Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-04-2011, 00:39   #104
Alaron Elessedil
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Nilfgaard, Schody Marandalu:

Teddevelien:

Starzec spojrzał na pytającego z powagą pomieszaną z lekkim rozbawieniem. Zupełnie jakby śmiał się do własnych myśli.
Być może wyobrażał sobie miny śmiałków tuż przed rozpoczęciem jazdy na tym, jakże innowacyjnym, środku transportu.

-Zależy co masz na myśli. Jeśli wielkie, paskudne stwory cuchnące wódką i potem, mieszkające w grotach i jaskiniach podziemnych bądź podgórskich, to zgadza się.
Zawczasu uprzedzam, że trzeba się mocno trzymać, bo nie zważają one na to, czy jeszcze ktoś jest na ich grzbiecie
-wyjaśnił pierwsze zagadnienie, ani trochę nie okazując zmartwienia z powodu ewentualnego upadku któregokolwiek z członków drużyny.

Przeciwnie. Zdawało się, iż chętnie zobaczyłby całą sytuację, przy której przednio by się bawił.

Z twarzy szybko zniknął mu uśmiech, co zwiastowało przejście do poważniejszych spraw.

-Dla nas liczy się efekt. W jaki sposób do niego dojdziecie, wasza bolączka, aczkolwiek sugeruję jednoczesną likwidację i oswobodzenie.
Wykonywanie zadań po kolei może utrudnić zadanie. Z pewnością będziecie po tym poszukiwani.
Załóżmy teraz, że udało się wam uwolnić więźnia, bo innej opcji nie dopuszczam, zaprowadzicie go do kontaktu Stokrotki z Dolin.
Jest poszukiwany przez straże, więc nie zobaczycie go. Nawet nie będziecie wiedzieli kim jest.
Wszystkiego będziecie dowiadywali się w swoim czasie
-uprzedził zleceniodawca.

-Jeśli chodzi o nagrodę, to dług wdzięczności Stokrotki może przybrać różnorakie formy, zależne od waszej woli. Naturalnie wszystko w granicach rozsądku-wyjaśnił, patrząc po twarzach zgromadzonej czwórki.

-Skoro wszystkie wątpliwości zostały rozwiane, nie traćcie czasu, bo jest go mało.
Przed budynkiem stoją cztery konie, na których wyjedziecie bramą północną i podążycie traktem aż do Gór Amell.
Następnie wzdłuż ścian górskich na wschód, gdzie przed jedną z jaskiń będzie czekał elf.
Odbierze od was konie i zaprowadzi do pukaczy. Tyle musicie wiedzieć na chwilę obecną. Powodzenia
-rzekł, po czym ruszył w kierunku warsztatu kowalskiego.

-Ah... Nie muszę chyba dodawać, że niepowodzenie będzie wiązało się z niezadowoleniem Stokrotki? Chyba nikt nie chce, by się złościła, prawda?

Wyszedł, zaś mała grupka przyszłych wybawców nie ruszała się z miejsca przez kilka krótkich chwil.

-Nie wiem jak wy, ale ja nie mam zamiaru ponownie podpadać Francesce-rzucił lancknecht.

Natychmiast puścił się biegiem do drzwi, niemalże wyważając je z zawiasów! Zgrabnie, jak na swoją posturę, wskoczył na najbliższego konia, osiodłanego siwka, wbijając pięty w boki zwierzęcia nim zdążył bezpiecznie ulokować się w siodle.
Wierzchowiec pognał do przodu, błyskawicznie zwiększając dystans pomiędzy resztą grupy, a człowiekiem na czołówce stawki.

Kobieta i łachmyta spojrzeli na siebie, jakby rzucając sobie nieme wyzwanie.
Cała trójka skoczyła do pozostałych środków transportu, ruszając w pogoń za mężczyzną, który zdążył już zniknąć z oczu "drużyny".

Ted na swoim kasztanowym towarzyszu, razem z pozostałą dwójką popędzili w kierunku głównej ulicy, natychmiast zakręcając na niej na północ.
Niemalże galopowali, nie przejmując się cywilami umykającymi czym prędzej na boki, by uniknąć stratowania przez trójkę zaślepionych szaleństwem jeźdźców, przyczepionych wzrokiem do zadu galopującego siwka, wypadającego z miasta jakby chciał umknąć przed deszczem spadających strzał.

