Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-04-2011, 21:38   #207
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DWIGHT GARRETT, EMILY VIVARRO, AMANDA GORDON, HERBERT J. HIDDINK, WALTER CHOPP


Wasz plan był przemyślny. Misza i Boria zajęli przedział, a wy w ostatniej chwili wskoczyliście do pociągu. Plan miał tylko jeden słaby punkt, o którym jako obcokrajowcy nie wiedzieliście. Ścisk na dworcu i chaos, jaki panował przy zajmowaniu miejsc. Ledwie się wam udało, ale udało się.

Podzieliliście się. Herbert Hiddink i „przechwycona” przez niego Amanda Gordon zajęli miejsce w wagonie pierwszej klasy. O dziwo, także Garrettowi udało się zakupić bilet w pierwszej klasie i na dodatek trafił do tego samego przedziału co jego przyjaciele. To chyba było zrządzenie losu, albo niezwykłe szczęście. Ale nowy „nabytek” Dwighta zadekował się gdzieś w czwartej klasie i detektyw nie miał pojęcia co się z nim teraz dzieje.

Do przedziału zajętego przez Braci wskoczył Chopp. A potem Emily – wprost ze spotkania z Drenenbergiem . Widzieliście także Lyncha i Manoldiego, przepychających się przez tłum Hindusów. Chyba wsiadali do wagonu trzeciej klasy. Przez ścisk i zamęt na peronie nie mieli chyba szansy dostać się do waszego przedziału. Obaj jednak na pewno zdążą. Do odjazdu pociągu zostało kilka chwil.

Pociąg do Bubenshawaru ruszył punktualnie w trasę. Tym szczyciły się królewskie koleje brytyjskie. Punktualnością, która w tym kraju nie była łatwa do utrzymania.


* * *


To co działo się w wagonach klasy trzeciej i czwartej przyprawiało o lekki szok. Ścisk i chaos nabierały nowego znaczenia. Ludzie lokowali się dosłownie tam, gdzie się dało. Wypełniali całą przestrzeń w wagonach: na ławkach, na korytarzach i nawet na półkach na bagaże. Część miała zamiar podróżować na zewnątrz – nie zważając na pogodę wspinali się na dachy i za pomocą lin wiązali do wystających z nich elementów.

To, co hindusi robili z pociągiem, przypominało wam armię drobnych owadów obłażących ścierwo wielkiej gąsienicy.

W wagonach drugiej klasy było już znośniej. Obsługa pilnowała, by zbyt wielu podróżnych nie przesiadywała na korytarzach, a szerokie przedziały mieściły po osiem osób. Było ciasno, ale znośnie. I siedzenia były dość wygodne, chociaż oczywiście po kilku godzinach jazdy przestaną takimi być.

Wagony pierwszej klasy – odcięte od reszty składu i pilnowane przez kolejarzy uzbrojonych w solidne pałki – były zupełnie innym światem. Światem pachnącym kawą, cygarami i dobrą kuchnią. Dwa wagony z miejscami do spania – znane im już z feralnej trasy z Bombaju do Kalkuty oraz podłączony do nich wagon – salonik.

Noc zapadła bardzo szybko skrywając widok wyżyny, tu i ówdzie porośniętej spłachetkami tropikalnego lasu przed waszymi oczami. Stukot kół powodował, że napływały do was złe wspomnienia. Każde zwolnienie pociągu, a zdarzały się one dość często, powodowało, że serca zaczynały bić szybciej, ręka sama szukała czegoś do obrony, a uszy bez udziału woli próbowały usłyszeć ryk „drzewa”.

Pociąg nie był szybkim środkiem transportu. Zatrzymywał się w każdej większej miejscowości, przy wtórze pisku hamulców, syku pary z kotłów i rejwachu, jaki czynili tubylcy opuszczający i wsiadający do pociągu. A każde wyjście z wagonu trzeciej lub czwartej klasy lub wejście do niego przypominało szturm średniowiecznej twierdzy. Były wrzaski i zapewne przekleństwa, były obelgi i nerwowe krzyki, było nawet okładanie się kułakami i kijami. I byli poturbowani i pokrwawieni, którymi nikt się nie przejmował. Mniejsza „dzicz” panowała w drugiej klasie, a pasażerowie korzystający z dobrodziejstw wagonów pierwszej klasy mogli co najwyżej słyszeć odgłosy szamotaniny.

Zdawaliście sobie sprawę z tego, że pociąg porusza się w leniwym lecz jednostajnym tempie. Pokonywał dystans oddzielający was od celu powoli. W końcu uśpieni szumem deszczu i stukotem kół zasnęliście.

