera i cały tym kontaktem fizycznym, co przy jeszcze tak mokrej aurze powodowało, że długo nie wytrzymali i uciekli z powrotem do swojej rikszy. Poza tym oboje chyba odnieśli takie samo wrażenie, że tubylcy za drobną opłatą opowiedzieliby im mnóstwo ciekawych opowieści – właśnie takich, jakie chcieliby usłyszeć.

Amanda była zmęczona. Walter widział to po jej twarzy. Tak naprawdę, nie doszła jeszcze do siebie po ostatniej chorobie, co zresztą sama przyznała. Chopp nie mógł więc sobie pozwolić na bezcelowe szwendanie się po nieznanym mieście, bo może coś się wydarzy. Musiał trochę zadbać o jej komfort. Dlatego chciał zaprosić ją na coś dobrego do którejś z miejscowych knajpek. Okazało się, że Amanda ma silną alergię pokarmową i zbyt dużym ryzykiem dla niej jest jedzenie czegokolwiek, co nie pochodzi ze znanych źródeł. Walter skusił się więc tylko na ichnie pierożki, które dostał na papierowym talerzu, a sprzedawca uśmiechał się do niego szeroko i zapewniał: स्वादिष्ट , स्वादिष्ट , co oznaczało, że to na talerzu jest smaczne. Tłumacz upewnił go w tym, że może spokojnie zjeść i rzeczywiście nie żałował. Po pobycie w tym dziwnym kraju, przyzwyczajał się do orientalnego smaku i wszechobecnego curry, ale te pierożki go zaskoczyły. Wracali do hotelu rikszą, a księgowy przeżuwał i obserwował Amandę, zastanawiając się, jak też ona dużo traci przez tą swoją alergię.

Tak naprawdę, to załatwili niewiele. chyba że za sukces uznają znalezienie ślepych torów, jakie odnaleźli w swoim śledztwie. Wizyty we wszystkich odwiedzonych organizacjach potwierdziły, że było kilka ekspedycji, ale żadna nie była tą, której szukali. Na wszelki wypadek pospisywali nazwiska osób biorących w nich udział oraz miejsca w jakie się udawali, bo może coś więcej powie to Emily. Ona w końcu była bardziej obeznana w branży badaczy naukowych. Odwiedzili po drodze też kilka hoteli i z pomocą kilku łapówek przejrzeli ich księgi meldunkowe. Też nic. Żadnego profesora Vivarro. Chyba, że używał nie swojego nazwiska. Walter miał nadzieję, że pozostałym udało się ustalić nieco więcej. Ale tego dowiedzą się pewni już w hotelu, gdzie byli umówieni na wspólną kolację.

Do tego wszystkiego, kiedy już przemoczeni dotarli do swojego miejsca noclegu, otrzymali informację w recepcji, że depesza z „Marzenia Maharadży” mówiła, że żaden Lynch i żaden Manoldi nie meldowali się ponownie w hotelu.