Brama zbliżała się w zastraszającym tempie, żeby w końcu jedynie śmignąć i zostać w tyle.
Bezpowrotnie.

Wypadli na równy trakt, jeszcze bardziej przyspieszając. Kopyta końskie ledwie muskały ziemię, niosąc jeźdźców za oddalającym się powoli lancknechtem, jak oszalały pędzącym w kierunku rosnących z każdą chwilą Gór Amell.

Nagle zakręcił w prawo, niemalże wywracając swojego wierzchowca!
Jego "ogon" również zakręcił, ignorując drogę na rzecz niskiej trawy usianej głazami, przez które konie z gracją przeskakiwały lub wymijały.
Wreszcie odległość do mężczyzny niemalże leżącego na końskim grzbiecie, zmniejszała się!

Góry Amell powiększały się z każdą chwilą, grożąc rozszerzeniem się na obszar całego Kontynentu.
Dumne szczyty strzelające w niebo niczym wieże celujące zaostrzonymi palcami prosto w niebo, lśniły bielą w pełnym słońcu.

Pęd powietrza, jedynie potęgowany przez wiatr, chłostał podróżnych po twarzach, rozwiewał włosy, huczał w uszach.
Wszelkie rozmowy były niewątpliwie utrudnione, co, zapewne, było niezwykle wygodne.
Przynajmniej dla mężczyzny, którego płaszcz łopotał podobnie do flagi.
Mocno sfatygowanej flagi.

Nagle siwek zarył kopytami, prawie wysadzając swojego jeźdźca z siodła!
Ten jednak trzymał się wyjątkowo mocno.
Zawrócił konia, który podreptał spokojnie ku cieniowi. Wtedy zwalista postać opuściła siodło.

Wkrótce powód dziwacznego zachowania, ukazał się również Tedowi. Był nim stojący u podnóża Amellu, elf o czarnych włosach zaplecionych w warkoczyki ostatecznie związanych z tyłu głowy.
Oparty o ścianę górską, z uśmiechem pełnym równych zębów, przyglądał się przybyszom.

Kiedy tylko wszyscy byli już na ziemi, łaskawie raczył zabrać głos, nie kryjąc się z poczuciem wyższości.

-Miło mi widzieć dh'oine w tak wielkim pośpiechu dążących na ratunek jednemu z mych braci-odezwał się, odrywając plecy od kamienia, zaś kobieta prychnęła z jawną pogardą.

-Też mógłbyś coś zrobić...

-Toż właśnie robię. Pomagam wam!-udał oburzenie.

-Oszczędzaj słowa. Prowadź-syknął nożownik, szybko uciszając czekającego na nich mężczyznę.

-Jak wolicie-wzruszył ramionami, po czym przywiązał lejce do jednej z wystających skał.

Nagle odwrócił się ku grupie z uśmiechem przyklejonym do ust, lecz było to wygięcie warg, które klasyfikowało się jako niepokojące.
Nie mówiąc już ani słowa, odwrócił się bokiem do ściany górskiej i... wkroczył w wąską szczelinę!

Elf szybko zniknął w ciemnościach. Mina lancknechta wyrażała wszystko, czego nie zdołałyby wyrazić żadne słowa.

-Od początku mówiłem, że to jakieś jaja-warknął, puszczając wszystkich przodem.
Nie było to szczególnie zaskakujące, gdyż z pewnością zastanawiał się, w jaki sposób ma wejść do środka.
Zbyt szeroki tors mógł zmieścić się u dołu - w szerszej części wejścia.
Nie miał najmniejszych szans przejść tak jak ich przewodnik.

Twarz kobiety wyrażała podobne uczucia.

Jako pierwszy, z obojętnym wzruszeniem ramion, jeszcze łatwiej niż przedstawiciel pięknej rasy wkroczył do środka.

Następna była drużynowa psychopatka, z grymasem irytacji, próbująca na wdechu przedostać się dalej.
Przeszkadzały jej piersi i tak już pomniejszone przez obcisły kaftan.
Udało się dopiero wtedy, gdy lekko przykucnęła.