* * *

Większość z was obudził konduktor, pól godziny przed stacja docelową. Bubenshawar nie był ostatnim przystankiem pociągu w jego trasie. Za oknami był szary, deszczowy dzień, ale nic was nie zaatakowało nocą.

Mieliście chwile na dojście do siebie nim pociąg wtoczył się na mało imponujący dworzec.

Kilkanaście minut później pociąg odjechał w dalszą drogę, a wy wraz ze swoimi bagażami zastanawialiście się, co dalej.

Braku Luci i Leonarda dopatrzyliście się dopiero na dworcu. Tylko ich bagaże były w waszych rękach, bo Misza i Boria wcześniej umieścili je w przedziale. Po chłopkach nie było jednak śladu.
Mogliście mieć jedynie nadzieję, że nic im się nie stało. Że spóźnili się na pociąg i dołączą do was szybko. Lub, że właśnie śpią gdzieś w pociągu jadącym w nieznane.

Chyba, że stało się coś innego.
Chyba, że wasi wrogowie jednak przejrzeli wasz fortel. A obaj młodzieńcy właśnie spotkali swoje przeznaczenie gdzieś, w mrocznym zakątku tego przerażającego miasta, które pozostało za waszymi plecami.
Nie mogliście podjąć takiego ryzyka. Nie z czystym sumieniem.


Zainteresowany już wcześniej waszą obecnością Hindus w mundurze kolejarza odważył się w końcu podejść. Miał brodę i jasny turban, ale strój pracownika kolei. Co ważniejsze, całkiem nieźle znał angielski.

To on wyjaśnił wam, że stacja leży ponad dwa kilometry od miasta i najlepiej będzie dostać się do niego taksówką. Wyjaśnił, jakie hotele są dobre dla europejczyków, jakich dzielnic unikać. Odpowiedział życzliwie, na pytania, które mogliście mieć do niego.

W zasadzie kolejny krok należał do was. Byliście znużeni podróżą, senni, a siąpiący z nieba deszcz i zachmurzenie tylko podsycały to zmęczenie, jakie odczuwaliście.

Brakowało wam planu – co dalej. Owszem, na pewno mieliście jakieś przemyślenia i pomysły, jak odszukać miejsce do którego udał się Morgan Vivarro, bez pośrednictwa Złotych Indii, lecz nie zostały one skrystalizowane.

Ruszyliście do wybranego przez siebie hotelu. Było już na tyle jasno, że mogliście zorientować się pobieżnie w topografii miasta.

Bubenshawar leżał nad rzeką, której brzeg z jednej strony porastała dżungla. Droga prowadząca do miasta biegła pomiędzy polami ryżowymi, w których stała brudna woda koloru brązów. Zaraz za tymi poletkami rozpościerały się połacie dżungli. Mimo, że miasto było jednym z większych w prowincji Orisa, to sprawiało wrażenie zapuszczonego.

W końcu ujrzeliście je przed sobą i zmieniliście zdanie. Miasto wyglądało wspaniale. Pełne budowli o egzotycznych dla was kształtach, w których Emily czy Lynch bez trudu rozpoznawali wieżyce świątyń i zigguratów, i nawet reszta mniej wykształconych w dziedzinie kultury i antropologii członków ekspedycji domyślała się sakralnego charakteru. Świątyń było mnóstwo. Wyglądało na to, że zabudowa sakralna zdominowała architekturę miasta, a w zestawieniu z historycznymi obiektami sakralnymi zwykłe budynki wyglądały ubogo.



Znaczna część ulic była zwykłym, rozmiękłym od deszczu klepiskiem, w którym pojazdy, zwierzęta i ludzie poruszali się z najwyższą ostrożnością a mimo wczesnej pory ruch na ulicach był znaczny. Co więcej, straciliście blisko kwadrans w korku, bowiem ulicę, którą wasz kierowca wybrał za trasę przejazdu zablokowała krowa. Święte zwierzę nie śpiesząc się obżerało towary jakiemuś stragan, a uliczka była na tyle wąska, że nijak nie dało się zwierzęcia ominąć, a za wami ugrzęzło kilka innych pojazdów. Najwyraźniej nikomu, poza rzecz jasna wami, sytuacja nie działała na nerwy.


W końcu znaleźliście się w hotelu. W porównaniu z „Marzeniem Maharadży” hotel był nędzny. Oczywiście był nędzny tylko na zasadzie kontrastu, bowiem spełniał wszelkie oczekiwania ze strony europejskich czy amerykańskich gości. Była ciepła woda, wygodne łóżka, łazienki – co prawda łączące ze sobą dwa pokoje, i jedzenie. Można było odpocząć i zregenerować siły.