Do wspólnego posiłku zostało trochę czasu. Księgowy wykorzystał go na zmianę ubrań i ciepły prysznic. Odświeżony i pachnący był gotów, żeby spotkać się z pozostałymi i podzielić wspólnymi wrażeniami. A poza tym, naprawdę stęsknił się za widokiem Emily Vivarro.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
Stary 15-04-2011, 08:58   #209
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Decyzja o podróżowaniu pierwszą klasą okazała się być pierwsza klasa. Hiddink dowiedział się o tym, jak tylko przeciskając się przez tłum na peronie dostrzegł dantejskie sceny w tańszych wagonach, a nawet na nich. Ludzie przeciskali się do środka przez drzwi, okna, a nawet włazy dachowe, a było ich tyle, że oczywistym się stało, iż nie każdy chętny dostanie się do środka. Niektórzy już z bagażami zajmowali sobie wygodne lokum na dachu wagonu. W takich okolicznościach nawet ryzyko ataku monstrualnego polipa nie wydawało się takie straszne.
Za to pierwsza klasa trzymał dobre europejskie standardy. Bez tłoku, dość spokojnie i całkiem wygodnie. To co było normą na Zachodzie, tu było luksusem. Dla Hiddinka zaś koniecznością. Nie wyobrażał sobie podróżowania w inny sposób. Choć właściwie dlatego, że sobie wyobrażał, to sobie nie wyobrażał.
W przedziale jechał razem z Amandą i Dwightem. Czyli z dwojgiem ludzi, z którymi nawiązał bardziej zażyłe relacje na zasadzie wzajemnej sympatii. Podróż miała więc wszelkie szanse być przyjemną, gdyby nie dwa fakty. Pierwszy, że jego sztucer był w wagonie bagażowym i drugi że na każdy głośniejszy pisk kół serce podskakiwało mu do gardła. Pod tym względem zazdrościł Garrettowi, który mógł drzemać. Przyjrzał się Amandzie. Ostatnie przeżycia i na niej odcisnęły piętno. Dziewczyna zmizerniała, jakby przygasła. Herbert zastanawiał się ile pamięta z ostatnich wydarzeń. Tymczasem
pociąg leniwie toczył swe koła po szynach. Z oddali słychać było poruszenie i jakieś dzikie odgłosy z dalszej części pociągu. Tu jednak w przedziale dla zamożniejszych pasażerów panowała miła cisza przerywana tylko odgłosami kroków po miękkich dywanach. Służący właśnie wyszedł pozostawiając na stole zastawę z zamówioną herbatą. Hiddink nalał złocisty płyn do filiżanek i niespiesznie spytał siedzącą nieopodal Amandę:
- Powiedz mi co zapamiętałaś, jako ostatnie z poprzedniej podróży? - pytanie choć z pozoru niewinne mogło zburzyć sielską atmosferę podróży.
- Hmmm.. - zastanowiła się Amanda - niewiele Herbercie. Pamiętam przeraźliwy zgrzyt hamulców i to, że wyrzuciło mnie z miejsca. Potem straciłam przytomność, chyba przy zderzeniu ze ścianą wagonu...
Amanda umoczyła usta w filiżance i ostrożnie wzięła pierwszy łyk gorącego napoju.
- Co się właściwie stało tam na miejscu? - dodała z pozoru beznamiętnie, jednak blask jej oczu świadczył o wielkim zainteresowaniu.
Pierś Garretta unosiła się równomiernie, gdy tak trwał rozparty niewiele dalej od nich na wygodnych siedzeniach. Nasunięty kapelusz zasłaniał całkowicie twarz detektywa. Drzemał nieruchomo, od czasu do czasu tylko drgał któryś z palców pozostawionej na stole dłoni.
- Pociąg się wykoleił i spadł z nasypu. - Hiddink przerwał na moment popijając herbatę, by zyskać czas na zastanowienie - Ktoś uprzednio odłączył od składu dalsze wagony. Wykolejenie nie było przypadkowe. Zrobiło to coś, hmmm jakby to powiedzieć. Niezwykłego. Zaatakowało nas zwierze, które wyglądało jak ... - spojrzał na Garretta szukając pomocy, detektyw jednak zdaje się drzemał.
Oczy Amandy otwierały się coraz szerzej. Najbardziej z tego powodu, że jej najgorsze obawy właśnie się urzeczywistniały. Nic co spotykało ich w drodze nie było zwyczajne. Jakby wszystkie siły piekielne sprzysięgły się przeciw ich misji.
- Jak drzewo z mackami. - spojrzał na nią jakby przepraszając za niedorzeczności, które wygaduje - Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego i mam nadzieję, że ostatni. Sam bym sobie nie wierzył, ale wszyscy je widzieliśmy. Po za tym później w Kalkucie w świątyni Durgi widziałem malowidło przedstawiające demona, który właśnie tak wyglądał.
Hiddink ciężko westchnął.
- Już chyba nic mnie zdziwi Herbercie. - powiedziała w końcu głośnym szeptem odstawiając filiżankę. Jej ręce drżały - Ale jak udało się wam przeżyć?
- Widać są w Indiach stworzenia, o których Darwinowi się nie śniło.