Przyszła kolej na Teda.
Szczelina była na tyle wąska, że mieszaniec widział wielką masę skalną tuż przed swoim nosem jednocześnie mając wrażenie, iż jeśli by odchylił głowę choć troszeczkę do tyłu, napotkałaby na opór.

Przejście skończyło się równie gwałtownie, jak się zaczęło, pogrążając ćwierćelfa w ciemnościach i narastającym odorze wódki.
Nagle rozbłysła pochodnia, rzucając krąg światła na nieregularny korytarz niknący w mroku oraz ściany wyglądające jakby niewidzialny olbrzym rozerwał potężną masę skalną na dwie części.
Oświetlał również...


Zbliżające się ciężkim krokiem wielkie, włochate stworzenie, przyprawiające o mdłości samym widokiem, lecz mimo wszystko nikt nie miał ochoty wymiotować.
Był to niezawodny sygnał, iż ich żołądki umarły pod wpływem odrażającego odoru skondensowanych gorzelniczych oparów wydostających się przy każdym chuchu.

-Cicho!-rzucił elf, nasłuchując.

W chwilę później Ted również to usłyszał. Chrobot kamieni i szuranie. Przy wejściu.
Wszyscy odwrócili się na pięcie!

Źródłem hałasu okazał się lancknecht "czołgający się" na boku z rękami wyciągniętymi do przodu, a kiedy jego przedramiona były wewnątrz, zaparł się nimi.

-Kurwa... mać...-wysapał, wciągając się do wnętrza.

-Co tu tak...?-zaczął, ale gdy tylko, powstając, zobaczył pukacze, zrezygnował z dokończenia pytania.

-No to już wiem-warknął.

-Nasi przyjaciele zgodzili się wam pomóc. To znaczy, zgodzili się pomóc Avallac'howi-poprawił się, widząc nieprzychylne spojrzenie jednego ze stworzeń.

-Dowiozą was do rozgałęzienia Jarugi, skąd odbierze was jeden z waszych dh'oine. Przewoźnik już czeka i przewiezie was przez całą Temerię, aż do Pontaru.
Nie traćcie czasu
-dodał z perwersyjną przyjemnością, obserwując z rosnącą, z każdą chwilą, satysfakcją, gramolących się na śmierdzące plecy, podróżnych.

-Aha... Zapomniałbym. W trakcie podróży przez Temerię i Redanię nikt nie będzie nic wiedział o całek akcji.
Oni dostali zadanie. Przewieźć z punktu A do B, więc ani słowa
-uprzedził.

-Będzie trzęsło-wychrypiał zapitym głosem pukacz kobiety z niewytłumaczalną radością.
Czy wszyscy dookoła musieli się cieszyć z ich niewygody?

Nagle coś niemalże wyrwało im wnętrzności, a świat rozmazał się!
Jedynie wyraźne były jedynie plecy knakerów oraz towarzysze niedoli pozostawały wciąż ostre!

Zryw stworzeń był wprost fenomenalny, a ich szybkość oszałamiająca!
Można było popaść w zachwyt!
A raczej można by było, gdyby nie jedna przeszkoda.

Wszyscy kurczowo trzymali się swych "wierzchowców", lecz niewiele to pomagało.
Na zakrętach wychylali się niebezpiecznie, przy każdym kroku podskakiwali na plecach przy akompaniamencie ryków i śmiechów pędzących "pocisków"!

Po pewnym czasie, kiedy to minuty stawały się nie godzinami, lecz dziesiątkami lat, kiedy to bolące ręce i nogi zaciskały się boleśnie na kosmatych torsach, jaskinia skończyła się małym punkcikiem światła w oddali prawie natychmiast eksplodującym w wyjście z groty!

Wypadli na trawiasty, lekko zalesiony teren.
Pędząc niemalże na ślepo, łykali odległość, jak mogło się zdawać, nie metrami, ale całymi kilometrami!
Pojedyncze drzewa pojawiały się i znikały, kamienie oddalały się od nich przez uginanie się ziemi odpychanej potężnymi stopami!

Przynajmniej takie odnosiło się wrażenie, ale powoli, stopniowo przestawało mieć to jakiekolwiek znaczenie.
Umarłe żołądki budziły się do życia po zastosowaniu brutalnej, długotrwałej terapii wstrząsowej.
Dosłownie.
Paskudny, nieustający odór z całą mocą wspomagał ten proces.