No i, jeśli nie chcieliście tracić elementu zaskoczenia, ustalić dalszy plan działania.

Nie łudziliście się. Taka grupa jak wasza była łatwa do rozpoznania.


LUCA MANOLDI i LEONARD D. LYNCH


Lynch znalazł Manoldiego pierwszy. Chociaż widzieliście innych, którzy już zajmowali „pozycje startowe” do pociągu. Taki był plan. Rozdzielić się i wsiąść do wagonów w możliwie ostatniej chwili. Lecz Lynch miał inny plan, który szybko wyjaśnił młodemu Włochowi. Ten przystał na niego skwapliwie. Dziwny tytoń spowodował, że miał wyśmienity humor i chciało mu się śmiać z byle czego. Młodzieniec zachichotał na myśl o tym, jakie miny będzie miała reszta ekipy, kiedy zorientują się w ich planie.

By nie wzbudzać podejrzeń wasze większe bagaże zostały przekazane już wcześniej Ukraińcom, ale mieliście przy sobie mniejsze plecaki z podstawowym ekwipunkiem, dokumentami, wizami i niewielką ilością gotówki. Bagaż podręczny – jak nazywali to amerykanie. Kiedy zaczął się szturm na pociąg wy dwaj, trzymając się blisko siebie udaliście, że próbujecie do niego wsiąść, w ostatniej chwili jednak kryjąc się za filarem dworca i stamtąd obserwując odjazd pociągu. W końcu pojazd zniknął wam z oczu. Odjechał

Zostaliście we dwóch na zatłoczonym peronie. Wokół was falował wielobarwny tłum tubylców, który niekiedy rozstępował się przez czerwonym mundurem angielskiego żołnierza lub jakiegoś innego białego, którego strój odcinał się od strojów Hindusów.

Leonard miał plan. Luca miał wyśmienity nastrój i – w swoim mniemaniu – dług do spłacenia względem przyjaciela. Przyjaciela, który jego poprosił o pomoc. Który jemu zaufał. Tylko jemu. To było wyróżnienie. W ten sposób postępowali przyjaciele. W ten sposób postępowała rodzina.

Na peron wtoczył się ciężko kolejny pociąg. Piszcząc i buchając parą. Nie mieliście nic więcej do szukania.

* * *


Nad Kalkutą zapadła ciemność i zalewały ja potoki deszczu. Od rzeki Hugli, w dzień pełnej ruchu i okrętów, teraz ciągnęła wilgotna, śmierdząca bryza.

Luca miał zamiar wrócić do miejsca, w którym wydawało mu się, że poznaje okolice. Był tylko jeden problem. Im mocniej padało i im ciemniej się robiło, tym mniej poznawał okolicę. Charakterystyczne cechy, dobrze widoczne w dzień, teraz zniknęły pochłonięte przez mroki nocy i ulewę. W takich warunkach mieli niewielką szansę na powodzenie planów Lyncha. Tylko szczęście mogło ich doprowadzić do celu.

W wąskie uliczki nie docierały światła ulic, a nogi zapadały się w pełnym odpadków błocie. Podeszwy ślizgały się na glinie, oczy zalewał monsun. Co jakiś czas mijali zakutane postaci, wyglądające jak bohaterowie z koszmarnego snu. Lub półnagich żebraków, którzy patrzyli na nich dziwnie, kiedy wymijali się w wąskich uliczkach i przesmykach miedzy ruderami.

Tak spędzili dwie, może trzy godziny. W deszczu, smrodzie i ciemnościach brudnych zaułków dzielnicy pariasów w Kalkucie. Dzielnicy Nietykalnych. Ludzi z kasty wyrzutków. Dzielnicy, do której nie zapuszczał się nikt z innych kast.

Ulewa, jaka rozszalała się nad miastem w końcu otrzeźwiła Lucę. Dopiero wtedy chłopak zorientował się, co robią z Lynchem. Plątają się po wąskich, cuchnących zaułkach nawet gorszych niż te w Nowym Yorku. Nocą, podczas ulewy. Nie znając nikogo i nie wiedząc czego szukają. Manoldi wiedział, że to proszenie się o kłopoty. Poważne kłopoty. Im dłużej tu pozostawali, tym większą mieli szansę na jakąś niemiłą przygodę.