Po chwili dodał patrząc poważnie w oczy dziewczyny.
- Lynch zaatakował to drzewo strzelając w jego kierunku, gdy większość z nas po prostu uciekła do lasu. Później nad ranem znaleźliśmy go. Nie był całkiem normalny. Po takim popisie nie wiadomo co mu może jeszcze strzelić do głowy.
- Lynch porwał się ze strzelbą na potwora ? -
dłonie dziewczyny zacisnęły się mocno na siedzeniu. - To... niedorzeczne... przecież... to... - Amanda zaczęła się jąkać, aż w końcu zamilkła. Po dłuższej chwili odezwała się ponownie, a w jej głosie słychać było smutek.
- Herbercie, czy myślisz, że ta wyprawa ma jakieś szansę na powodzenie? Że wrócimy kiedyś do normalnego życia? Że w ogóle wrócimy?
- Strzelał z pistoletu jeśli chodzi o ścisłość. -
Hiddink popatrzył w zamyśleniu przez okno. Nie patrząc na Amandę odparł - Mam nadzieję ... tak jak wtedy przy pociągu, że uda mi się ocalić kogo się da. Syna, ojca Emily. Muszę w to wierzyć. - spojrzał ponownie na dziewczynę.
- Kiedyś w Natalu mój dowódca wrócił wcześniej z przepustki. Gdy pytaliśmy go dlaczego odparł, że “dom już nie istnieje”. Nie wiedziałem o co mu chodzi. Zwłaszcza, że jak najbardziej miał dom, żonę i dzieci. Teraz chyba rozumiem. Nawet jeśli wrócimy, to nasze życie nigdy nie będzie takie jak wcześniej.
Hiddink uśmiechnął się smutno.
- Ale wrócimy Amando. Daję Ci na to moje słowo. - stwierdził uroczyście.
Z jego oczu wyzierała determinacja i stanowczość.
Amanda uśmiechnęła się blado.
- Dobrze więc. I tak nie umiałabym już normalnie żyć z wiedzą, którą posiadam.
Herbert pokiwał tylko głową. Nikt z nich już nie będzie potrafił normalnie żyć.

Bez przeszkód udało im się dotrzeć do celu. Tym razem plan się powiódł. Najwyraźniej wrogowie mieli zbyt mało czasu, by zorganizować im jakąś niemiłą niespodziankę po drodze. Tak przynajmniej myślał Herbert dopóki w Bubenshawarze nie dowiedział się, że Leonard i Luka nie wysiedli z pociągu. Od razu przyszło mu do głowy, że padli ofiarą morderstwa. Jednak zachował póki co to przypuszczenie dla siebie, by nie wzbudzać niepotrzebnej paniki.

W hotelu mieli na tyle czasu, że na spokojnie udało im się ustalić co robić dalej. Hiddink postanowił odwiedzić miejscową świątynię Durgi, zaś Emily wyraziła chęć towarzyszenia mu. Z niejakim niepokojem zauważył, iż Amanda postanowiła udać się na przeszpiegi z Choppem. Po tym wariacie można było się wszystkiego spodziewać. Mógł ją sprzedać za krowę, albo co bardziej w jego stylu postanowić porwać jakiegoś tubylca i torturami wymusić zeznania. Od Amandy zaś żądać, by jeńca mu przytrzymała.
Przynajmniej dziewczyna, by się przekonała z kim ma do czynienia.
W sumie jednak Herbert miał ważniejsze sprawy na głowie, niż dociekanie jakimi pokrętnymi ścieżkami tupta psychika Waltera. Trzeba było znaleźć świątynię. Bubenshawar wcale nie był taki mały. Na szczęście zlokalizowanie przybytku Durgi nie nastręczało zbyt wielu trudności. Herbert po prostu spytał o świątynię bogini w recepcji hotelowej. Dla niepoznaki pomiędzy rozpytywaniami o inne atrakcje turystyczne Bubenshawaru. Po śniadaniu udał się we wskazanym kierunku wraz z towarzyszami, którzy wyrazili chęć odwiedzenia świątyni.
Świątynia okazała się być niewielką, wciśniętą między dwie inne budowlą i prawie ją ominęli. Ale w końcu udało się ją znaleźć. W środku był typowy dla hinduistów wystrój. Girlandy kwiatów, posążki i obrazy bóstw, gdzie naczelne miejsce zajmowała Durga. Trójkątne palenisko, przy którym płonął ogień. Dziwny zapach unoszący się w powietrzu. Nawet po kilku dniach i odwiedzinach w kilku świątyniach Hiddink nie potrafił się do niego przyzwyczaić. Pogoda była od przyjazdu pociągiem deszczowa i świątynia była prawie pusta, jeśli nie liczyć kilku zatopionych w modlitwie wiernych i jednego siwobrodego mędrca medytującego u stóp ołtarza przedstawiającego boginię.
Herbert stanął w wejściu spoglądając na modlących się ludzi, bo chyba się modlili, choć według niego raczej spali. Biorąc pod uwagę, iż drzemka w tych warunkach mogła trwać kilka godzin Hiddink dość bezceremonialnie wszedł do środka i usiadł z trudem skrzypiących stawów przy siwowłosym starcu.
- Witaj czcigodny mężu. - zaczął po angielsku - Czy możemy porozmawiać na osobności?
Zakładał że tubylec mówi w oficjalnym urzędowym języku Indii.
Mężczyzna nie przerwał modlitwy, czy cokolwiek tam robił. Tylko drgnięcie gałki ocznej świadczyło o tym, ze w ogóle zauważył pytającego. Najwyraźniej rozmowa z nieznajomym nie była dla niego tak ważna, jak siedzenie przed ołtarzem i klepanie paciorków. Hiddink słyszał jego miarowe i ciche mamrotanie:

ayi girina.ndini na.nditamedini vishvavinodini na.ndanute
girivara vi.ndhya shirodhinivaasini vishhNuvilaasini jishhNunute
bhagavati he shitikaNThakuTuMbini bhuuri kuTuMbini bhuuri kRite
jaya jaya he mahishhaasuramardini ramyakapardini shailasute
suravaravarshhiNi durdharadharshhiNi durmukhamarshhiNi harshharate
tribhuvanaposhhiNi sha.nkaratoshhiNi kilbishhamoshhiNi ghoshharate
danuja niroshhiNi ditisuta roshhiNi durmada shoshhiNi sindhusute
jaya jaya he mahishhaasuramardini ramyakapardini shailasute

Po jakimś czasie, bardzo długim, jak na Hiddnika, hindus skończył i spojrzał na niego bystrymi, brązowymi oczami ukrytymi w mocno pomarszczonej twarzy. To było pytające spojrzenie. Pełne cierpliwości. Spojrzenie człowieka, który nigdzie się nie śpieszy, niczym się nie martwi i niczego specjalnie od życia nie potrzebuje.
Niestety Hiddinkowi daleko było do spokoju nirwany, czy jak ten stan totalnego lenistwa tu nazywali. Tym niemniej dość spokojnie powiedział.
- Kiwnij głową jeśli mnie rozumiesz.
Kiwnięcie było prawie niezauważalne. Hiddinkowi wydawało się, że facet przegrałby z każdym żółwiem na wyścigach, gdyby je organizowano.
- Czcigodny mężu potrzebujemy Twej pomocy. Nasz przyjaciel udał się badać okoliczne świątynie i zaginął. Czy wiesz o jakimś miejscu koło Bubenshawaru, w którym giną ludzie? Twa Pani Durga walczy ze złymi demonami. Czy przechowujecie wiedzę, gdzie walczyła z nimi, tu w okolicy? - spytał ściszonym głosem przygotowując się psychicznie na długą, powolną i mało konkretną odpowiedź.
Hindus spojrzał na Hiddinka z trudnym do odgadnięcia wyrazem twarzy. Jakby oceniał, czy to co mówi, jest kpiną, żartem czy też mówi to na poważnie. Jego ciemne oczy zdawały się przewiercać Hiddinka, co było troszkę niepokojące. Nie różniło się zbytnio od tej mentalnej sztuczki, którą Wegner próbował zademonstrować jemu i Garrettowi istnienie magii. Ale nie było żadnych obrazów, tylko niepokojące uczucie - irracjonalne i śmieszne - że ten półnagi staruch właśnie poznaje wszelkie skrywane skrzętnie przez wydawcę sekreciki. Zdrady małżeńskie, malwersacje i kłamstewka, a nawet rzeczy, które robił na wojnie, a o których wolał zapomnieć. To jednak nie miało nic wspólnego z czarami, magią czy gusłami. Ten Hindus zdawał się być dobrym obserwatorem ludzkiej natury i właśnie oceniał, z kim ma do czynienia.
W końcu, ku uldze Hiddinka, oderwał wzrok od jego twarzy i wstał powoli. Bez słowa ruszył ku przesłoniętemu wielobarwną kotarą wyjściu za ołtarzem. Dopiero po zrobieniu kilku kroków zatrzymał się i spojrzał na Herberta. To chyba była zachęta by ten udał się za nim.
Herbert bez słowa podążył za nim rad, iż jego słowa nie trafiły w próżnię.
Wąski korytarz doprowadził was do drzwi. Hindus otworzył je i wyszliście na zewnątrz świątyni, na mały, zalewany deszczem ogród okolony niewysokim murem za którym widać było kolejną, egzotyczną świątynię.
Na szczęście nie musieliście wychodzić na deszcz, który padał z jasnego nieba. Duchowny zatrzymał się pod arkadą tyłu własnej świątyni.
- Jak nazywał się twój przyjaciel. Ten, co zaginął? Jakiej świątyni poszukiwał by ją zbadać? I czemu twierdzisz, że zaginął? Nie słyszałem o żadnej wyprawie która by zaginęła w okolicy. A bacznie się im przyglądam. Jestem sri Mandeep Prabhu. A jak mam ciebie nazywać, Angliku?
Hiddink lekko się uśmiechnął. Na co mu przyszło na stare lata. Wygląda jak Angol.
- Nie jestem Anglikiem. Jestem Amerykaninem. - stwierdził z dumą, po chwili dodając - Holenderskiego pochodzenia.