Nawet lancknecht opętańczo wywrzaskujący, bez przerwy, wszystkie bluzgi jakie tylko przyszły mu do głowy, zmuszony był zamilknąć, by nie oddać zawartości wskrzeszonego żołądka wprost na pukacza!

-Ko-oooo-oooooo-ooo-nieeee-eee-c!-poraz kolejny zaapelowała jedyna przedstawicielka płci pięknej.

-Ko-ooo-urwa! Ko-oo-oo-niec!-wypluła razem z krwią z przygryzionego języka.

Nagle świat zawirował! Coś wielkiego łupnęło ich w plecy, a niebo znalazło się na linii wzroku!
Przez kilka chwil nie mogli złapać tchu!

Orientacja przestrzenna wracała wraz z oddechem.
Leżeli na plecach. Na miękkim. Na trawie. Ręce i nogi, nie do końca wyprostowane, zastygłe w pozycjach, jakie przyjęły całe tysiąclecia temu.
Ale już na ziemi.

Powoli, niespiesznie stanęli na własnych stopach, widząc wyszczerzone, zapite pyski krewnych koboldów, a także głębokie wyżłobienia w ziemi powstałe w wyniku prawie natychmiastowego zatrzymania się.

-Powtórz to, co zrobiłeś w sklepie kowala, a sam ci zapłacę. W markach. Jak tylko je zdobędę, ale zapłacę-mruknął zawodowy najemnik.

-Jesteśmy na miejscu. Miło było-ponownie obnażyli popsute, czarne zęby, po czym popędzili w drogę powrotną.

Istotnie, za nimi, o strzał z łuku, kłębiła się lśniąca w słońcu miliardami perłowych kropelek wzbijających się w powietrze tylko po to, by opaść, wtapiając się w bezmiar identycznych krewnych.

Było to miłą odmianą po gnaniu na chodzącym, a raczej pędzącym, skondensowanym smrodzie.
Brak zapachu mógł się wydawać najpiękniejszym z aromatów.
Gdyby...

-Czas ucieka-pospieszył towarzyszy postawny mężczyzna, lekko pokracznym krokiem kierujący się w stronę szerokiego koryta, ku czekającej na nich barce wyposażonej w dwa zwinięte żagle.
Nieco poniżej poziomu pokładu siedziało już czterech mężczyzn po każdej ze stron oraz dwóch odpoczywających tuż przy masztach.

-To ty masz nas przewieźć, dobry człowieku?!-zawołał lancknecht.

-Ano!-odrzekł człowiek długim, ciemnym płaszczu przeciwdeszczowym, wyjmując spomiędzy zębów, częściowo zakrytych przez krótką, czarną brodę, drewnianą fajkę.

-Wszyscy na pokład!-zawołał, choć całkowicie niepotrzebnie ze względu na to, że większość już na nim była.
Czyżby stare nawyki morskie?

-Śmiało. Śmiało, łajba nie gryzie. Może panience pomóc?-ukłonił się kobiecie.

-Nie wkurwiaj mnie-odwarknęła, podchodząc do barierki odgradzającej pokład wyższy od niższego.
Druga rozdzielała pokład dolny od powierzchni wody.

-Rozwinąć żagle!-polecił, zaś dwóch zarośniętych mężczyzn leniwie spojrzało na "kapitana", po czym popatrzyli po sobie, by z głośnym mlaśnięciem niezadowolenia, podnieść się na nogi.

Niespiesznie odwiązali liny z haków i... puścili!
Żagle z trzaskiem gwałtownie naprężającej się tkaniny, opadł na dół, lecz nie zerwały się!

-Podłe szczury lądowe!-wrzasnął, lecz nie odszedł od sterów.

-Wiosła w dół! Ruszamy!-zgodnie z poleceniem, drwa powoli opadły pod powierzchnię.
Osiem par rąk naparło jednocześnie, pchając łódź do przodu, by wpłynęła na nurt.

Płynęli. Spokojnie, lecz zadziwiająco szybko jak na rzeczną podróż. Nie było to jednak tak zawrotne tempo jak jazda na pukaczach.

Najwyraźniej czekała ich przerwa w paranoicznej, niemalże nierzeczywistej gonitwie do celu.