Lynch był jednak jak w amoku. Nie zważał na przeciwności losu i na panujące warunki. Zaglądał w każdy zaułek, w każdą obskurną odnogę jaką mijaliście.
Deszcz lał z nieba strugami. Brodziliście już w wodzie po kostki, ale Leonard nie znalazł tego, czego szukał.

Lynch poczuł to pierwszy. To samo uczucie, które towarzyszyło mu na cmentarzu, kiedy z Lafayettem po raz pierwszy asystował w rytuale. Potem czuł to pod mostem gdzie poznał Lucę. Kilka nocy później koło Cichej Cerkwi. Wtedy też padał deszcz.

Lodowate ukłucie obcej woli. Nieludzkiej świadomości czającej się gdzieś w mrokach zaułków. Świadomość, co to oznacza zapłonęła w nim zimnym ogniem.
W pobliżu znajdowały się ghoule! Gdzieś blisko. Być może w kolejnym zaułku! Być może tuż za nimi!

Ni to szczekanie, ni to zawodzenie, które doleciało ich z bocznej ulicy utwierdziło go w przekonaniu, że niestety ma rację. Manoldi też wiedział, co oznacza ten przecinający pluskot deszczu dźwięk, który doleciał do jego uszu.

Ręka Lyncha pod opatrunkiem zaczęła płonąć, jakby ktoś polał ją kwasem. Niepowstrzymanym impulsem zerwał bandaż i zaczął drapać się po tatuażu. Paznokcie rwały skórę, otwierały głębokie, krwawiące rany na ciele studenta.

Przerażony już nie na żarty Luca usłyszał jakiś ruch za swoimi plecami. Odwrócił się gwałtownie widząc jakąś zamaskowaną postać w turbanie majaczącą na końcu ulicy. Coś mu mówiło, że nie znalazła się ona tutaj przypadkiem.



WSZYSCY


āo! Rani Deewana!


Mężczyzna stał przed pokręconym drzewem o niesamowicie poplątanym systemie korzeni i wpatrywał się w wiszącą na nim głową w dół postać. Śniada skóra wiszącego człowieka kontrastowała z ciemnobrązową, wilgotną korą drzewa. Przerażone oczy wpatrywały się w człowieka oraz w to, co znajdowało się za jego plecami, skryte w gęstwie dżungli i w zapadającym mroku. Niewyraźne, kiwające się monotonnie postaci, które mamrotały powtarzającą się nieustannie mantrę.

āo! Rani Deewana!

Spomiędzy inkantujących słowa wezwania kultystów wyłoniła się pokraczna, przygarbiona wiedźma. Brudna, rozczochrana poruszająca się niezgrabnie parodia człowieka. Chuda dłoń wyciągnęła się w stronę mężczyzny podając mu paskudny sierp, wyglądający jak ogromny szpon.

Mężczyzna i starucha wymienili spojrzenia. Mężczyzna podszedł do wiszącego Hindusa, który próbował się miotać, lecz niewiele to dawało. Potem beznamiętnym ruchem wbił ofierze zakrzywione ostrze por mostek, ciągnąc w górę i otwierając jamę brzuszną. Wnętrzności wypłynęły z fontanną krwi na ofiarę.


āo! Rani Deewana!


Kultyści oszaleli na widok krwi, która spływała kaskadą na twarz zarzynanego człowieka. Zabójca pochylił się nieco, by spojrzeć w oczy ofierze, a potem szybkim, wprawnym ruchem odciął jej głowę, która potoczyła się pod nogi staruchy. Wiedźma podniosła ją za włosy i uniosła na wysokość twarzy, a potem cisnęła makabryczne trofeum w tłumek czających się w mroku wyznawców.

- Następni na tym drzewie umrą amerykanie – powiedziała skrzekliwie, jakby składała mężczyźnie obietnice.

Mężczyzna nic nie odpowiedział. Zanurzył dłonie w otwarte ciało, chwilę gmerając we wnętrzu zabitego. Potem wyjął okrwawione ręce, tuląc w nich wyrwane serce. Uniósł je do twarzy i odgryzł kawałek. Krew spłynęła mu po brodzie.

- Też tak sądzę.

Głos miał zimny. Pozbawiony jakichkolwiek emocji. Podobnie jak wyblakłe oczy wpatrzone gdzieś w skrytą w ciemnościach i zalewaną monsunowym deszczem dżunglę. W coś, co tylko on i starucha widzieli.

- Przybyła po ofiarę – powiedziała niepotrzebnie wiedźma.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 10-04-2011 o 10:13. Powód: usunięcie problematycznego zdjęcia
Armiel jest offline