-Sri Mandeep Prabhu, człowiek, o którym mówimy to mój ojciec, Morgan Vivarro. –
wtrąciła się Emily - Wyruszył w te okolice badać... - sięgnęła do torby po notatnik ojca. Ważyła go przez chwilę w dłoniach, aż w końcu otworzyła na ojcowskim szkicu. - Traktował to poważnie, myślę, że jest w wielkim niebezpieczeństwie. Muszę go odnaleźć, proszę...
- Deva, Rakszas -
powiedział staruszek spokojnym głosem, ale widać było, że szkic zrobił na nim pewne wrażenie. - Nie buduje się świątyń rakszasom.
Po ostatnich słowach mężczyzna przeniósł wzrok na mokry ogród.
- Ale istnieją z pewnością miejsca kultu, prawda? Mój ojciec miał szukać tu jakiegoś powiązanego z nimi przedmiotu. Gdzie mógłby się udać?
- Tutaj w pobliżu?
- Wiem od fundacji, która miała się opiekować wyprawą, że udali się tutaj. Mieli prowadzić swoje poszukiwania w tej prowincji. –
powiedziała Emily.
- Dekan jest wielki. Dekan jest niezbadany. Ale tylko jedna fundacja prowadzi badania w tym regionie. Tylko jedna ma monopol w tym mieście i w Cuttack. Ci których szukacie zapadli zapewne w lasy Chandaka. Niedaleko stąd, ale zarazem bardzo daleko, jeśli nie wie się dokładnie w której części lasów ich szukać. Ja nie wiem. Niestety. Zapytajcie w Złotych Indiach. Wszyscy szanują Złote Indie. Oni cenią naszą kulturę. Chcą ją zrozumieć. Nie zmienić. Mogę wam też pomóc w inny sposób. Poszukajcie niejakiego Chanti Dernewa. Pracuje w ogrodach świątyni Wisznu. Tak samo jak w ogrodach angielskich lordów. Wszyscy wiemy, że chełpi się swoim bratem. Że Janthar Dernewa jest najlepszym przewodnikiem po lasach Chandaka. On może coś wiedzieć. Chandaka jest niebezpieczna dla obcych. Niebezpieczna dla tych, co jej nie rozumieją. Szczególnie w okolicach rzeki Naraj. Powodzenia, obcokrajowcy. Życzę, by bogowie pozwolili odnaleźć pani zaginionego ojca. Wszak, jak głosi Bhagawadgita “Ojciec jest drogą zrozumienia. Kto zrozumie ojca swego łatwiej zrozumie siebie”.
- O której świątyni Wisznu mówisz Czcigodny Mężu? Czy jest tu tylko jedna?
- Hiddink był zadowolony z uzyskanej informacji, ale wolał otrzymać bardziej precyzyjne dane.
- Nie. Ta konkretna leży przy placu studni. Każdy wskaże wam drogę. To dwie ulice stąd.
- To już chyba wszystko. -
Hiddink spojrzał pytająco na Emily - Dziękujemy Ci bardzo Czcigodny Mężu. Bardzo nam pomogłeś. Przyjmij to w dowód naszej wdzięczności, jako datek na świątynię.
Powiedział wyciągając banknot.
Mędrzec uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Daj to pierwszemu żebrakowi, którego zobaczysz na ulicy. To będzie wolą Durgi, by choć na chwilę polepszyć jego los. Może to będzie właśnie jego karma, a ty polepszysz swoją, Amerykaninie - uśmiech na twarzy Hindusa był łagodny i cierpliwy. - Dziękuję za twą hojność, Cudzoziemcze.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 15-04-2011, 14:38   #210
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
I znowu siedziała w pociągu, po tym jak Herbert z niezwykłą sobie prędkością utorował jej drogę pomiędzy peronami w Kalkucie. Pamiętała tą scenę dokładnie. Truchtała za nim posłusznie, lawirując pomiędzy pędzącymi ludźmi i kiwając tylko na tragarzy, którzy nieśli jej bagaż żeby się nie zgubili. Musiało się coś wydarzyć inaczej Hiddink nie spieszyłby się aż tak pozostawiając ją bez wyjaśnień.
Patrząc na oblegany przez tubylców pociąg już widziała siebie po tak długiej podróży jadącą pomiędzy klatkami pełnymi kur i uśmiechniętymi aczkolwiek spoconymi Hindusami.



Na szczęście jednak nie doceniła Herberta. Znalazła się w wagonie pierwszej klasy, pełnego wygód, spokoju i ciszy. Usiadła więc sapiąc trochę, zdjęła kapelusz, przetarła czoło i odetchnęła z ulgą.
A zaraz potem zażądała wyjaśnień dla tego maratonu. Nim jednak Herbert zdążył zabrać głos do przedziału wskoczył Dwight. Ucieszyła się, a jej myśli i słowa pobiegły w innym kierunku. Tym bardziej, że pociąg ruszył i wagonami trochę szarpnęło. Amanda niecierpiała tego uczucia, które już chyba na zawsze kojarzyć jej się będzie z wcześniejszym wypadkiem.

Na wyjaśnienia przyszedł czas dużo później, kiedy Garret pogrążył się w drzemce, a Herbertowi i Amandzie podano gorącą pyszną herbatę. To czego dowiedziała się na temat ataku na pociąg jakiegoś przedziwnego drzewiastego potwora, nie zszokowało jej aż tak jak myślała. Po tym jak poznała trochę mrocznych tajemnic tego świata spodziewała się już wszystkiego. Prawdziwym szokiem za to była brawurowa samobójcza akcja Lyncha. W głowie jej się nie mieściło, że ten nieśmiały, jąkający się chłopak mógł się porwać z pistolecikiem na jakiegoś demona.
Wyraziła głośno swoje zdziwienie, a wtedy śpiący jakby się wydawało Dwight, odezwał się nagle ostro podnosząc kapelusz z twarzy.

- Uważaj na tego chłopaka Amando, on nie jest taki, jakim się wydaje być.

Chciała zapytać dlaczego tak mówi, ale Garret ponownie osłonił twarz i zaczął pochrapywać.

Wzruszyła ramionami spoglądając na Herberta. Ten albo udawał, że niczego nie słyszał, albo nie chciał komentować opinii Dwighta. Tak czy inaczej chyba nie mówili jej wszystkiego.

Westchnęła i postanowiła nie przejmować się na zapas. Akurat tej dwójce ufała i doszła do wniosku, że jeszcze pojawi się okazja by podpytać ich dokładniej.

Amanda nie była śpiąca, dlatego resztę drogi spędziła na lekturze jednej z książek wuja Gordona dotyczącej kultury Indii lecz kiedy w końcu pociąg wtoczył się na stację w Bubenshawarze ucieszyła się, że będzie mogła rozprostować nogi.

Na dworcu udzielono im zaraz wskazówek co do pobytu w mieście i polecono dobry hotel.
Niestety na miejscu okazało się również, że do celu nie dotarli Luca i Leonard. Amandę zmartwiła najbardziej mina Herberta, który nigdy nie panikował bez podstaw.
Co stało się z dwójką najmłodszych uczestników ich wyprawy? Aż bała się pomyśleć…
Postanowili mimo wszystko pojechać do hotelu i tam zastanowić się co dalej. Wszyscy byli zmęczeni, a wiadomo, że w takim stanie nie da się wymyślić niczego konstruktywnego.

Dlatego, kiedy po kilku perypetiach dotarli ostatecznie do hotelu, trochę odpoczęli i oczyścili ciała z podróżnego brudu udało im się ustalić plan działania.
Herbert i Emily postanowili odwiedzić miejscową świątynię Durgi, aby tam zapytać o możliwe miejsce poszukiwań Vivarro, Garret chciał powęszyć u władz, a Amanda postanowiła wybrać się z Walterem do miasta i tam popytać o wyprawę profesora i wynająć tragarzy. Amanda specjalnie dokonała takiego wyboru. Miała wrażenie, że Walter oddala się od niej, a przecież niejedno ich już połączyło od momentu aresztowania Victora. To była dobra okazja, żeby się lepiej poznać.


***



Swój plan zaczęli wcielać od nadania depeszy do Kalkuty. Walter chciał się dowiedzieć, czy chłopaki nie pojawili się z powrotem w hotelu. Amanda miała ciągle nadzieję, że tylko spóźnili się na pociąg.
Uprzejmy recepcjonista pomógł im od razu wynająć tłumacza i wynająć rikszę. Amanda zachichotała w duchu kiedy tłumacz polecony przez hotel pojawił się gotowy do świadczenia swoich usług.

Aziz Ansari, bo tak przedstawił się im tłumacz, był niskim, otyłym, ale bardzo ruchliwym i głośnym człowieczkiem. Jego wiecznie uśmiechnięta buzia nie zamykała się ani na chwilę, a przerywnikiem kwiecistych wypowiedzi było śmieszne cmokanie będące, jak sądziła, wynikiem wielkiego zadowolenia. Do tego poruszał ciągle małą, ale owiniętą w wielki turban głową, w taki sposób, że Amanda obawiała się, że ten mu zaraz spadnie. Aziz przypominał jej bączka wpuszczonego do słoika z miodem.

Mimo zabawnej postury i zachowania Aziz okazał się być przemiłym człowiekiem, który w czasie jazdy rikszą udzielił jej wielu wiadomości dotyczących mijanych budowli, rzeźb i zwyczajów hinduskich. Amanda pstrykała fotki i robiła notatki. Miała nadzieję napisać po powrocie artykuł o swojej podróży. Walter w tym czasie wydawał się być pogrążony we własnych myślach. Nie przeszkadzała więc mu.

- Mem-sahib robi dużo zdjęć, dobrze. Patrzy tam, pięęęęęękne. - mówił Hindus wskazując na kolejną świątynię czy rzeźbę.



Do pierwszej organizacji dotarli w miarę sprawnie, bez niespodzianek typu święta krowa na środku drogi.
Z nieba lało jak z cebra, dlatego Amanda schroniła się od razu pod wielkim parasolem, który ofiarował jej Aziz. Od razu opadła ich rzesza hinduskich handlarzy oferując wszelkie możliwe usługi. Jak się wkrótce przekonali za kilka rupii mogli tutaj kupić każdą informację, ale niezbyt wiarygodną. Niestety o wyprawie profesora Vivarro nikt tutaj nie słyszał. Profesor nie wynajmował słoni, ani nie korzystał z usług tutejszych tragarzy. Walter nieźle się gimnastykował, żeby się opędzić od nachalnych miejscowych biznesmenów.
Była z niego dumna.
Takie samo „gorące powitanie” zafundowano im na targu. Ledwie zdołali się oswobodzić od prezentujących swoje towary handlarzy.

Jakoś nie dopisywało im szczęście. Gdziekolwiek by się nie pojawili, nikt nie słyszał o poszukiwanych przez nich osobach.
Amanda była coraz bardziej zmęczona i zniechęcona. Walter od razu to zauważył. Zaproponował odpoczynek i obiad w jednej z miejscowych restauracji. Była mu wdzięczna, ale niestety ze względu na alergię Amanda musiała odmówić. Z przyjemnością i małą zazdrością przyglądała się za to jak Walter pochłania małe pierożki zakupione u ulicznego kuchmistrza.
Sama skusiła się jedynie na herbatę.

Po południu spróbowali jeszcze szczęścia w miejscowych hotelach, idąc za radą Herberta. Ale i tutaj czekało ich jedynie rozczarowanie. Vivarro nie zatrzymywał się w żadnym z hoteli Bubenshawaru.


Postanowili więc wrócić do hotelu i spytać o wyniki dochodzenia pozostałych. Poza tym deszcz już tak im się dał we znaki, że ciepła kąpiel i szklaneczka czegoś mocniejszego były tym o czym marzyła Amanda.
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!
Felidae jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172