Redania, "Wesoły Utopiec":

Brego, Galen:

Wilk wywołał niemałą sensację wśród wiedźminów, pociągającą za sobą zainteresowanie jego pochodzeniem.

Jak się okazało, do niedawna należał do jakiegoś łowcy potworów nazywającego siebie Liviuszem, choć nie było wiadomo czy było to imię, czy pseudonim.
Sama zagadkowa postać nie miała włosów, lecz też nie miała charakterystycznych dla Ursela, cech. Mistrza należało wykreślić z listy podejrzanych.

Ów mutant pojawił się znikąd, podróżując w towarzystwie starej, brzydkiej kobiety i jakiegoś mężczyzny. Niestety kamraci ukrywali się.
Szybko ulotnili się z wioski, odchodząc w bliżej nieokreślonym kierunku, sprzecznym w relacjach każdego z krasnoludów.

W jednym byli jednak zgodni.
Dali możliwość zagrania o eliksir.


Tym razem grą, którą zaproponowali, było Zerrikańskie Oko.
Z ich tłumaczenia wynikało, iż każdemu oczku przypisana jest wartość punktowa.

Jedno oczko miało swój przekład na jeden lub jedenaście punktów, zależnie od woli rzucającego.
Dwa, trzy i cztery oczka oznaczały odpowiednio tyle samo punktów.
Inaczej sprawa miała się przy pięciu oczkach, dających dziesięć punktów oraz sześciu, będących odpowiednikiem jedenastu punktów.

Celem było zgromadzenie w czterech rzutach sumy znajdującej się jak najbliżej 21, ale jej przekroczenie powodowało automatyczną przegraną oraz konieczność wypicia dwóch kieliszków gorzałki za przegraną oraz po jednej od każdego z pozostałych graczy.

Pierwszy z rzutów wykonywany był dwoma kostkami. Jeśli widniały na nich dwie jedynki, gracz automatycznie wygrywa nawet wtedy, gdy inna osoba w więcej niż jednym rzucie miała sumę równą 21.

Pozostałe trzy wymagały rzutu jedną kostką. Ponadto w każdej chwili można było zrezygnować z kolejnego rzutu, akceptując sumę, którą zdobyło się do momentu przerwania.

Jako, że była to gra krasnoludów, musieli wcisnąć tam jakiś alkohol! Im mocniejszy, tym lepszy.

Dlatego też po każdym rzucie należało wypić jedną kolejkę. Za przegraną w rundzie, dwie, natomiast za przekroczenie 21 punktów, tyle kolejek ilu jest graczy oraz dodatkowo dwie za przegraną.
Mogła być to straszna kara w przypadku dużej ilości osób.

Sama rozgrywka składała się z trzech tur, chyba że dana osoba wygrała dwie tury z rzędu.
W przypadku remisu w wygranych po trzech rundach, gra się do pierwszej przewagi.
Przewidziane były również dogrywki, ciągnące się aż do skutku. Reguły dogrywek były takie same jak w każdej z tur.

Samą stawkę można było podbijać w każdej przerwie pomiędzy rzutami dwóch graczy.

Colen z uśmiechem wyciągnął woreczek z kostkami, które wysypał na stół.
Tymczasem Zevir zamówił kolejne butelki Redańskiej Żołądkowej.

-No! Możemy zaczynać!-zatarł ręce Rengh, mający zaczynać.

-Dwie jedynkiiiiii... iiii... dupa. No to chlup-łyknął pierwszą porcję, po czym chwycił w dłoń trzecią kość.
Piątka. Dziesięć punktów oraz druga kolejka.
Trzeci rzut przyniósł kolejną piątkę, co oznaczało, iż Rengh zdobył dwadzieścia pięć punktów.
Przekroczył magiczną liczbę dwudziestu jeden.

Skrzywił się lekko, patrząc na kieliszek z wódką, stojący przed nim. Co jednak zrobić?
Zasady gry, to zasady gry.
W ten właśnie sposób pierwsza osoba otrzymała do wypicia osiem kieliszków.

Drugi był Colen, któremu poszło lepiej. W czterech rzutach zdobył zaledwie dziewięć punktów, ale nie był zmuszony wypić tyle, co jego kamrat.

Trzeci Zevir uzyskał osiemnaście punktów, przez co miał prawie udało mu się wygrać. Prawie, ponieważ rzucał jeszcze Brego.

W pierwszym rzucie od razu uzyskał dwanaście punktów. Potężne rozpoczęcie. I na tym się skończyło.
Dalej było już tylko jeden, dwa i trzy. Zbyt mało, by wygrać, ale zasady zmuszały do przeprowadzenia dogrywki.

Silne, ośmiopunktowe rozpoczęcie Zevira wraz z trzema pozostałymi rzutami uzyskał trzynaście punktów.

Pierwszy rzut Brega w dogrywce był jeszcze silniejszy, gdyż zrównał się z krasnoludem!
Jedynie w przypadku wyrzucenia piątki bądź szóstki przegrywał!

Kość pofrunęła w powietrze, zakreślając linię paraboliczną, by w końcu uderzyć o blat stołu i odbić się jeszcze dwa razy,
Nagle zatrzymała się.

Cztery! Cztery punkty dawały w sumie siedemnaście, wynik najbliższy liczbie dwadzieścia jeden!

Pierwsza runda należała do Brega, ale gra nie była jeszcze skończona.

Ponownie rozpoczął Rengh, wyrzucając dokładnie takie same liczby na kościach!
Oznaczało to kolejne osiem kolejek!

Po nim był Colen, który w pierwszym rzucie zdobył aż czternaście punktów! Jego następnym wynikiem było cztery, a następnie... trzy!
Idealnie dwadzieścia jeden punktów!

Wygraną miał praktycznie pewną!

Zevir nie popisał się. Zaczął dobrze wyrzucając trzynastkę! Następnie zdobył jeden punkt, dwa i... dziewięć!
Przez to podzielił los Rengha.

Colen patrzył na rozgrywkę ze spokojem, będąc pewnym swej wygranej. Wygrać można było z nim tylko w jeden sposób.
Należało wyrzucić w pierwszym rzucie dwie jedynki jednocześnie.
Lub wdać się w dogrywkę w przypadku osiągnięcia takiego samego wyniku.

Rozpoczął tak mocno jak poprzednio. Od trzynastki. Następna była jedynie dwójka. Po niej czwórka.
By zrównać się z Colenem, potrzebował dokładnie dwóch oczek. Ni mniej, ni więcej.

Kość zakręciła się w zamkniętych dłoniach wiedźmina, obijając się o nie. Nagle poleciała na stół, odbijając się kilkukrotnie, by ukazać... Dwójkę!
Brego wyrównał wynik Colena, który patrzył z niedowierzaniem!

Musiała się odbyć druga z kolei dogrywka, w której rozpoczynał krasnolud.
Pierwszym rzutem była szóstka. drugim dziesiątka, zaś trzecim... dziewiątka!
Suma wynosiła dwadzieścia pięć, co oznaczało, iż czego by Brego nie wrzucił, i tak wygra!

Niemniej jednak formalności musiało stać się zadość.
Wiedźmin chwycił w dłonie kości, choć sprawiło mu to pewne problemy przez ponad litr alkoholu, który musiał wlać w siebie w ciągu około dwudziestu pięciu minut!

Kości ponownie zakręciły się w zamkniętych rękach. Nagle poszybowały zderzając się ze stołem...

-O kurwa!-powiedział Colen, przypatrując się wynikowi.

-Ja pitolę-skomentował Zevir, patrząc na szóstkę, oznaczającą dziesięć punktów oraz jedynkę, będącą jedenastką!
Dwadzieścia jeden!

-Brwo widźminie! Wlk hest twój!-odezwał się Rengh mocno zapitym głosem.

-Fart świeżaka. Ale fakt, uczciwa wygrana-pokiwał głową Colen oddając Wilka.

Stolik czwórki krasnoludów i dwóch wiedźminów wyglądał tragicznie. Wszędzie walały się puste butelki po Redańskiej Żołądkowej.
Sami przebywający przy nim byli mocno... zmęczeni. Z trudem utrzymywali pion, a języki niemalże wywalały się na zewnątrz w próbie wypowiedzenia czegoś poprawnie.

Ponadto świat zyskał upierdliwą zdolność obracania się i wirowania. Wszystko, naturalnie, ze zmęczenia.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline